Читать книгу Upadek Hyperiona - Dan Simmons - Страница 12
rozdział 5
ОглавлениеTrwa burza piaskowa. Pułkownik Fedmahn Kassad podąża za Brawne Lamią i księdzem Hoytem w stronę Nefrytowego Grobowca. Okłamał Lamię – noktowizor i sensory działają bez zarzutu, wszechobecne wyładowania elektryczne nijak nie zakłócają ich pracy. Idąc śladem tamtej dwójki, ma nadzieję spotkać Dzierzbę. Pamięta polowania na lwy skalne na Hebronie: przywiązywało się kozę i czekało.
Informacje z czujników na obwodzie obozowiska pojawiają się na wyświetlaczu taktycznym i szepczą do niego przez implant. Kassad celowo podejmuje ryzyko i zostawia Weintrauba z córką, Martina Silenusa i konsula bez ochrony, tylko pod opieką automatyki i alarmu. Chociaż, prawdę mówiąc, i tak wątpi, by w razie niebezpieczeństwa udało mu się powstrzymać Dzierzbę. Wszyscy, cała ich siódemka, są jak kozy, uwiązane na postronku i czekające na śmierć. Ale pułkownik zamierza za wszelką cenę odszukać przed śmiercią tę kobietę, zjawę imieniem Moneta.
Wiatr wzmaga się od dłuższego czasu i teraz zawodzi dookoła, ograniczając do zera widoczność w paśmie widzialnym i siekąc pancerz Kassada drobinkami piasku. Wydmy płoną iskrami wyładowań, miniaturowe błyskawice skwierczą mu wokół stóp i przebiegają po nogach, kiedy przyśpiesza, by nie stracić z oczu śladu cieplnego Lamii. Jej komlog wysyła szeroki strumień danych. Z komlogu Hoyta dochodzi tylko informacja o tym, że ksiądz żyje i się przemieszcza.
Kassad przechodzi pod wyciągniętym w bok skrzydłem Sfinksa; czuje jego niewidzialny ciężar, zawieszony nad nim jak obcas olbrzymiego buciora. Skręca w głąb doliny. W podczerwieni Nefrytowy Grobowiec odznacza się jako niewypromieniowująca ciepła pustka, zimny blok, w którego półkolistym otworze wejściowym rysuje się w tej chwili sylwetka Hoyta. Lamię dzieli od niego dwadzieścia metrów. Poza nimi w dolinie nic się nie porusza. Czujniki w obozie, niewidoczne w ciemnościach i tumanach piasku, informują Kassada, że Sol i dziecko śpią, a konsul wprawdzie nie śpi, ale leży nieruchomo. W obozowisku panuje spokój.
Kassad odbezpiecza broń i przyśpiesza; przemierza pustynię długimi krokami. Wiele by dał za to, żeby mieć w tej chwili dostęp do satelity szpiegowskiego i wgląd we wszystkie kanały taktyczne, zamiast polegać na niekompletnym obrazie wycinka rzeczywistości. Wzrusza ramionami pod pancerzem. Nie zwalnia kroku.
* * *
Niewiele brakuje, żeby Brawne Lamia nie zdołała pokonać ostatnich piętnastu metrów dzielących ją od Nefrytowego Grobowca. Wiatr osiągnął już – i przekroczył – siłę huraganu; miota nią na wszystkie strony, tak że dwa razy traci równowagę i upada na piasek. Błyskawice są coraz większe: całymi pękami rozdzierają niebo, wyławiając z mroku jarzący się Grobowiec. Dwukrotnie próbuje wywołać Hoyta, Kassada i pozostałych, pewna, że nikt nie byłby w stanie spać przy takiej wichurze, ale z komlogu i implantów odpowiada jej tylko szum. Po drugim upadku dźwiga się na kolana i spogląda w przód; nie widziała Hoyta od momentu, kiedy czyjaś postać mignęła jej na tle wejścia.
Ściska w dłoni pistolet ojca i wstaje. Wiatr popycha ją i niesie na ostatnich metrach. Lamia zatrzymuje się tuż przed półkolistym wejściem. Czy to z powodu burzy i wyładowań elektrycznych, czy z innej przyczyny Nefrytowy Grobowiec emanuje wstrętnym zielonym światłem, które barwi okoliczne wydmy i upodabnia jej skórę do skóry trupa. Lamia ostatni raz próbuje nawiązać z kimś łączność, a potem wchodzi do budowli.
* * *
Ksiądz Lenar Hoyt, członek liczącego tysiąc dwieście lat Towarzystwa Jezusowego, mieszkaniec Nowego Watykanu na Pacem, wierny sługa Jego Świątobliwości papieża Urbana XVI, wrzeszczy i bluźni jak potępieniec.
Zabłądził. Dręczy go okrutny ból. Rozległe pomieszczenia nieopodal wejścia Nefrytowego Grobowca skurczyły się, a korytarz skręcał i zawracał tyle razy, że ksiądz zgubił się w katakumbach, wśród połyskujących zielenią ścian, w labiryncie, którego nie pamięta ani z odbytej za dnia wizyty w Grobowcu, ani z map, które zostawił w obozowisku. A ból – ból, z którym od dawna jest za pan brat, który towarzyszy mu od czasu, gdy Bikurowie wszczepili mu dwa krzyżokształty: jeden jego własny i drugi należący do Paula Duré – przybrał na sile i grozi mu pomieszaniem zmysłów.
Korytarz znów się zwęża. Lenar Hoyt krzyczy. Nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi; nie jest świadomy, jakie słowa wykrzykuje – słowa, których nie używał od czasów dzieciństwa. Pragnie wyzwolenia – od bólu i od brzemienia ojca Duré, jego DNA, jego osobowości, jego... duszy, zaklętej we wrośniętym w plecy pasożycie w kształcie krzyża. Ale łaknie także wyzwolenia od ciążącej na nim straszliwej klątwy, od odrażającej perspektywy zmartwychwstania, którą zawdzięcza krzyżokształtowi na piersi.
Jednakże nawet kiedy krzyczy, zdaje sobie sprawę, że to nieżyjący Bikurowie skazali go na ten ból. Zapomniani koloniści, którzy na skutek wielokrotnych wskrzeszeń przez krzyżokształty całkiem zidiocieli, stając się bezrozumnym nośnikiem DNA, własnego i krzyżokształtnych pasożytów, także byli kapłanami... Kapłanami Dzierzby.
Ksiądz Hoyt z Towarzystwa Jezusowego ma ze sobą buteleczkę wody święconej pobłogosławioną przez samego Ojca Świętego, hostię konsekrowaną podczas uroczystej mszy świętej i opis prastarego rytuału egzorcyzmu. Wszystkie te skarby tkwią jednak zapomniane w kieszeni jego płaszcza, bezpiecznie zaspawane w perspeksowej bańce.
Wpada na ścianę i z jego gardła znów dobywa się krzyk. Ból jest nie do opisania, nawet ultramorfina, której pełną ampułkę zaaplikował sobie zaledwie przed kwadransem, jest wobec niego bezradna. Hoyt wyje, szarpie na sobie ubranie, zdziera gruby płaszcz, czarną kurtkę, koloratkę, spodnie, koszulę i bieliznę, aż wreszcie staje nagi w rozjarzonym korytarzu Nefrytowego Grobowca, trzęsąc się z bólu i zimna, i wywrzaskuje przekleństwa w noc.
Brnie dalej. Napotyka przerwę w ścianie i wchodzi do pomieszczenia większego niż wszystkie, które widział tu za dnia. Nagie i przezroczyste ściany wznoszą się na wysokość trzydziestu metrów, okalając pustą przestrzeń. Hoyt potyka się i osuwa na czworaki, a kiedy spogląda w dół, dostrzega, że podłoga również jest przezroczysta: patrzy w głąb pionowego szybu, przykrytego cieniuteńką membraną posadzki – szybu, który opada w dół przez kilometr albo dłużej i kończy się w płomieniach. Całą salę wypełnia pomarańczowo-czerwone pulsowanie odległego ognia.
Hoyt przetacza się na bok i wybucha śmiechem. Jeżeli to ma być przywołana na jego użytek wizja piekła, to jest chybiona. Jego piekło jest namacalne: to ból, który płonie w jego ciele, jakby ktoś przeciągał mu drut kolczasty przez żyły i trzewia. Piekło to także wspomnienie głodujących dzieci w slumsach Armaghastu; piekło to uśmiechy polityków, wysyłających chłopców na śmierć w kolonialnych wojnach; piekło to myśl o śmierci Kościoła, która nastąpi za jego życia, za życia Duré, a ostatnimi wiernymi będą starzy ludzie zapełniający pojedyncze ławki w olbrzymich katedrach na Pacem; piekło to hipokryzja odprawiania porannej mszy świętej, gdy nad sercem pulsuje człowiekowi gorący, ohydny krzyżokształt.
Podmuch gorącego powietrza. Na oczach Hoyta część podłogi odsuwa się w bok, odsłaniając wlot szybu. Pomieszczenie wypełnia odór siarki. Ksiądz śmieje się z tak zgranego motywu, ale śmiech więźnie mu w gardle i przechodzi w szloch. Klęczy, drapiąc zakrwawionymi paznokciami oba krzyżokształty – ten na piersi i ten na plecach. Obrzęki w kształcie krzyży jakby płonęły własnym czerwonym blaskiem. Z dołu dobiega grzmot płomieni.
– Hoyt!
Wstrząsany spazmami płaczu odwraca się i widzi tę kobietę, Lamię, stojącą w progu. Ona nie patrzy na niego, lecz na coś za jego plecami. I celuje w to coś z zabytkowego pistoletu. Oczy ma szeroko otwarte.
Hoyt czuje na plecach powiew żaru, słyszy huk jak z odległego pieca – i przenikający go zgrzyt metalu o kamień. Kroki. Zaciska palce na krwawiącej opuchliźnie na piersi i odwraca się, nie bacząc na pościerane do krwi kolana.
Najpierw widzi cień: dziesięć metrów ostrych krawędzi, cierni, ostrzy; nogi jak stalowe rury, obwiedzione w kostkach i na wysokości kolan rozetami lśniących brzeszczotów. A potem wśród pulsujących świateł i cieni dostrzega oczy. Sto faset, tysiąc... Pałają czerwienią, jak prześwietlone laserem na wskroś rubiny, nad obrożą ze stalowych kolców i lśniącą niczym rtęć piersią, w której odbijają się ogień i cienie...
Brawne Lamia strzela z pistoletu ojca. Wystrzały są krótkie i głośne, słychać je wyraźnie ponad zgiełkiem pożogi. Lenar Hoyt odwraca się ku niej. Podnosi rękę.
– Przestań! – krzyczy. – On spełnia jedno życzenie! Muszę je...
Dzierzba, który jeszcze przed chwilą był tam, pięć metrów od niego, nagle znajduje się tutaj, na wyciągnięcie ręki. Lamia przestaje strzelać. Hoyt podnosi wzrok. Widzi swoje odbicie w lśniącym płomieniście chromowanym korpusie... W tej samej chwili dostrzega w oczach Dzierzby coś jeszcze... A potem Dzierzba znika. Hoyt powoli unosi rękę, w zadumie – można by pomyśleć – dotyka szyi, przez chwilę wpatruje się w kaskadę czerwieni spływającą mu na dłoń, na pierś, na krzyżokształt i na brzuch...
Spogląda w stronę wejścia. Widzi Lamię, która ze zgrozą patrzy już nie na Dzierzbę, lecz na niego, księdza Lenara Hoyta z Towarzystwa Jezusowego – i w tej samej chwili uświadamia sobie, że ból zniknął. Otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale wydostaje się z nich tylko kolejna fontanna czerwieni, cały jej gejzer. Spuszcza wzrok. Dopiero teraz zauważa, że jest nagi; widzi krew ściekającą mu z brody i piersi na ciemną już posadzkę, krew płynącą szerokim strumieniem, jakby ktoś przewrócił wiadro czerwonej farby...
A potem nie widzi już nic. Osuwa się na podłogę, która jest daleko... tak daleko... w dole.