Читать книгу Passa - Daniel Passent - Страница 6
ОглавлениеZACZYNAMY OD KOŃCA
Zaczynamy, jak Pan Bóg przykazał. Urodziłeś się…
Wolałbym od końca. Jestem przygotowany – dzieci odchowane, wnuki dorastają, praca wykonana, życie posprzątane. Kiedy pięć lat temu urodził się mój wnuk, Kubuś, w klinice na placu Starynkiewicza, w gabinecie doktora Piotra Marianowskiego, rozpłakałem się ze szczęścia. Dostałem od życia wszystko. Pora na rachunek. W gazetach pełno jest ludzi, którzy wystawiają rachunki innym. Własnych nie regulują. Ja uważam, że czas się pakować. Od pewnego momentu Agnieszka Osiecka miała w swoim pokoju małe zielone pudełko, a w nim najważniejsze dokumenty – metrykę urodzenia, zaświadczenie z banku, akt własności mieszkania. Ta książka to moje zielone pudełko.
Zacznijmy zatem od twojej metryki. Urodziłeś się 28 kwietnia 1938 r. w Stanisławowie. Co wiesz o swoich rodzicach?
Dzieciństwo mam amputowane. Od najmłodszych lat byłem pogodzony z tym, że nie mam rodziców, a właściwie, że oni nie żyją, nie istnieją, że ich nawet nie pamiętam, że nie mam żadnej fotografii Matki, i tylko jedno zdjęcie Ojca, które odzyskałem już jako człowiek dorosły, w Paryżu.
Cały czas o tym myślisz?
Nie. Byłoby gorzej, gdybym Ich pamiętał, miał przed sobą Ich twarze, głosy, zapachy. Tymczasem ja od razu zobaczyłem świat bez Rodziców, w pewnym sensie bez Boga. Reakcją było zasklepienie się w sobie. Przez wiele, wiele lat nie interesowałem się swoim dzieciństwem ani rodziną. Wolałem nie wracać do tamtych czasów. Strach przed poznaniem prawdy odczuwam do teraz, zarówno tamtej prawdy, okupacyjnej, jak i prawdy dzisiejszej. Kiedy mam przeczytać wyniki biopsji – odkładam to na później. Kiedy widzę w gazecie „pasztet” na siebie, robię wycinek, ale niekoniecznie go czytam. Raczej odkładam na strych.
Nie ja jeden. Podobnie postępował Andrzej Wajda. Kiedy nakręcił „Człowieka z marmuru”, robiłem z nim wywiad dla tygodnika „Polityka”, skonfiskowany potem przez cenzurę. Zachował mi się pożółkły maszynopis, z proroczą dekretacją Mieczysława Rakowskiego: „Red. Passent (do prywatnego archiwum)”. I tak w tym prywatnym archiwum sobie leży. Siedzieliśmy w domku Wajdy na Żoliborzu, gdzie jesteśmy sąsiadami. Miałem ze sobą garść nieprzyjemnych wycinków. Zapytałem go, jak znosi te wszystkie ataki na siebie, mając na myśli dziennik „Żołnierz Wolności” i innych czerwonych patriotów spod znaku Mieczysława Moczara. „Jak tu mało Żeromskiego”, wzdychał płk Zbigniew Załuski, główny w owych czasach (dzisiaj są nowi) teoretyk kroku defiladowego w historii: „U Żeromskiego legioniści polscy we Włoszech, »choć obdarci i bosi, szli wielkim, twardym, młodym, niestrudzonym krokiem«. W filmie wloką się sztucznym, sztywnym półkroczkiem, jak dziady kościelne czy tabetycy”. „Skrzętnie zbieram recenzje – odpowiedział Wajda – i mam zamiar je przestudiować kiedyś, kiedy z jakichś tam powodów nie będę robił filmów…”.
Myśmy w „Polityce” bardzo się tymi atakami przejmowali, to na naszych łamach toczyła się największa wówczas debata wokół „Siedmiu grzechów głównych” Załuskiego, która zaczęła się od filmu „Popioły” Wajdy. Pozornie chodziło o stosunek do historii, o przywrócenie blasku dziejom Polaków, którym komuniści odebrali historię, ale faktycznie szło o narodowy komunizm, o prawdziwych Polaków, na czele z Moczarem. W miarę dyskusji, jak rosły jego zasługi dla Gwardii Ludowej, zostawał „legendarnym Mietkiem”. Szło o eliminację Władysława Gomułki oraz zgromadzonych wokół niego towarzyszy, często niechrzczonych, którzy przyszli z ZSRR w długich szynelach i pod spolszczonymi nazwiskami, o czym prasa partyjno-wojskowa z lubością przypominała. „Kto nie z Mieciem, tego zmieciem” – było hasłem dnia. Wajda na pewno nie był z „Mieciem”. Spojrzał na te wycinki i powiedział: „Trzymam to wszystko w pudełku po butach na strychu. Będę czytał na emeryturze”. Dzisiaj Wajda ma już Bogu dzięki osiemdziesiąt pięć lat i ciągle nie ma czasu zajrzeć do tamtych wycinków. Ciągle go szarpią, a on robi swoje. Lepiej, gorzej, ale robi. Za to ja oglądam się za siebie. I wiesz, co ci powiem? Że nikt, żaden mój antagonista nie był mi w stanie zaszkodzić tak bardzo, jak ja sam.
Teraz sporządzasz rachunek sumienia?
Sumienia? Raczej bilans.
Bojąc się prawdy o sobie, dotychczas nie spoglądałeś wstecz?
Co ja mogłem zobaczyć za sobą? Nawet żadnych grobów – czeluść, pustka, czarna dziura. Jakże w tym Kosmosie zamordowanych odnaleźć swoją Rodzinę?
Bałem się wnikać w tę historię. W niechęci do przeszłości przejawia się mój egoizm i fatalizm, obrona własnego spokoju, skupienie się na sprawach własnych i rodziny. Agnieszka Osiecka napisała o mnie: „Całe życie walczy o spokój”. Tamte sprawy – kto, kiedy, dlaczego, gdzie zabił moich Rodziców, wymordował moją Rodzinę – jakie to ma znaczenie, skoro Ich nie ma?
Kiedy toczą się kolejne spory o pogrom kielecki, o Jedwabne, o Treblinkę, ostatnio na marginesie książek Jana Tomasza Grossa, Barbary Engelking, Jana Grabowskiego, w których padają pytania „Polacy – bohaterowie czy hieny?”, mam jedną odpowiedź: spójrzcie na mnie, ja zostałem ocalony, a mój ojciec i matka – zdradzeni. O czym tu więcej mówić?
Mówiłeś, że po wojnie nie chciałeś wyjaśniać losu swoich rodziców, oddaliłeś tę traumatyczną historię od siebie. Czemu w tej książce wracasz do tego?
Głównie dlatego, że zostaje coraz mniej czasu, żeby to odkładać na później. Ta książka jest dobrą okazją, żeby zajrzeć do korzeni. Zastanawiałem się nad napisaniem autobiografii. Nie podejmowałem się tego, bo uważałem, że to jest praca dla mnie samego za duża. Lepiej czuję krótkie formy – felieton, monolog, skecz. Chociaż dwie moje książki, „Choroba dyplomatyczna” i „Codziennik” zostały dobrze przyjęte. Ale one też składały się z mniejszych całości. Jestem dziennikarzem, a nie pisarzem. Kiedy otrzymałem propozycję, żeby pisać tę książkę z twoim współudziałem, doszedłem do wniosku, że to jest ten moment, że należy podsumować swoje dotychczasowe życie i ty będziesz dla mnie dopingiem oraz sumieniem. A gdy już przystąpiliśmy do pracy, nie miałem wątpliwości, że to powinna być książka uczciwa, przynajmniej w moim mniemaniu, tak, jak ja to widzę, świadectwo, bilans ponad siedemdziesięciu lat życia, i nie ma co omijać żadnych kwestii, jak moje pochodzenie czy moje grzechy. W tej książce uważam tylko, żeby nie dotknąć osób, które były – czy są – częścią mojego życia prywatnego. Nie po to zdecydowałem się na tę książkę, żeby się rozliczyć, bo trudno być sędzią we własnej sprawie, a chętnych do rozliczania mojej osoby nie brak, i nie po to, by powrócić do swoich korzenieni, tylko dlatego, że czas na podsumowanie, bo mogę nie zdążyć. Oczekiwana długość życia mężczyzny w Polsce wynosi siedemdziesiąt pięć lat. Ja już przeżyłem tyle lat, co Józef Stalin. Amerykański historyk Timothy Snyder w znakomitej książce „Skrwawione ziemie” pisze o Stalinie per „starzec”. Pora więc i mnie likwidować moje imperium.
Myślisz o śmierci?
Tak, zdaję sobie sprawę, że nie jestem nieśmiertelny. W młodości bałem się śmierci, wiele lat temu napisałem o tym felieton. Z biegiem lat oswoiłem się z tą myślą, a nawet – jak wspomniałem w naszej pierwszej rozmowie – jestem przygotowany. Nie udaję chojraka, nie mówię: niech ta śmierć się pojawi, to ja jej pokażę, gdzie raki zimują. Nie, po prostu jestem pogodzony, nie uciekam w religię, nie wierzę w życie pozagrobowe, nie szukam żadnego innego pocieszenia. Chciałbym umrzeć tak jak mój teść, człowiek wielkiej dobroci, Stanisław Orawiński, który w ostatnim dniu swojego życia przywiózł mi do domu obiad, bo byłem chory, po czym wrócił do siebie, położył się spać i zasnął na wieki.
Ale coś jednak o swoich rodzicach musisz wiedzieć.
Tyle, co syn napłakał. Mój Ojciec nazywał się Bernard Passenstein, mówiono na niego „Berek”, a matka Izabela („Bela”, „Bajla”) z domu Mitz, pisane też Mic. Passenstein to rzadkie wśród Żydów nazwisko, występowało tylko w Warszawie. Ojciec był najmłodszy z rodzeństwa.
Z nikim z tego rodzeństwa się nie zetknąłeś?
Tylko z Anną Prawin, siostrą mojego Ojca. Ciotka Anna (i jej mąż, Jakub Prawin) wychowywali mnie po wojnie. Opowiadali mi, że kiedy najstarszy brat Ojca, Marek (Prawinowie nie powiedzieliby „Mojżesz”), stanął na nogi i zaczął zarabiać – wsparł mojego ojca, najmłodszego w rodzinie, który wyjechał na studia do Francji. Tym samym rozpoczął w mojej rodzinie tradycję studiów zagranicznych, którą kontynuował mój wuj, Jakub Prawin, a w następnych pokoleniach ja i Agata. W czasach mojego ojca i pokolenia wuja studia za granicą były trochę wymuszone przez numerus clausus w Polsce. Nigdy nie próbowałem odszukać śladów Ojca na francuskiej uczelni, jedne wskazówki prowadzą na uniwersytet w Nancy, drugie do Paryża. Chciałbym to jeszcze zrobić. Ale zastanawiam się, czy ma sens poświęcenie reszty życia na poznanie jego początków, a nawet prapoczątków?
Ojciec był inżynierem agronomem. Specjalność – kwiaty. W latach sześćdziesiątych dostałem zaproszenie z Paryża od przyjaciół ojca z czasów studiów, Ewy Rotbard i Josepha Frenkla. To ładny gest – po wojnie i trzydziestu latach zaprosić syna kolegi do Paryża. Zamieszkałem u tego drugiego. Był dobrze prosperującym adwokatem. Mecenas Joseph Frenkiel, „avocat à la Cour d’Appel”. Mieszkał w X. dzielnicy, na bulwarze Saint Martin, pod numerem 6, blisko Rue Saint Denis. Na elewacji solidnej przedwojennej kamienicy widniał szyld jego kancelarii. Sam zajmował eleganckie mieszkanie i gabinet na pierwszym piętrze, a mnie ulokował na poddaszu. Biedniutkie to było poddasze i malutkie, jak to mansarda. Umywalka z zimną wodą i ubikacja kucana, wspólna, na korytarzu, taka, jakie pamiętałem ze studiów w Rosji. Sąsiednia mansarda była zapieczętowana, lokatorka została stamtąd zabrana chyba przez policję i odstawiona do szpitala, była psychicznie chora. Kiedyś w nocy usłyszałem, jak wróciła, usiłowała się dostać do swojej zaplombowanej mansardy, płakała. Nie znałem na tyle francuskiego, żeby się z nią dogadać. Odprowadziłem ją do pobliskiego hoteliku i zapłaciłem za jedną noc. Więcej jej nie widziałem.
W mansardzie tylko w jednej części można się było wyprostować, było tam miejsce na łóżko i stolik z krzesłem. Przypomniał mi się pokoik Włodzimierza Majakowskiego w Paryżu:
„Od stołu
do szafy
od szafy pod stół
w pokoju łapię się ścian.
Hotel Istria
objąwszy mnie wpół
trzyma ciasno
na rue de Campagne.”
Pan Frenkiel podprowadził mnie kiedyś do okna w swoim mieszkaniu i wskazał mi mansardę po drugiej stronie ulicy. „Tam mieszkaliśmy z twoim ojcem przez całe studia. Na kolację mieliśmy jednego śledzia na dwóch” – powiedział. Zauważyłem, że cały jego awans życiowy polegał na tym, że on z mansardy, czyli z poddasza na szóstym piętrze, awansował na dół, na pierwsze piętro, gdzie dorobił się eleganckiego mieszkania i kancelarii z widokiem na swoją młodość. Awansował o pięć pięter w dół. A mój Ojciec po studiach, zamiast zostać we Francji, wrócił do Warszawy, zamieszkał na Chłodnej 8. Nie wiem, dlaczego w pewnym momencie znalazł się w Częstochowie. Tam w 1936 r. ożenił się z dyplomowaną pielęgniarką Izabelą Mitz i znalazł pracę w Stanisławowie, gdzie dwa lata później urodziłem się ja.
Więcej śladów ojca w Paryżu nie znalazłeś?
Nie szukałem, bo jak wspomniałem, byłem zwrócony przodem do przodu. Zapisałem się do szkoły języka, Alliance Française, na bulwarze Raspail. Zajęcia prowadziła autorka podręcznika, madame Hameau. Niestety, pieniądze się kończyły i francuskiego się nie nauczyłem, podobnie jak gry na pianinie, czego się nadal wstydzę. Jednego i drugiego próbowałem. Prawin miał słuch absolutny, był znawcą muzyki klasycznej. Kiedy fałszowałem na pianinie, tupał w podłogę w swoim gabinecie, który był piętro wyżej. W filmie Wiesława Saniewskiego „Wygrany” jest świetna scena, jak mały chłopczyk ćwiczy na pianinie pod okiem matki. Za każdym razem, kiedy chłopiec się pomyli, sam automatycznie wyciąga rękę, którą matka bije. Fortepian to król instrumentów, ale także król cierpienia.
Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby zostać człowiekiem kulturalnym, grać na pianinie, mówić po francusku, ale nie było mi to dane. Teraz mamy w rodzinie dwa pianina – Agnieszki Osieckiej i jej ojca, Wiktora. To drugie nie mieściło się w domu i oddaliśmy je na przechowanie w dobre ręce Ani Jopek. Agnieszka Osiecka była ostatnią osobą w naszej rodzinie, która znała francuski (choć i ona nie grała na pianinie). Po Jej śmierci nikt już nie władał tym językiem. To się zmieniło kilka lat temu, kiedy nasza córka Agata związała się z fotografikiem, Wojtkiem Wieteską, który ma za sobą francuską szkołę i Sorbonę.
Wtedy w Paryżu chciałem uczyć się dalej, ale ciągnęło mnie do Warszawy, do „Polityki”, do dziewczyny. Poza tym strach przed samowolnym przedłużeniem pobytu (w owym czasie rzecz ryzykowna, człowiek był własnością państwa), no i pieniądze – jak zdobyć „powszechny ekwiwalent”? Przed powrotem do Polski spotkałem się z Konstantym Jeleńskim z paryskiej „Kultury”, który mi zaproponował stypendium na pewien czas w Paryżu. Byłem tym wstrząśnięty, bo nie miałem jeszcze trzydziestki, dorobek miałem minimalny, a ryzyko wydawało się niewyobrażalne. Na wszelki wypadek przez „normalny” telefon zadzwoniłem po radę do ciotki Prawinowej i do Rakowskiego. Powiedziałem, jaką otrzymałem propozycję. Myśleli, że zwariowałem. Oboje kazali mi wracać.
Wróciłem, bo ja zawsze wracam. Wrócić do Polski to jakieś fatum, imperatyw w mojej rodzinie. Prawin, syn Adolfa Prawina, zawiadowcy maleńkiej stacyjki Łowczuwek-Pleśna koło Tarnowa, studiował w Wiedniu – wrócił. Mój ojciec studiował we Francji, pochodził z biednej rodziny – wrócił. Ja studiowałem w ZSRR i w USA – wróciłem. Agata ukończyła Harvard – wróciła. Wbrew moim sugestiom, bo radziłem jej robić tam doktorat, nie spieszyć się z powrotem. Ukończyła Harvard z wyróżnieniem. Miała wszystkie drzwi otwarte. Wybrała drzwi do Polski. Ona jeszcze przed wyjazdem na studia wiedziała, że wróci. „Żal i stąd wyjeżdżać – pisała do mnie z Warszawy – bo przyjaciele, no i Polacy, a ja wychowana w polskiej szkole na Juliuszu Słowackim i »Panu Tadeuszu« i »Przedwiośniu«, to wiesz – patriotyzm. Naprawdę! Wcale się nie wygłupiam. (…) Bardzo kocham Polskę, a najbardziej brzozy i stare rowery. Poza tym wierzę, że Księżyc, na który teraz patrzę stąd – z Warszawy – jest piękniejszy od tego, który pilnuje w nocy Bostonu. I tak po części wyjeżdżam po to, aby wrócić. Dużej części. Poza tym nauczą mnie tam nowych rzeczy, które potem tutaj przywiozę, i jak się oprę plecami o brzozę, to one do niej przepłyną”.
Kiedyś szliśmy wieczorem przez kampus, przechodziliśmy koło Widener Library. Wysoko na górze w jednym z okien świeciło się światło. „Widzisz to okno?” – zapytała. „Gdybym została germanistką tutaj, do końca życia siedziałabym w tym pokoju”. I wróciła – do przyjaciół, do Agnieszki, do Polski, oraz – niestety – do dziennikarstwa.
Dlaczego „niestety”?
Bo to nędzny zawód, ale o tym potem.
Nie próbowałeś odszukać informacji o rodzinie?
Pewnego dnia, już na starość, udałem się do Żydowskiego Instytutu Historycznego imienia Emanuela Ringelbluma, przy ulicy Tłomackie w Warszawie. Dwoje wielkiej dobroci genealogów, Anna Przybyszewska-Drozd i Yale J. Reisner, odsłoniło moje korzenie. Rodzina Passenstein pochodzi od Samuela Horowica (1726 – 1778), rabina w Rzeszowie, później naczelnego rabina Moraw. Był jednym z pierwszych wielkich rabinów chasydyzmu, autorem dzieł o kabale, komentarzy do Tory i do Szulchan Aruch. Jako założyciel jesziwy wykształcił wielu rabinów. Jego potomek Mechel Lebowits Splita zapoczątkował szkołę rabinacką Nikolsburg, dziś liczącą tysiące wyznawców na całym świecie. Także na pochodzenie nie mogę narzekać, ale nic z tych talentów nie odziedziczyłem… Nazwisko Passenstein pojawia się tylko w Warszawie, od jak dawna – trudno ustalić. W książce telefonicznej i adresowej z 1910 r. widnieją: Benjamin (kupiec, Próżna 14), Izaak (urzędnik, Franciszkańska 11), Szmul (handlowiec, Kupiecka 11) i Szyja (handlowiec, Mylna 9). W 1936 r. nazwisko Passenstein i Passensztejn występuje trzykrotnie, w tym Mordka Passensztejn (Bonifraterska 3/5), prawdopodobnie żona mojego wujka, Marka (Mojżesza). O nim wiadomo najwięcej.
W Archiwum Ringelbluma występuje jako magister ekonomii (czyli mój Ojciec nie był jedynym w rodzinie, który ukończył studia). Wujek Marek w getcie kierował, wraz z J. Ringelblumem, działem aprowizacyjnym. Przez krótki czas był oficerem policji żydowskiej w getcie, czyli tzw. porządkowym. Przeszedł na stronę aryjską i znalazł się na ulicy Grójeckiej w tym samym bunkrze, w którym była rodzina Ringelblumów. W kryjówce napisał dwie cenne monografie: jedną o społeczno-ekonomicznych problemach w getcie i drugą – o szmuglu na tle sytuacji w getcie. Obie monografie zostały przechowane do końca wojny. Ta druga została opublikowana w „Biuletynie ŻIH”, nr 26 (1958). Czytałem ją ponownie niedawno. To znakomity opis szmuglu, który był rozwinięty na ogromną skalę. Przez drut kolczasty, płot drewniany, mur, tramwajami, furmankami, we współpracy ze skorumpowanymi hitlerowcami i w tajemnicy – punkt po punkcie wszystko metodycznie opisane bezbłędną polszczyzną. Wujek Marek Passenstein był prawdziwym inteligentem. Podobnie jak Ringelblumowie i pozostali mieszkańcy bunkra, został rozstrzelany na gruzach getta.
A co się stało z jego rodzeństwem? Z Bernardem – twoim ojcem, i z Belą – twoją matką, z Anną – twoją ciotką i z Icchakiem – twoim wujem?
Rodzice ukrywali się aż do 1944 r., kiedy to zostali zadenuncjowani i rozstrzelani w czasie tzw. rzezi w Radości. Ciocia Anna Prawinowa z córką Dittą przeżyły wojnę w Samarkandzie (Uzbekistan), wuj Icchak wyjechał do Palestyny – jeszcze do tego dojdziemy.
Czy masz jakiś ślad rodziców w swojej pamięci z dzieciństwa?
Właściwie żadnego. Pamiętam epizod, który, nie wiem, czy jest prawdziwy, czy to nie jest tylko wyobraźnia. Ojciec bierze mnie na ręce i przesadza przez wysoki mur. Może mnie oddaje na zawsze? Ale nie wiem, czy to nie jest związane z opowieściami o murach getta w Stanisławowie. Albo z oddaniem mnie pod opiekę Tadeuszowi Płońskiemu, który był naszym kontaktem na aryjską stronę. Mam też takie wspomnienie, że bałem się ojca, że był surowy. Ale na ile jest to prawdziwe, na ile były to opowieści cioci Ani – nie wiem.
W chwili rozstania z rodzicami miałem trzy lata. Jak wyglądał Ojciec – wiem z jedynej fotografii, jaka się zachowała – w Paryżu. W Polsce nie zachowała się żadna. Nie wiem, jak wyglądała moja Matka. Mało interesowałem się swoją rodziną i swoim pochodzeniem. Chyba ze strachu. No i oczywiście z głupoty. Przeszłość była straszna, ale nie powinienem był się od niej odwracać. Kto by jednak chciał od dziecka szukać grobów? To się kojarzyło z okupacją, ze śmiercią, której cudem uniknąłem.
Jak to się stało?
Moje koleje losu podobne były do losów garstki innych Żydów w Stanisławowie, którzy ocaleli. Dobrze opisała to Krystyna Winecka (Irena Wilder) we wspomnieniach „Od Stanisławowa do Australii”. Kiedy we wrześniu 1939 r. do miasta wkroczyli Rosjanie i rozpoczęła się sowietyzacja, część Żydów uciekła na Zachód, w głąb Polski, większość jednak pozostała. Część z nich została wywieziona, głównie do Azji Środkowej, nieliczni „dobrowolnie” pojechali na Wschód. Moja Rodzina się rozdzieliła. Prawinowie trafili na Wschód. Prawin trafił do Armii Czerwonej, jego rodzina zaś do Samarkandy. Był wśród nich znany później filozof marksistowsko-partyjny, Adam Schaff. Po wojnie Prawinowa opowiadała mi, że pisał on swoją pracę doktorską na marginesach gazet, głównie „Prawdy”, bo papieru nie było.
Natomiast moi rodzice wyruszyli za Stanisławowa w kierunku zachodnim, może do Częstochowy, w każdym razie zaczęli się ukrywać, a mnie oddali pod opiekę znajomego ze Lwowa, pana Tadeusza Płońskiego, który miał tzw. dobry wygląd. To on przez całą okupację nadzorował i finansował ukrywanie mnie i moich rodziców, którzy jednak zostali zadenuncjowani i w 1944 r. rozstrzelani. Po wojnie Płoński skontaktował się z Prawinami, którzy mnie odebrali z ukrycia. Nigdy mi o tym nie opowiadali, wiedziałem tylko, że ukrywany byłem na Pradze.
Nigdy o to nie pytałeś?
Ciotka nie chciała o tym mówić. Powiedziała tylko, że ludzie, którzy mnie przechowali, oddając mnie Prawinom, oczekiwali gratyfikacji, w tym pieniędzy za koszty mojego utrzymania. Tadeusz Płoński z kolei mówił Prawinom, że co miesiąc za mnie płacił.
A ty co na to?
Ja miałem cztery, sześć lat. Pamiętam tylko, że co pewien czas „wujek” Płoński przychodził do mojej kryjówki i przynosił ciastka – to ostatnie było dla mnie najważniejsze. I pilnował, żebym zjadł.
Skąd Płoński brał pieniądze?
Potem się dowiedziałem, że jego siostra, Krystyna, „była przy pieniądzach”, jak się wtedy mówiło, stopniowo wyprzedawała się z biżuterii. Później połowę kosztów mojego przechowywania pokrywała Żegota. Brała w tym udział m.in. Eugenia Krasowska, po wojnie wiceminister szkolnictwa wyższego. „Dostawałem »górala« od Krystyny i »górala« od Żegoty” – mówił Płoński.
Dlaczego Prawinowie, kiedy zostałeś zwrócony, nie zapłacili za ciebie?
Tego nie wiemy, bo są dwie wersje – zapłacili, i to dużo, i nie zapłacili, a byli winni. Prawin wiedząc jak sprawy wyglądały, miał powiedzieć pani Władysławie Salonek, która mnie ukrywała, że „czasy handlu żywym towarem się skończyły”. Pani Salonek, która przechowywała mnie jako ostatnia, chyba poczuła się dotknięta i przez wiele lat nie nawiązywała ze mną kontaktu, a ja nie wiedziałem o jej istnieniu. Płoński odwiedził mnie jeszcze po wojnie raz czy drugi, kiedy byłem dzieckiem. Po wojnie pracował w fabryce wyrobów skórzanych w Bydgoszczy. Przywiózł mi prezent: kawałek skóry na cholewki do buciczków. Potem odwiedził mnie w Berlinie, a później nastąpiła przerwa trwająca pół wieku (1947 – 1997)! W styczniu 1997 r. dostałem od niego kartkę z Poznania:
„Panie Danielu! Pozwolę sobie przypomnieć siebie Panu. Gdyż po pięćdziesięciu latach ogarniają człowieka wspomnienia, a ja mam już lat osiemdziesiąt trzy. Mieszkam w Poznaniu, z zawodu jestem prawnikiem – do niedawna pracującym. Powodzi mi się dobrze, mam syna inżyniera i dwoje wnucząt, ale oboje z moją żoną przekraczamy już Rubikon.
Spotkaliśmy się w Warszawie, Rodzice Pana byli serdecznie zaprzyjaźnieni ze mną, a przebywając w Stanisławowie, byli sąsiadami mojej pierwszej żony, która zginęła wraz z całą rodziną w czasie okupacji.
Pana ulokowałem u jakiejś kobiety na Pradze i »doglądałem« w każdą niedzielę przez blisko dwa lata, aż do końca wojny, gdzie odnalazłem pp. Prawinów i oddałem Pana Jego wujostwu.
A zatem oczekujemy od Pana wiadomości.
Serdecznie pozdrawiam, T. Płońscy.
Po Panu posiadam trzy pamiątki: 1) fotografię Pana jako trzyletniego chłopczyka podarowaną mi przez Pana rodziców, 2) »list« od Pana, gdy Pan był w Berlinie w 1947 r., chyba po raz pierwszy »nabazgrany« oraz 3) fotografię Pana jako siedmioletniego z ordynansem gen. Prawina, też z Berlina z adnotacją »Na pamiątkę Danuś 2.IV.1947«. Gdyby chciał je Pan zobaczyć i dowiedzieć się o losach swych Rodziców, którzy za moim pośrednictwem ulokowani zostali w czasie okupacji w jakiejś miejscowości pod Warszawą na linii Mokotów (często ją przejeżdżałem z nimi jako obstawa) PROSZĘ DO NAS ZAWITAĆ. (Obecna) żona moja, odwiedziła Pana wraz ze mną chyba w 1946 (?) w Częstochowie, gdzie Pan chwilowo przebywał u krewnych p. Prawinowej.
Tadeusz Płoński, Poznań”
Nie udało się uciec przed historią. Przeszłość cię dogoniła.
Kilka dni później byłem już u pana Płońskiego. O jego istnieniu pamiętałem jak przez mgłę, a nawet miałem przed oczyma jego twarz z charakterystycznym wąsikiem, ale po wojnie kontakt z nim utraciłem. Oto, co mi opowiedział:
Ma lat osiemdziesiąt trzy. Przed wojną nazywał się Gustaw Godek i mieszkał z rodzicami w Stanisławowie. Ukończył II Gimnazjum Szajnochy na Wałach Gubernatorskich (granatowe czapki z żółtymi otokami), potem prawo na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Chodził na zajęcia z deską. Ponieważ jako Żyd nie mógł siadać w ławkach z innymi studentami, notował na stojąco, w jednym ręku trzymał deskę, która służyła mu za pulpit, a drugą pisał. Dyplom odebrał już po wojnie albo po wkroczeniu Rosjan, na kartce zwykłego papieru w kratkę; było to świadectwo, że ukończył Uniwersytet im. Iwana Franki [w styczniu 1940 r. taką oficjalną nazwę otrzymał uniwersytet we Lwowie w związku z wprowadzeniem sowieckiego systemu organizacji uczelni – przyp. red.]. W latach 1939 – 1941 był aplikantem.
Godek był całkowicie zasymilowany, ale nie w oczach antysemitów – na studiach nieraz dostał kopniaka, żyletką, albo strącano go ze schodów. Sprawcy, aby nie być rozpoznani, mieli swój system. Studenci politechniki szli bić Żydów na weterynarię, a weterynaria biła Żydów na politechnice. Na medycynie nikt Żydów nie bił, tam obowiązywał numerus nullus, podczas gdy na innych wydziałach – numerus clausus. Na medycynie zabito jednak jednego studenta (przechrzta? Żyd?). Sprawcą był znany później w Poznaniu dr Rojek.
Rodzina Płońskiego przyjaźniła się z moją rodziną. Płoński mówił, że mój ojciec, Benio (Bernard) był nadzwyczajny – wysoki, przystojny, chłop jak dąb (rozpoznał go na fotografiach z Paryża, które miałem ze sobą), pogodny, w ogóle „cudowny”. Płoński płakał, kiedy to opowiadał. W ogóle rozmowa była miejscami smutna, bo nie wszystko mógł sobie przypomnieć, a to, co mógł, było tragiczne. W dodatku kiedy taki staruszek płacze, to jest smutniejsze, niż gdyby płakała kobieta albo dziecko.
Według Płońskiego, mój ojciec ukończył studia agronomiczne w Nancy, we Francji, specjalność – kwiaty, i po powrocie pracował w zarządzie zieleni miejskiej w Stanisławowie. W oczach przyjaciół i rodziny (w tym i babci Ani), ojciec mój popełnił mezalians. Ożenił się z niepozorną pielęgniarką „dyplomowaną” (według babci), „szpitalną” (według Płońskiego). Osoba drobna, w okularach, zahukana i trochę w cieniu męża, choć zdaniem babci Ani to ona rządziła. Zarówno Godkowie, jak i moja rodzina, mieszkali w Stanisławowie przy ul. Romanowskiego. W 1939 r. pan Tadeusz „uciekł” z domu do dziewczyny (akurat kończył studia), a w 1941 r. wkroczyli Niemcy i nigdy nie zobaczył już swojej rodziny.
Ta dziewczyna, którą kochał, była nauczycielką francuskiego, i wkrótce się z nią ożenił. To była jego pierwsza żona, która miała wkrótce zginąć. W 1941 r. do Stanisławowa jako pierwsi wkroczyli Węgrzy, przybyli na rowerach, w kolorowych pióropuszach na czapkach. Ukraińcy wywiesili swoje flagi żółto-niebieskie i zaraz pojawiło się gestapo. Cała rodzina Godka (Płońskiego) trafiła do getta i została wkrótce rozstrzelana. Również jego żona. Niemcy zwołali „zebranie” wszystkich profesorów, których następnie stracili. Jego żona była taka skrupulatna, że aby nie spóźnić się na to zebranie, wzięła z matką dorożkę.
Płoński znalazł się w getcie w Stanisławowie (1941 – 1942). Był członkiem Judenratu, jako Leiter Gewerber und Handelsabteilung (wydział handlowo-przemysłowy). Może to nie jest poprawnie, ale tak mówił. Ten przemysł to był warsztat w piwnicy, w której robili drewniaki dla obozów. Po dwóch latach uciekł. Pewnego dnia zdjął opaskę, przeszedł przez mur na aryjską stronę. Ukrywał się w norach i śmietnikach, ale uważał (słusznie), że miał tzw. dobry wygląd, i mógł uchodzić za goja. Kupił (dostał?) papiery nieżyjącego Tadeusza Płońskiego i pod jego nazwiskiem przeżył resztę życia. Formalności ze zmianą nazwiska dopełnił po wojnie. Było zatem dwóch Tadeuszów Płońskich. Ten pierwszy, „oryginalny”, i ten drugi – który miał jego papiery.
Wyruszył do Warszawy, do siostry, która mieszkała przy Nowym Świecie 10 m. 7. Jego zdaniem, moja rodzina wyjechała ostatnim pociągiem przed wkroczeniem Niemców – na Wschód, do Rosji, a mnie umieściła u krewnych w Częstochowie. Wówczas Żydzi często oddawali dzieci na przechowanie i rozdzielali się z nimi dla bezpieczeństwa – dorosłym było trudno się ukrywać, a co dopiero z dzieckiem, nie było tyle pieniędzy, żeby za to zapłacić, a wspólna ucieczka była bardziej ryzykowna. Niewykluczone także, że moi rodzice lewicowali i również dlatego uciekli na Wschód. A może to wszystko było inaczej – nie wiadomo, bo zostali rozstrzelani w Radości koło Warszawy. Zginąć w Radości – cóż za paradoks, może Czesław Miłosz potrafiłby to opisać, może Hania Krall.
W 1943 r. Płoński mieszkał w Warszawie przy ul. Górnośląskiej 9 m. 20, w mieszkaniu, które znalazła jego siostra i ona za nie płaciła – była nieźle sytuowana, miała sklep w Zamościu. Przez tę siostrę odnaleźli go moi rodzice, którzy w 1943 r. wrócili w okolice Warszawy, żeby być bliżej swojego Dawida (czyli mnie, bo urodziłem się jako Dawid, zanim nie zmieniono mi nazwiska, w czasie wojny, w kryjówce, na Bogdan Pasecki, a tuż po wojnie na Daniel Passent). Siostra Płońskiego z jego pomocą zajęła się ukryciem moich rodziców. Ostatecznie przez kobietę, która przywoziła mleko, ulokowali ich pod Warszawą, na linii Mokotów (Klarysew? Jeziorna? Józefów? – nie pamięta). Płoński widywał się z nimi, jeździł z nimi jako „obstawa”. Jego samego szmalcownicy nie ruszali, miał czapkę konduktora tramwajowego, a w kieszeni rozmaite fałszywe dokumenty.
Wcześniej pan Tadeusz na pewien czas utracił mnie z pola widzenia, usiłował nawiązać kontakt z moimi krewnymi w Częstochowie, żeby mnie sprowadzić. Nie wiedział, gdzie szukać, jak ja (i rodzina) teraz się nazywamy. Kiedy tam przyjechał – getto stało w płomieniach, musiał więc zawrócić.
Moi krewni (i ja?) nie byliśmy w getcie, tylko ukrywał nas pewien grabarz. Ale rodzicom udało się mnie sprowadzić pod Warszawę w 1943 r., kiedy miałem cztery, pięć lat. To wtedy Płoński zadekował mnie na Pradze. Adres podpowiedział mu miejscowy fryzjer. W robotniczej części Pragi (ul. 11 Listopada 26 m. 78) ukrywała mnie pani Władysława Salonek, wdowa albo rozwódka, która miała dwoje dzieci, w tym małego synka, i starszą ode mnie córkę, Bogusię (miała wtedy około dwunastu lat). Pani Salonek przechowywała jeszcze jedną osobę, pana Józefa, który pełnił chyba rolę męża – był z nią, a ona go ukrywała. Byłem w tej kamienicy niedawno. Nadal stoi, na pewno nieremontowana od tamtych czasów. Potworny syf. Tynki odpadają aż do samej cegły, schody wąskie, drewniane, tak wyrobione, że leżą na nich kawałki desek; niektóre balkony, także ten, z którego sikałem, są zdjęte lub zamurowane, żeby się nie zwaliły. Ludzie też w kiepskim stanie.
„Jako kilkuletnie dziecko pan się interesował gramofonem i ja panu mówiłem, że tam w środku siedzą Chińczycy i to oni grają” – wspominał Płoński.
Odwiedzał mnie co tydzień, w każdą niedzielę, przez prawie dwa lata. Zawsze przynosił ciastka i pilnował, żebym ja też dostał, bo oni byli „jak szarańcza”. Wszyscy głodni. Ukrywali mnie za szafą, ale nie tyle w ścianie, co we wnęce albo w części pokoju oddzielonej szafą. Mogłem wychodzić na balkon, tylko kiedy było ciemno. Była to stara kamienica, podwórko typu „trumna”, stała tam święta figurka i odprawiano nabożeństwa. Pewnego dnia siusiałem z balkonu, a tam akurat trwało wieczorne nabożeństwo. Cała kamienica była wzburzona i zaczęła szukać, które i czyje to dziecko. W tych poszukiwaniach brał również udział Płoński, osoba postronna, który tak szukał, żeby nie znaleźć.
Pewnego dnia, w 1944 r., moi rodzice nie przyszli na umówione spotkanie z Płońskim. Mniej więcej po roku ukrywania pod Warszawą zostali zadenuncjowani i rozstrzelani.
Siostra Płońskiego nazywała się Krystyna Gayer z d. Godek, jej mąż pochodził z zamożnej łódzkiej rodziny Gayerów. Jej wuj był przed wojną senatorem z ramienia syjonistów, a inny członek rodziny – Sommerstein – z ramienia Poalej Syjon był posłem albo senatorem. Została również zadenuncjowana. W jej mieszkaniu pięciu uzbrojonych Polaków, którzy podawali się za AK (zdaniem Płońskiego – bezpodstawnie) czekało na niego; kazali się zaprowadzić do jego mieszkania, więc zaprowadził ich na Górnośląską, gdzie obrabowali go doszczętnie, zabrali nawet usztywniacze do kołnierzyka, ale nie odkryli skrytki pod jego łóżkiem, w której złożone były granaty, należące do syna gospodyni, związanego z ruchem oporu. Siostra Płońskiego, chociaż zadenuncjowana, przeżyła. Po wojnie Płoński rozpoznał jednego z szantażystów na ulicy i skierował sprawę do sądu, ale w decydującym momencie siostra odmówiła potwierdzenia, nie chciała brać tego na siebie i sprawa się skończyła. Krystyna Gayer była wychrzczona, w lwowskim dzienniku „Chwila” jej nazwisko było wymienione wśród tych, którzy odeszli z gminy żydowskiej.
Po wojnie, gdy weszli Rosjanie i powstało wojsko polskie, płk Prawin urzędował w dyrekcji kolei na Pradze. Przyszedł do niego Płoński: „Panie pułkowniku, mam dziecko pańskich krewnych”. Wkrótce przywiózł mnie do Prawinów, którzy wówczas mieszkali na Pradze. Jak już mówiliśmy, Prawin nie oferował pieniędzy dla rodziny, która mnie przechowywała. Albo uważał, że było to obowiązkiem obywatelskim tych ludzi, bo nie znał sytuacji w okupowanym kraju, albo sądził, że dostali dosyć, albo po prostu nie miał. Płoński natomiast był odmiennego zdania; uważał, że narażanie życia przez tych ludzi nie było żadnym obowiązkiem i chociaż regularnie przywoził im pieniądze, to oni spodziewali się po wojnie więcej, może sam im to obiecał.
Natomiast Płońskiemu pomógł Prawin: „…mimo że nie byłem członkiem partii, a nawet chciałem emigrować”. Dał mu list rekomendacyjny i Płoński podjął pracę w Centralnym Zarządzie Przemysłu Tekstylnego oraz Skórzanego w Łodzi, potem był dyrektorem fabryki Leo w Bydgoszczy i w Poznaniu. Tam w 1947 r. poznał swoją obecną żonę, z którą byli razem ponad pięćdziesiąt lat. W latach 1957 – 1961 był dyrektorem Państwowego Zakładu Umundurowania, który produkował m.in. juchtowe buty dla wojska. Później z tego zakładu wyodrębniły się zakłady odzieżowe Modena. Mimo że nie był partyjny, tolerowano go, ale przy swoim pochodzeniu wyżej zajść nie mógł. Za czasów, kiedy I sekretarzem KW PZPR w Poznaniu był Jerzy Zasada, odszedł z dyrekcji i został radcą prawnym. Zmarł w 1997 r., niedługo po naszym spotkaniu, kiedy ja już byłem w Chile.
Płoński pokazał mi moją fotografię z ordynansem gen. Prawina oraz list, który dostał ode mnie w 1947 r., kiedy miałem dziewięć lat:
„Kochany Tadeuszu jak się miewasz, ja umiem pływać. Uczę się w IV kl. Ja jestem zdrowy. Czy ty jesteś zdrowy
Całuję cię mocno i ściskam
Danek”.
Tyle opowiedział mi Tadeusz Płoński.
Dlaczego Prawinowie nigdy o tym z tobą nie rozmawiali?
W ich domu nie uprawiało się kultu przodków, nie rozmawiało się na ten temat. Wręcz przeciwnie. Raczej bym powiedział, że zacierali ślady. Pierwsze, co zrobili, jak mnie odzyskali, to przed wprowadzeniem do mieszkania, na klatce schodowej rozebrali do naga, postawili taboret, na nim miskę i w tej misce mnie wyszorowali, żeby wszy nie dostały się do mieszkania. Jak gdyby usuwali nie tylko narosły przez lata brud i wszy, ale i moją przeszłość jako dziecka żydowskiego. Należeli do tych komunistów polskich, którzy o swoim żydowskim pochodzeniu nie wspominali. Ojczyznę nosili w sercu. Prawin walczył o Polskę, która będzie wolna, ale nie sanacyjna, tylko w jego mniemaniu demokratyczna. Jak Polacy skupieni wokół Związku Patriotów Polskich w ZSRR, Wasilewska, Lampe, Sokorski, Berling, Prawin i inni wyobrażali sobie powojenną Polskę, to osobny temat.
Dlaczego nie nadali ci nazwiska Prawin?
Nie wiem. Może dlatego, że szanowali moją rodzinę. Nie zamierzali mnie „ukraść” moim Rodzicom i usynowić. Wiele osób, którym zmieniono nazwiska w czasie okupacji, po wojnie nie wróciło do poprzednich. Ja się nigdy nie interesowałem, kto był, a kto nie był Żydem, i jak się kiedyś nazywał. O tym, że ojciec mojego najbliższego przyjaciela z „Polityki”, znany krytyk teatralny i działacz socjalistyczny, Andrzej Wróblewski (ojciec Andrzeja Krzysztofa Wróblewskiego) nazywał się kiedyś inaczej, nie miałem pojęcia, dopóki nie ukazały się jego wspomnienia.
W domu Prawinów pochodzenie to było tabu, mimo że ich nazwisko było autentyczne. Ale moje już nie, bo to oni nadali mi je zaraz po okupacji. Gdy jako dziecko w Berlinie wypełniałem ankietę do szkoły podstawowej i w rubryce „narodowość” albo „wyznanie” wpisałem „żydowska”, „mojżeszowe” (bez sensu, bo nigdy żadnego wyznania nie byłem), ciotka poprawiła na „polska”. O tym, że Prawin jest pochodzenia żydowskiego, dowiedziałem się na krótko przed jego śmiercią, w 1957 r., kiedy miałem prawie dwadzieścia lat, a od trzynastu lat byłem u nich w domu! Akurat zakładał buty, był nisko pochylony, i powiedział ni z tego, ni z owego: „Ciekawe, czy mianują Żyda ambasadorem…”. Wkrótce miał zostać ambasadorem we Wiedniu, ale utonął w czasie kąpieli w Wiśle. Byłem bardzo przywiązany do Prawinów, kochałem ich. Nikt nie wywarł na mnie większego wpływu niż Jakub Prawin.
Jak do nich mówiłeś?
„Ciociu” i „wujku”, co zresztą było zgodne ze stanem faktycznym. Kiedy w Berlinie zacząłem mówić do ciotki per „mamo”, bo tak pragnąłem matki, Prawinowa mnie poprawiła: „Danusiu, ja nie jestem twoją mamą, ja jestem ciocią. Ty miałeś swoją mamę”. Nie chciała uzurpować sobie tego tytułu.
A ty jako kilkuletnie dziecko szukałeś w pamięci swoich rodziców?
Raczej nie. Lgnąłem do tych, którzy się mną opiekowali. Nikt mi o rodzicach nie opowiadał i nikt mi nie robił złudzeń, że oni wrócą.
Miałeś świadomość, jak wyglądały twoje koleje losu w czasie wojny?
Tylko ogólnie. Pamiętam, że byłem przez pewien czas ukrywany na wsi. Zapamiętałem taką scenę: bawimy się w piachu z innymi dziećmi, pewnie z dziećmi gospodarzy, i ktoś dorosły podaje nam do zabawy dwa, zapewne fałszywe, dokumenty, którymi mogliśmy się bawić, żeby nabrały patyny, ale zakazał nam je drzeć. Pamiętam też, że w mieszkaniu państwa Salonek dużo czasu spędzałem z ich córką, zresztą byłem tam nazywany „Bogdan”, żeby sąsiedzi myśleli, że pani Salonek zwraca się do swojej córki, która miała na imię Bogusława, wołali na nią Bogna. Nie wolno mi było wychodzić na dwór ani podchodzić do okien czy balkonu.
Czym to tłumaczyli?
Żeby mnie nikt nie zobaczył.
Czułeś strach w związku z nieustannym ukrywaniem się?
Nie pamiętam. Widocznie uważałem wszystko, co się dzieje, za normalne. Godziłem się na taką sytuację, bo pewnie innej sobie nie wyobrażałem.
Czy z losów wojennych coś jeszcze zapamiętałeś?
Chyba nie („Czy te oczy mogą kłamać? Chyba nie”). Ale mój kolega, dziennikarz Juliusz Rawicz, jeden z założycieli „Gazety Wyborczej”, spotkał mnie w czasie okupacji, w 1943 albo 1944 r., na pewno przed Powstaniem. Kiedyś, już po wojnie, był u swojej babci, Heleny Boguszewskiej, pisarki. Rozmawiali o moim felietonie. I wtedy babcia powiedziała: „Ty przecież Passenta znasz”. Julek mówi: „Nie znam”. „Golono – strzyżono”: babcia powiedziała Julkowi, że bawił się ze mną w dzieciństwie. Okazuje się, że Boguszewska mieszkała wtedy w skromnym domu („nie było podłogi, tylko klepisko”) w Rejentówce pod Warszawą, koło wsi Ruda, kilka kilometrów od Radzymina. Rodzice Julka byli z nim u babci, gdzie miał się bawić z pewnym chłopcem, który „nikogo nie zna, nikt nie chce się z nim bawić”. Tym chłopcem byłem ja. „Na imię miałeś Tadzio” – mówi Julek, który mnie nie pamięta (pamiętała mnie babcia), ale dobrze zapamiętał fascynującą grę „Mały milioner”, w którą graliśmy. Była to jakaś odmiana „Monopolu”, kupowało się huty, kopalnie i fabryki. Julek lubił mnie odwiedzać, bo miałem tę grę. Rejentówka była wsią letniskową, ale biedną. Syn sąsiadów Boguszewskiej, który po wojnie przyjechał odwiedzić ją w Warszawie, po raz pierwszy w życiu zobaczył schody. W tej wsi ukrywała się rodzina Branickich, przed wojną mieli na nazwisko Janusowie, albo odwrotnie – przed wojną byli Branickimi, a w czasie wojny Janusami. Ich syn, Edek, w 1944 r. trafił do wojska polskiego, dotarł do Berlina, do bunkra, w którym do końca trwał Fuehrer, i usiadł na jego sedesie. „Ja, Żyd, który jeszcze niedawno musiałem się ukrywać, teraz siedziałem na sedesie Hitlera!” – opowiadał. Z zawodu był lekarzem, z zamiłowania – iluzjonistą. Robił różne sztuczki. Była tam też pani Żabińska, żona Jana, dyrektora warszawskiego ZOO, oni w tym ogrodzie zoologicznym ukrywali mnóstwo Żydów.
Tyle o mojej wojnie wiem albo pamiętam.
A Stanisławów pamiętasz?
Wszystko, co wiem, zawdzięczam mojemu przyjacielowi, Tadeuszowi Olszańskiemu. W ostatnich latach ukazały się jego dwie znakomite książki o tym mieście: „Stanisławów. Kresy Kresów” oraz „Stanisławów nadal żyje”. Już pierwsza wywołała szerokie echo wśród stanisławowian w Polsce i na świecie, Tadeusz otrzymał tyle dokumentów, relacji, wspomnień i fotografii, że napisał drugą. Prowadziłem spotkanie promocyjne tej książki w Bibliotece im. Jana Nowaka Jeziorańskiego na Powiślu w Warszawie. Sala była pełna. Gros publiczności stanowili stanisławowianie, a więc przeciętna wieku była wysoka. W dyskusji zabrała głos pewna starsza pani, która zaczęła tak: „Maturę zrobiłam w 1935 r. u Urszulanek”. Na sali zapadła cisza, wszyscy zaczęli liczyć. „Oszczędzę państwu liczenia. Mam dziewięćdziesiąt dwa lata” – powiedziała. Stanisławów ciągle żyje. Było to w dużym stopniu miasto żydowskie, przed wojną około 40 proc. – największą grupę – mieszkańców stanowili Żydzi.
Jakieś dziesięć lat temu pojechaliśmy z żoną do Stanisławowa, razem z Jerzym i Małgosią Urbanami, bo Urban spędził okupację na dzisiejszej Ukrainie. To była podróż sentymentalna, przywitałem się i pożegnałem ze Stanisławowem. Poszedłem do synagogi, ale była zamknięta. Miasto wydało mi się w lepszym stanie niż Lwów. Lwów był chyba najpiękniejszym miastem polskim, ale po tylu latach komunizmu wyglądał strasznie, potwornie zaniedbany, jak więzień, który wychodzi z obozu. To jest miasto, które przeszło obóz socjalistyczny. Stanisławów trzyma się lepiej. Śladów mojej rodziny tam nie szukałem. Chciałbym mieć ich tyle, co np. Michał Głowiński. W trakcie rozmowy z Teresą Torańską w książce „Śmierć spóźnia się o minutę” prof. Głowiński pokazuje autorce pudełko do butów, pełne fotografii rodzinnych. Dla mnie to brzmi jak bajka o żelaznym wilku. Kiedy czytam takie książki jak „Rodzina Toeplitzów” albo „W ogrodzie pamięci” Joanny Ronikier, to nie mogę wyjść z podziwu, jaki ci ludzie mieli rodowód i ile śladów się zachowało.
A ja tkam z niepamięci. Dla państwa Salonek mam bezgraniczną wdzięczność, bo przez nich zostałem ocalony. Pani Salonek przechowywała oprócz mnie na pewno kilka innych osób w różnych okresach. Za pomoc Żydom groziła kara śmierci. A jednak niektórzy ponosili to ryzyko, ba, trudno sobie wyobrazić, żeby o tym, iż rodzina Salonek przechowuje dwóch, a może nawet trzech Żydów, nikt w kamienicy nie wiedział. I rozumiem, że oczekiwali za to pieniędzy. Co jest w tym złego, że samotna kobieta z dwojgiem dzieci, która ukrywa Żydów – dostaje pieniądze na ich utrzymanie? Miała nas jeszcze brać na garnuszek? Po wojnie kraj był zniszczony i właściwie wszyscy byli biedni. Żydzi stracili wszystko, Polacy – też, z wyjątkiem tych, którzy się na Żydach wzbogacili. Wielu z tych, którzy pomagali Żydom, zwracało się po wojnie do Centralnego Komitetu Żydów Polskich o zapomogę lub rentę. W liście Władysławy Salonek „Do Gminy Żydowskiej przy ul. Szerokiej 31” z 1 lipca 1945 r., czytamy (pisownia oryginalna):
„Podanie. Uprzejmie proszę wyżej wymieniony Zarząd o udzielenie mi stałej zapomogi. Ponieważ w czasie okupacji Niemieckiej przechowałam 12 osób (w tym) 6 osób stałych. Od XII 1942 r. był u mnie chłopiec 7 letni Bogdan Paszesztajn do roku 1945. 4 III odebrała go pani Pułkownikowa Prawin poniewasz ja za dziecko nie dostałam pieniędzy przez 8 miesięcy t.j w czasie powstania, a w międzyczasie był szantażowany przez jednego z sąsiadów Niemiec po sąsiedzku ze mną mieszkał. Okup dziecka kosztował mnie 20 rubli w złocie i złoty pierścionek z brylantem. Pani Pułkownikowa Prawin zabierając dziecko dała 2. tysiące i powiedziała, że będę dostawać z gminy stałą zapomogę i w ten sposób otrzymam swój dłóg bo ona niema pieniędzy żeby mi zapłacić i właśnie w tej sprawie rozmawiała z panem Majorem Hinszendorf dnia 4 III 1945 r. co major przyżek że to załatwi a ja w m-cu VI 1945 dostałam 2 tysiące i nadmieniono mi przez Pana Majora ażebym ponownie złorzyła podanie o przyznanie mi stałej zapomogi z Komitetu żydowskiego. Załączam stwierdzenie pana Sternberga jako był u mnie przechowany a reszta potwierdzeń są podane w poprzednim podaniu”.
Kolejny list, napisany już innym, bardziej wprawnym charakterem pisma, wysłany był trzy tygodnie później.
„Należało mi się za Bogdana utrzymanie przez 8 miesięcy 24 tysiące. W czasie powstania byłam szantażowana przez folksdojcza mieszkającego w tym samym domu co ja, to kosztowało mnie 20 rubli w złocie…”.
Miałem wtedy siedem lat i o tym wszystkim nie wiedziałem, tymczasem kwestia odpłatności nabierała rozmachu. Ciocia Róża z Częstochowy, która, chora na raka, przebywała w szpitalu w Krakowie, i sama błagała o pieniądze na transfuzję oraz naświetlanie, 29 maja 1946 r. pisała do Centralnego Komitetu Żydowskiego w Warszawie:
„W odpowiedzi na pismo z dn. 14 V za dz. 192/46, niniejszym komunikuję co n.p.: Obyw. Salonek w ub. roku za przetrzymanie dziecka Daniela Passensteina została sowicie wynagrodzona przez ciotkę dziecka Dr. Annę Prawinową sumą wysokości 20.000 zł, oprócz ciągłych i rozmaitych podarunków. Suma ta była w ub. roku b. wielka. Sprawa ta znana jest w Komitecie w Warszawie, a bardzo dokładnie poinformowany jest p. artysta Jonas Turkow, pracujący w Komitecie Żydów. Także p. Tadeusz Płoński opiekun dziecka i przyjaciel rodziców jego wynagradzał p. Salonkową. (…) Uważam, że dla dobra dziecka nie należy podawać naszych adresów. Moim zdaniem jest to tylko czyste szantażowanie. Czyż do końca mojego życia nie wykupię się od p. Salonkowej. Zdaje się, że Komitetowi sprawy tego rodzaju nie są obce. Dostała jednorazowo wielką kwotę, a przez cały okres pobytu u niej p. Płoński płacił. Nadmieniam, że dziecko odebrano w tak fatalnym stanie, że jeszcze dziś choruje. (…) R. Kolinowa”.
Ta przykra sprawa znalazła swój epilog i szczęśliwe rozwiązanie prawie pół wieku później. W 1992 r., kiedy mieszkałem i pracowałem w Bostonie, otrzymałem list z Polski od ludzi, którzy mnie ukrywali:
„Szanowny Panie Danielu
Pozwoli Pan że się przedstawię, nazywam się Bogusława Kowalska z domu Salonek.
Jestem członkiem rodziny, która uratowała Panu życie. Z podawanej przez Pana biografii zauważyłam, że wiele Pan zapamiętał z czasów okupacyjnych i to mnie cieszy.
U nas w kraju Komitet Żydowski apeluje do ludzi którzy udzielali pomocy Żydom, aby się zgłaszali. Ponieważ jest nowa ustawa bardzo przychylna dla tych ludzi. Ja się zgłosiłam nawet ze świadkiem, ale to za mało. Potrzebne jest pańskie potwierdzenie, że Pan rzeczywiście u nas przebywał w latach 1943 do 1945 r. Takie stwierdzenie może być na piśmie przesłane na mój adres. Panie Danielu, nie będę opisywać dodatkowych wspomnień ponieważ Pan tego unika. Podam tylko dane dotyczące mojej rodziny. Moja matka Władysława Salonek z domu Płaskota – wdowa z dwojgiem dzieci córka Bogda lat 15, syn Wojtek lat 12 (daty z lat 1943 – 1945), zam. Warszawa Praga ul. 11 Listopada 26-78 piętro 4.
Obecnie nasza mama nie żyje. Pod wyżej wymienionym adresem mieszka tylko mój brat.
Ja mieszkam też na Pradze.
Bogusława Kowalska z domu Salonek zm W-wa Praga ul. Skoczylasa 8-192. tel 18-99-69
Liczę na Pańską lojalność i proszę o rychłą odpowiedź.
Z poważaniem,
B. Kowalska
W-wa dnia 8 IV 1992 r.”
Do listu dołączony był wycinek z gazety pt. „Prawa kombatanckie za ratowanie Żydów”, z którego wynikało, że Rada ds. Stosunków Polsko-Żydowskich wystąpi o nadanie praw kombatanckich osobom, które ratowały Żydów podczas II wojny światowej. List był dla mnie wydarzeniem, ponieważ rodzina, która mnie przechowywała, potwierdziła, że istnieje, żyje, nawiązała ze mną kontakt. Chciałem natychmiast wesprzeć jej starania i wystąpić do Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie, ale przedtem musiałem sprawdzić rzecz na miejscu. Napisałem więc do Agnieszki Osieckiej w Warszawie, z prośbą, żeby w moim imieniu odwiedziła rodzinę państwa Kowalskich. Agnieszka nie tylko się wywiązała, ale napisała do mnie wstrząsający list i przysłała fotografie. Oto list:
„Warszawa, 12 czerwca, 92
Kochany Danusiu, rozmawiałam dzisiaj z tą Bogusławą na Pradze ponad dwie godziny i potem tak ryczałam, że sobie całkiem uprałam oczy. Trzeba im dać zaświadczenie, wszystko jest prawdą, zresztą strasznie, strasznie smutną. To nie znaczy, że to są sympatyczni ludzie, wprost przeciwnie (pójdziemy tam), ale zgadza się przeklęta prawda.
Ta pani, do której przyszedłeś, to matka tej, z którą siedziałam dziś. Ta matka nie żyje, była pewno prawdziwie porządna, nazywała się Władysława Salonek. Trzeba napisać, że to u niej byłeś od 43 do 45. I pod opieką jej dzieci – Wojtka (8. Twój rówieśnik) i Bogusławy, Bogny (to ta moja rozmówczyni, wtedy lat szesnaście, najwięcej z Tobą przebywała, gotowała, kąpała, a matka – w pracy była).
Przyszedłeś w sierpniu, a może we wrześniu, ale było jeszcze ciepło. Bo – kurteczkę miałeś i sportowe buciki. Przyprowadził cię pan w meloniku, do którego mówiłeś wujek, ale to nie była rodzina. Ten pan powiedział, że adres zna od fryzjera (brat Władysławy) i prosi, żebyś został, bo on o sobie nie wie, czy długo pożyje. Ale póki będzie żył – postara się odwiedzać. I był wkrótce raz, czy dwa.
Powiedział Twoje prawdziwe nazwisko, a ta Władysława zapisała je na ścianie, pod świętym obrazkiem. Mówiła do ciebie Bogdan, żeby ludzie słyszeli, w razie czego, że mówi do córki (Bogna). Nie miałeś żadnego tobołka, nic.
Byłeś bardzo grzecznym dzieckiem, na wszystko się zgadzałeś, nigdy niczego nie chciałeś. Spałeś w pokoiku, do którego – przez szafę. Grzecznie tam wchodziłeś, ale rano miałeś czerwone oczy, bałeś się tam spać. Więc ta matka poleciła synkowi, Wojtkowi, żeby też tam spał.
Czasami wychodziła z Tobą na spacer. Uszyła ci ogromną czapkę pilotkę. Lubiłeś patrzeć w dół, na śnieg. Czasem wychodziłeś z tym Wojtkiem na balkon, który był zasłonięty kocem. Widziałeś dzieci inne na podwórku, ale rozumiałeś, że nie możesz tam pójść. Po jakimś czasie przybył do pokoiku pan koło trzydziestki, nauczyciel. Podobno uczył Cię i pod koniec wojny umiałeś już czytać i pisać, nazywał się Bodnar.
Kiedy już weszli Rosjanie, Władysława i Bogna wychodziły legalnie z Tobą na spacer. I już ich wuj fryzjer nie strzygł Cię na łysą pałę (bo przedtem strzygli Ciebie i Wojtka, żebyś wyglądał na podobnego do Wojtka). Ale ludzie mieli żal do tej Władysławy, że takie niebezpieczeństwo przez nią nad nimi wisiało. W każdym razie ona dała znać do Komitetu Żydowskiego na Pradze, że Ty jesteś i wkrótce zgłosił się Twój wujek. Przysłał pisemko, żebyś przyszedł do jego kwatery gdzieś na Wileńską. Władysława ze swoją (moją) Bogną przyprowadziły Cię do Wujka, ale tam był zgrzyt. On ostro się zachował, i ta Władysława się obraziła. Dlatego nigdy do końca życia nie próbowała z Wami nawiązać kontaktu. I dopiero teraz, ta córka nawiązuje, bo bieda, możliwości dostania zasiłku i tak dalej. Przyślij więc im to pisemko.
Świadków, w razie czego, ci ludzie mają, bo ich prawie sąsiadka, pani Szczepanek, żyjąca, ukrywała trzy dziewczynki nazwiskiem Albert. Duże biusty. („Takie one mają, taka rasa”). One też żyją – czy też jedna, Nina – i może zaświadczyć…
O Boże, Boże. Czułam się Danusiu, jakbym Ciebie współrodziła. Bardzo kocham tego chłopczyka, którym wtedy byłeś, i wcale się nie dziwię, że brałeś proszki nasenne, zawsze. Zaraz dzisiaj po tej wielkiej rozmowie poszłam pod ten stary adres, to znaczy na ul. 11 Listopada 26 (No bo teraz mieszkają na Pradze Dwa). To ruderzysko praskie w stylu Heli, studzienne podwórze, balkony, brudy. Na ścianach – brednie, między innymi: „Z.R. – Żyd”. W oknie na parterze tkwił smutny chłopczyk, rudy, chyba też Żyd. Patrzył na dzieci z podwórka i wcale do nich nie wychodził, wcale się nie dziwię…
Do tego idzie pointa. Wieczorem pojechałam na występ… chóru kościelnego z Texasu, do kościoła na Ochocie. Chciałam niby rozbawić Gogusia (tak nazywaliśmy Agatę – D.P.), że ja niby też coś miałam z Texasem i tede. Ale tak nie mogłam wytrzymać mszy, księdza, tłumku, że uciekłam.
Kochany Danusiu. Daj im to pisemko (gdybyś chciał jeszcze jakichś danych, to ich telefon jest 18 99 69), a we wrześniu pójdziemy do tej Bogusławy (starsza od Ciebie o osiem lat), na kawę. Podobna jest trochę do Heli, półinteligentka, sprytna, ale nie bardzo.
Nikomu, ani słówkiem, nie opowiedziałam o tym wszystkim i jestem szczęśliwa, że tyko my dwoje w tym wszystkim się zanurzyliśmy, jak pod strupem. Potem pomówimy, czy się Gugusiowi opowie.
Chciałabym, żebym to wiedziała wcześniej. Aha, ta Bogusława (wtedy 16) powiedziała, że byłeś obrzezany, bo Cię kąpała, to wie. No, ja nie jestem taką erotomanką, to nie wiem. Pa pa.
Ptasie Radio.
Agnieszka
Ich obecny adres: Bogusława Kowalska
Warszawa Praga, ul. Skoczylasa 8 m. 192, (tel. 18 99 69)”
Wobec takiego listu wszystko potwierdziłem, wystąpiłem o przyznanie drzewka Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata, które dawało uprawnienia kombatanckie. Jerozolima odznaczenie przyznała. Byłem na uroczystości, która odbyła się w 1995 r. w Galerii Porczyńskich w Warszawie. Potem poszliśmy z panią Bogusławą na obiad. Mam od niej listy pełne radości.
Myślałem, że Jerozolima locuta – causa finita, aż tu niespodzianka. W 2010 r. dostałem spod Warszawy, z kierunku pruszkowskiego, bardzo miły list, od pewnej lekarki. Napisała mi, że jej rodzice w rodzinnym domu pod Warszawą przechowywali pewnego Daniela. Chłopca nazywali „Tadzio”, co by się zgadzało z tym, co zapamiętał Julek Rawicz. Napisali, że w ich rodzinie panuje przekonanie, że tym Danielem byłem ja. Nie mogę tego wykluczyć. Odpisałem, że byłem ukrywany na Pradze, że moi rodzice zginęli na linii otwockiej i jeżeli ci państwo mają jakikolwiek dowód, to ja z przyjemnością uznam, że oni mnie też ukrywali, bo sam tego nie pamiętam. Oto ten drugi list:
„Pruszków 15.09.2010 r.
Szanowny Panie Danielu!
Zbierałam się do napisania tego listu od bardzo dawna. Nic od Pana nie chcę, jedynie odpowiedzi: „tak” lub „nie”. Jedynie chcę zamknąć pewną historię rodzinną.
Moi dziadkowie Karolina i Wacław Tarłowscy przed wojną, w 1938 r., kupili pod Warszawą mały drewniany domek – „świeże powietrze” dla córki chorej na gruźlicę. Ich warszawskie mieszkanie na Dobrej zostało zbombardowane zaraz we wrześniu 1939, przenieśli się więc na stałe do tego Ołtarzewa.
Domek stał na uboczu wsi, tuż pod dużym parkiem, otoczony półhektarową działką.
Wieść rodzinna niesie, że w tym domku w czasie wojny był przechowywany mały żydowski chłopiec, i że był to Daniel Passent. Wołano na niego Staś.
Daniel Passent, czyli Pan – nigdy nie potwierdził tej informacji, nie śledziłam zbyt gorliwie, raz przypadkowo widziałam w TV jakąś audycję na ten temat – ale chyba nigdy nie chciał Pan powiedzieć, gdzie był Pan w czasie wojny. W biografii jest tylko notatka „przechowywany w czasie wojny u polskiej rodziny”.
Moja rodzina zawsze była bardzo tajemnicza. Mama i ciotka „konspirowały” do końca. W czasie wojny walczyły, siedziały na Pawiaku i w Ravensbrück. Obie należały po wojnie do PZPR.
Cała rodzina (tamto pokolenie – mój tata, stryjowie, ciotki, wujek – też) oczywiście poza dziadkami i nami – czyli dziećmi, była zakażona ideą komunistyczną. Ciotka – lekarz, profesor onkologii Ludwika Tarłowska – piękna postać, mama – chemik Marta Tarłowska – Minorska – też twarda kobieta. Obie ideowe, obie wierzyły i starały się „tłumaczyć” tamtą ideę – do końca. No, dobra – nieważne. Komunizm został potępiony, a w mojej pamięci też przeklęty – bo rodziców nigdy nie było w domu, zawsze zebrania, egzekutywy, tajemnice itp. A my – z kluczem na szyi do szkoły. W domu – niedogotowana kartoflanka i wszędzie pełno kurzu.
Dwa lata temu byłam na mojej „wyprawie życia”, no może trochę przesadzam – ale było to dla mnie naprawdę duże wydarzenie – na wycieczce w Izraelu. Mieliśmy świetnego przewodnika, Żyda z Łodzi, mówiącego po polsku, „gościa” z którym nie było tematów tabu. Byliśmy oczywiście w Yad Vashem – ogromne wrażenie. I wtedy odważyłam się powiedzieć naszemu „kapeluszowi” (nosił brodę i śmieszny wyświechtany brązowy kapelusz) o tym rodzinnym przekazie. I o tym że „obiekt” nigdy się nie ujawnił i nie potwierdził. Zapłonął oburzeniem i powiedział, że takie historie należy IM zgłaszać i ONI już sobie sami resztę wyjaśnią. Dostałam nawet specjalny druk do wypełnienia.
Ale, jakoś tak przeszło i nie zrobiłam tego. Głównie dlatego, że niewiele więcej wiem niż to co przedstawiłam. Tak jak napisałam – moja mama i ciotka nigdy nie chwaliły się swoją wojenną przeszłością, były bardzo skromne.
O ciotce, o tym jak opiekowała się chorymi więźniarkami i na Pawiaku, i w obozie (nie będąc chirurgiem operowała w obozie wyrostek przy płonących, trzymanych przez więźniarki szmatach jako jedynym oświetleniu) dowiadywałam się przypadkowo od obcych ludzi, nie spotkałam nikogo, kto miałby o niej nieprzyjazne zdanie. Była mała (145 cm wzrostu) ale wielka! Całe zresztą, swoje zawodowe życie oddała chorym. Ja też jestem lekarzem – zapatrzona w ciotkę, ale nie jestem taka wspaniała jak ona. Zwyczajna. A moje siostry – inżynierami, jak rodzice.
Tamto pokolenie już nie żyje. Już im nie zależy na niczym, nawet na prawdzie.
Stawiam więc ponownie pytanie – to Pana tam chowano w tym Ołtarzewie pod parkiem – czy nie Pana?
Na domku, śmiesznym i zgrzybiałym już teraz zielonym drewniaczku ciągle są ślady po kulach, podobno został ostrzelany przez jakiś samolot (?), a na cmentarzu za parkiem leży cała grupa żołnierzy wrześniowych z Marianem Buczkiem na pomniku.
Pozdrawiam !
Z poważaniem
Maria Garstecka (z domu Minorska, a po kądzieli Tarłowska).
Pruszków”
Po mojej odpowiedzi, wkrótce nadszedł drugi list:
Pruszków 10.11.2010 r.
Szanowny Panie Danielu!
(…) Po przeczytaniu Pańskiego listu wyobraziłam sobie przerażonego, małego chłopczyka (mój średni wnuczek ma teraz prawie 4 lata) pozbawionego nagle swoich bliskich, nie rozumiejącego co się dzieje, upychanego przez „dobrych” lub mniej dobrych ludzi po różnych obcych miejscach. To są wspomnienia których nie chce się pielęgnować. Na moim mężu zrobiło największe wrażenie – że nie ma Pan żadnego zdjęcia swojej Matki.
Skoro koniec wojny pamięta Pan na Pradze u państwa Kowalskich – to chyba nie ma o czym gadać.
Drugie skojarzenie – Tadzio to nie Staś, linia otwocka to nie linia sochaczewska i dajmy sobie z tym spokój.
Choć teraz już prawie jestem pewna – że ten mały Daniel to był pewnie całkiem inny nieznany Daniel, i pewnie tak już pozostanie – jeszcze jedna niewyjaśniona tajemnica – to napiszę jeszcze parę słów.
Wcześniej, chwilę po wysłaniu do Pana mojego pierwszego listu, zadzwoniłam do młodszej o rok siostry – „czy pamiętasz co się mówiło na temat przechowywania żydowskiego chłopca w Ołtarzewie w czasie wojny”?
Powiedziała, że wie tylko że miał na imię Staś i „poczytaj sobie w kronice rodzinnej ciotki Ludki może coś będzie więcej”. Jak widać też nic nie wie. I jak widać – ja, przed napisaniem do Pana nie pomyślałam, że może ciotka Ludka coś tam jednak rzeczywiście napisała na ten temat.
Ciotka Ludka (Ludwika Tarłowska – lekarz onkolog) opisała całą sagę rodzinną i rozdała wszystkim siostrzeniczkom i bratankom. Sama (nie wyszła za mąż) nie miała własnych, rodzonych dzieci – adoptowała opuszczoną NN dziewczynkę i wychowała. (To też jest niesamowita historia!).
Jest tam taki fragment dotyczący tego okresu:
»Rodzice w 1942 r. ukrywali w Ołtarzewie młodą dziewczynę pochodzenia żydowskiego, którą Mama nazwała Zosia Kamińską. Gdy ze względu na jej charakterystyczny semicki wygląd sąsiedzi zaczęli się nią interesować, udało się ją ulokować w Warszawie jako służącą (po kilku miesiącach została jednak zdekonspirowana i osadzona na Pawiaku, skąd w czasie Powstania Warszawskiego udało jej się wydostać).
W 1944 r. aż do wyzwolenia ukrywał się w domu w Ołtarzewie chłopiec żydowski Daniel, nazywany przez mamę Stasiem. W 1944 r. Ojciec uległ porażeniu połowicznemu i Mama musiała sama prowadzić całe gospodarstwo w Ołtarzewie. Nasze mieszkanie przy ul. Dobrej zostało w czasie Powstania ponownie, tym razem całkowicie zburzone. W chwili zakończenia wojny w Ołtarzewie przebywała Mama z obłożnie chorym Ojcem (porażenie, złamanie nogi, zaćma) 95-letnią babcią i ze Stasiem, który opuścił Ołtarzew dopiero po zakończeniu działań wojennych.«
To wszystko.
Co to za DANIEL? dlaczego dołożono potem do tego Pana nazwisko? Naprawdę nie mam pojęcia! Jeszcze raz podkreślę z całą mocą, że moja ciotka (i mama) nie miały skłonności do konfabulacji i przypisywania sobie zasług, raczej odwrotnie – nadmiernie milczały i konspirowały. A między nami, tzn. pokoleniem starszym i moim była olbrzymia przepaść. Były serdeczne rodzinne stosunki ale o pewnych sprawach się nie mówiło, było to obłożone tajemnicą i tyle. (…)
Pozostaję z szacunkiem.
Maria Garstecka
Przepraszam za zwłokę w odpowiedzi.
Wróćmy do tego, co wiadomo na pewno. Pamiętasz moment oddania Prawinom?
Nie, nawet nie wiem, kiedy dokładnie to się stało. Najstarszy dokument dotyczący mojej osoby pochodzi z 9 listopada 1944 r. Jest to fiszka ewidencyjna: „Pasensztein Dawid, 1938, (rodzice:) inż. Ber i Bela Mitz z Częstochowy, (ostatni adres:) 1939 Stanisławów, Romanowskiego 156, ob. (obecnie Warszawa, ul:) 11 Listopada 26/78 jako Bogdan Pasecki. 9.11.44. Uwaga na odwrocie”. A na odwrocie ręczny dopisek: „Rodzice zabici w Radości”.
Co nastąpiło dalej?
W 1946 r. znalazłem się w Częstochowie, w ewidencji tamtejszego domu dziecka. Faktycznie jednak w domu dziecka nie byłem, bo bym chyba pamiętał. Za sprawą Prawinów trafiłem do rodziny państwa Kolin w Częstochowie. Róża Kolin, z domu Mitz, była siostrą mojej matki. Mieszkaliśmy przy ul. Garibaldiego 19 m. 3. Po latach pojechałem z moim pasierbem, Łukaszem Dobromirskim (dziś dorosłym psychologiem) pokazać mu to miejsce. Obecni mieszkańcy chętnie nas wpuścili do mieszkania. Po wojnie, na podwórzu stało pełno starych maszyn, wśród których się bawiliśmy. Pewnego razu spadłem z takiej maszyny na twarz i ciocia Róża martwiła się, że będę miał garbaty żydowski nos i to mi w życiu nie pomoże. Miała rację. Państwo Kolinowie mieli synka, którym się trochę opiekowałem. Pewnego razu miałem go zaprowadzić do lekarza i powiedzieć, że ma powiększone gruczoły w pachwinie. Powiedziałem, że ma powiększone gruczoły „pod pachą”, bo słowa „pachwina” nie znałem. Lekarz niczego takiego nie stwierdził. Niestety, wkrótce ciocia Róża zachorowała na raka. W ŻIH zachowały się jej prośby do TOZ (Towarzystwo Opieki Zdrowotnej) o pieniądze na leczenie promieniami Roentgena i na transfuzję krwi w szpitalu w Krakowie. Zapomogę otrzymała, ale wkrótce zmarła. Zanim to nastąpiło, przyjechała po mnie do Częstochowy ciotka Prawinowa i zabrała mnie do Berlina. Więcej rodziny Kolinów nie widziałem. Róża zmarła, a wujek Julek z synem wyemigrowali do Australii. Wysłałem do nich list do Australii, ale odpowiedź przyszła od ich sąsiadów. Kontakt się urwał. Mam po nich pamiątkę, przyjaciel rodziny, Henryk Kotlicki, przywiózł mi z Częstochowy do Berlina zegarek cioci Rózi. Trzymam go do dzisiaj i przez wiele lat był on moim jedynym zegarkiem, nadal jest jedynym przedmiotem, który należał do mojej rodziny w Częstochowie.
Nie wiedziałem, że w 1946 r., kiedy mieszkałem już w Częstochowie, odnalazł mój trop przebywający w Palestynie brat mojego ojca, wujek Icchak. Do Centralnego Komitetu Żydów Polskich nadszedł list:
„Ja niżej podpisany zwracam się do Szanownego Komitetu z następującą prośbą. Po długich poszukiwaniach w czem Sz. Komitet przyszedł mi z pomocą odnalazłem Daniela Psssensteina, urodzonego w 1938 r., syna brata mojego najmłodszego Berka i Belli Passenstein, a znajdującego się według wiadomości podanych przez Sz. Komitet w Domu Dziecka w Częstochowie.
Ponieważ ów Daniel Passenstein ku mojemu wielkiemu ubolewaniu jest jedynym potomkiem naszej dawnej licznej rodziny, który pozostał przy życiu, jestem gotów przyjść mu z pomocą i w tej sprawie zwracam się do W. Panów aby Panowie raczyli mi odpisać jak najprędzej, w jakiej formie moja pomoc może być najskuteczniejsza, w jaki sposób mogę sprowadzić go do Palestyny i przyjąć go jako własne dziecko, aby nie został samotny na tym świecie.
Panowie rozumieją doskonale całą tragedję i zgrozę przeżyć, które przeżywam codziennie i gdy uprzytamniam, co zostało z naszej licznej rodziny, a ów Daniel będzie dla mnie otuchą i pociechą i będzie mógł rozpocząć nowe życie, które ja jako wujek chcę mu utorować w wolnej Palestynie.
Oczekuję rychłej i pozytywnej odpowiedzi i dziękuję z góry za okazaną mi pomoc.
Kreślę się,
Icchak Passenstein,
mój adres I. Passenstein, ulica Becalel 16, Haifa, Palestyna”.
Centralny Komitet Żydów Polskich odpisał, że poszukiwany „znajduje się u ciotki Róży Kolin, z domu Mitz, która jest siostrą jego matki, w Częstochowie, Garibaldiego 19. Chłopak korzysta z wydatnej pomocy naszego Komitetu”.
Po śmierci ciotki Róży już na stałe trafiasz do Prawinów.
Tak. Nie będę się rozwodził nad tym, co oznacza strata rodziców – dla nich, zadenuncjowanych i zamordowanych w wieku trzydziestu kilku lat, ani dla mnie, bo takich było wielu i na ten temat istnieje ogromna literatura. Chcę natomiast opowiedzieć o Prawinach, którzy mnie wychowali. Spośród wszystkich ludzi, jakich spotkałem w życiu, Prawin wywarł na mnie największy wpływ, i tak było do lat siedemdziesiątych, kiedy poznałem Agnieszkę Osiecką.