Читать книгу Passa - Daniel Passent - Страница 8

Оглавление

BERLIN

DZIECKO SZCZĘŚCIA


W 1946 r. Prawinowie zabierają cię do Berlina, gdzie Jakub Prawin zostaje szefem Polskiej Misji Wojskowej. Jak wyglądało twoje życie?

Mieliśmy dobre warunki, co było ogromnym kontrastem z moim poprzednim losem. Nareszcie miałem co jeść, Prawinowa wzięła mnie nawet na dietę, ponieważ tak strasznie żarłem po wojnie, że zadbała, żebym się nie utuczył. Nie wolno mi było jeść bananów. Po powrocie do Polski, w 1950 r., kiedy moi rówieśnicy nie znali nawet smaku bananów, ja już byłem po zakazie ich jedzenia.

Miasto było kompletnie zrujnowane, zniszczoną wieżę Gedaechtniskirche koło ogrodu zoologicznego widać było z odległości kilku kilometrów. Hitler bronił Berlina dom po domu. Jeszcze dziś, spacerując po tym mieście, można zauważyć, że o ile część starych budynków została odbudowana w ich przedwojennym kształcie, to budynki narożne są z reguły powojenne i brzydsze, bo w czasie walk ulicznych miały znaczenie strategiczne i zostały zrujnowane doszczętnie. Gdy przyjechałem do Berlina, na ulicach przeważały kobiety, wiele z nich w futrach i z pieskami. W powietrzu głośno było od ryku samolotów. W 1947 r. Stalin ogłosił blokadę zachodnich sektorów miasta, które zostały odcięte od reszty Niemiec Zachodnich i od świata zachodniego. Ponieważ Berlin leżał na terenie radzieckiej strefy okupacyjnej, ale nie należał do żadnej strefy, zachodnie transporty z zaopatrzeniem musiały dwukrotnie przekroczyć granicę sowieckiej strefy okupacyjnej – wjeżdżając do strefy ZSRR i wyjeżdżając z niej do Berlina. W odpowiedzi na blokadę Zachód utworzył most powietrzny. Było to gigantyczne przedsięwzięcie, pokaz siły i determinacji mocarstw zachodnich. Całe zaopatrzenie Berlina Zachodniego, tego, w którym mieściła się polska misja, a my w niej, odbywało się drogą lotniczą. W ciągu kilku miesięcy w Berlinie Zachodnim, obok lotnisk Tempelhof i Gatow, zbudowano nowe, trzecie lotnisko – Tegel. Każdego dnia, a zwłaszcza każdej nocy, przelatywały nad naszymi głowami setki samolotów, przewoziły one około dziesięciu tysięcy ton zaopatrzenia dla miasta i garnizonów zachodnich, wykonywały pięćset – osiemset lądowań na dobę. Potrafiliśmy z ziemi rozpoznać samoloty Douglas, Liberator (takie same jak te, które zrzucały nad Polską „cichociemnych”) i brytyjski transportowiec Hastings. Jeden taki samolot Brytyjczycy podarowali Niemcom, stoi do dzisiaj w Muzeum Aliantów, w Alei gen. Claya, gdzie niedawno byłem. Łącznie na most powietrzny złożyło się dwieście siedemdziesiąt siedem tysięcy lotów, ponad pół miliona startów i lądowań. Tyle działo się w powietrzu, w eterze dominowało amerykańskie radio dla żołnierzy, RIAS.

A bliżej ziemi – w Berlinie zacząłem chodzić do szkoły amerykańskiej. Polskiej szkoły wtedy tam nie było.

Czyli twoim pierwszym szkolnym językiem był angielski.

Tak. Lekcje były po angielsku. Do eleganckiej dzielnicy Dahlem zawoził mnie i kolegę kierowca, a kiedy we wschodnim Berlinie, w dzielnicy Pankow, powstała szkoła polska, zostałem do niej przeniesiony. Do szkoły amerykańskiej, jak wspomniałem, byłem odwożony, do polskiej jeździłem już autobusem szkolnym, w którym graliśmy z kolegami w przenośne szachy. Prawinowa uważała to za dobry omen – gra w szachy, znaczy się inteligentny. Odwożenie do amerykańskiej szkoły na dobre mi nie wyszło. Pewnego dnia kierowca, pan Filipiak, chciał nam – sobie i mnie – zrobić przyjemność. W drodze ze szkoły otworzył dach kabrioletu. Zajechaliśmy pod misję z fasonem. Wszedłem do mieszkania na pierwszym piętrze, a tam w drzwiach stała Prawinowa i wymierzyła mi siarczysty policzek. Okazało się, że widziała przez okno, jak zajeżdżamy otwartym kabrioletem, pomyślała, że to ja poprosiłem kierowcę, żeby otworzył dach samochodu, i żeby mi z głowy wybić wielkopańskie zachcianki, na wszelki wypadek mnie trzasnęła. Drugi i ostatni raz dostałem od niej już po powrocie do Warszawy. Ciotka szła Marszałkowską, koło placu Zbawiciela, i przypadkowo zobaczyła, jak wskakuję do pędzącego tramwaju. Wtedy dostałem zasłużenie.

W Berlinie dostałem też baty nie wiadomo, od kogo. Po lekcjach w szkole amerykańskiej staliśmy z polskim kolegą na ulicy, czekając na samochód. Zamiast pana Filipiaka i jego przedwojennej lancii, przed szkołę zajechał inny samochód, z którego wyskoczyło kilku facetów, i sprawili nam lanie. Po czym szybciutko odjechali. Kim byli? Za co nas pobili? Nie wiem, może wzięli nas za dzieci amerykańskie? Kiedy dotarłem do domu, Prawin był niezadowolony, że nie zapamiętałem numeru samochodu napastników. Nawet mi to do głowy nie przyszło.

Kierowca odwożący cię do szkoły – to przecież jakieś strasznie dygnitarskie zwyczaje?

Ja tam prowadziłem, razem z Dittą, życie bananowe. Prawin w Berlinie był najwyższym polskim przedstawicielem politycznym i wojskowym. Misja miała siedzibę w sektorze brytyjskim, dwa kroki od słynnej ulicy Kurfuerstendamm. Misja i mieszkanie mieściły się w domu, który stoi do dzisiaj, na ulicy Schlüterstrasse 42, w samym sercu Berlina Zachodniego. Chodzę pod ten dom, kiedy tylko jestem w Berlinie, nadal jest to elegancka przedwojenna kamienica. Wtedy w Niemczech rządziła Sojusznicza Rada Kontroli, złożona z przedstawicieli wielkiej czwórki. Głównym dowódcą amerykańskim był przez pewien czas gen. Lucius Clay, brytyjskim – marszałek Bernard Montgomery, a po stronie ZSRR – marszałek Gieorgij Żukow, potem marszałek Wasilij Sokołowski. Przy tej Radzie były akredytowane misje wojskowe państw członków koalicji antyhitlerowskiej, w tym Polska Misja Wojskowa, na której czele stał właśnie Prawin. Jego obowiązkiem była m.in. pomoc Polakom w powrocie do Polski, odzyskiwanie zrabowanego mienia, poszukiwanie polskich dzieł sztuki, odbudowa życia polonijnego, transport z Niemiec do Polski tej części reparacji wojennych, które nam się należały, oraz rywalizacja z Rosjanami, którzy wywozili najwięcej; także kontakty z Niemcami, zabieganie o dokładne i korzystne wytyczenie granicy na Odrze i Nysie, zapewne również działalność wywiadowcza – moc różnych zadań.

To w tym okresie pracował w misji Bohdan Osadczuk, ukraiński publicysta, historyk, działacz niepodległościowy, który zmarł niedawno, w październiku 2011 r. Pisał, że uratował ci życie, kiedy jako dzieciak omal nie wpadłeś pod samochód.

Sam mi to opowiadał, kiedy po latach odwiedziłem go w Berlinie. Mam na ten temat wymowny szczegół. Wybitny polski ekonomista, dr Kazimierz Łaski, który od wielu lat przebywa w Austrii, pisał w liście do mnie: „Były to czasy środkowego Jaruzelskiego. Prof. Bohdan Osadczuk w rozmowie z ówczesnym przedstawicielem Polski w Berlinie, jakimś pułkownikiem, zajmującym pozycję odpowiadającą tejże mjr. Prawina (jeśli nie mylę stopnia wojskowego) powiedział, że Pan właściwie zawdzięcza mu życie. Mianowicie jako dziecko miał się Pan bawić na ulicy w Berlinie i ówże Osadczuk (wtedy jeszcze współpracownik misji wojskowej) miał Pana w ostatniej chwili wyciągnąć spod nadjeżdżającego samochodu. Opowiadam tę historię ze względu na reakcję pułkownika: »A po co tego Żydziaka ratowałeś?«. Proszę sobie wyobrazić tę sytuację: przedstawiciel Polski, w istocie rzeczy w randze ambasadora, w rozmowie ze znanym antykomunistą, współpracownikiem »Kultury«, Free Europe oraz Freie Universitaet Berlin, zakłada, że ten ostatni jest takim samym antysemitą jak on sam i że wobec tego na tej płaszczyźnie bez trudu znajdą wspólny język. Zaprawdę na długo przed upadkiem materialnym, PRL przestał istnieć w sensie ideowym” (3 stycznia 1997 r.).

Polska Misja Wojskowa, obok postaci dwuznacznych, zatrudniała także osoby nieprzeciętne. W tej misji pracował Marcel Reich-Ranicki, późniejszy papież krytyki literackiej w RFN, Hubert Meller, który budził lęk jako kontroler nadesłany z Warszawy, Romuald Spasowski – późniejszy ambasador w Waszyngtonie, który w stanie wojennym przeszedł na stronę USA, Jan Halpern – później znany dziennikarz „Życia Warszawy”, który zrobił doktorat u prof. Witolda Kuli i został afrykanistą, Stanisław Gebert – komunista i działacz polonijny w USA, ojciec Konstantego, może nawet Edmund Osmańczyk – ja go w każdym razie pamiętam, jak po kolacji recytował wiersz Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego „Moczcie nogi”. Ważną postacią był sekretarz misji, historyk sztuki, płk Jan Morawiński – ojciec Agnieszki Morawińskiej, obecnej dyrektorki Muzeum Narodowego. To była postać bardzo ciekawa. Przed wojną kapelan wojskowy (w 1938 r. porzucił stan duchowny) i historyk sztuki. Krótko przed wojną pracował w Muzeum Narodowym, we Wrześniu dowodził obroną przeciwlotniczą muzeum, aresztowany za fotografowanie niszczenia Zamku Warszawskiego przez hitlerowców, zwolniony po interwencji Stanisława Lorentza, podczas okupacji w Muzeum opracował wykaz poloników wywiezionych przez Niemców, m.in. dzięki temu w 1946 r. trafił do Misji w Berlinie, a następnie w Baden-Baden.

Najwybitniejszym pracownikiem misji był Tadeusz Borowski, ale jego nie pamiętam. Pamiętam natomiast wspomnianego przez ciebie Bohdana Osadczuka, dziennikarza „Neue Zürcher Zeitung”, później profesora Wolnego Uniwersytetu w Berlinie. W książce „Wiek ukraińsko-polski” wspomina właśnie to zdarzenie z autem jadącym na mnie: „Passent był wtedy szczeniakiem, bawił się kiedyś na ulicy, a ja uratowałem mu życie. Auto jechało, więc odciągnąłem dzieciaka, bo by go przejechało”. I dalej pisze, jak znalazł się w misji: „Generał Prawin był przedwojennym komunistą, studiował w Wiedniu. Z jednej strony miał na ścianie godło, orła białego i zdjęcie Bieruta, a z drugiej strony portret aktorki Elisabeth Bergner. Kulturalny człowiek. Zaproponował mi, bym im pomógł w referacie prasowym i przeszedł do misji. Tak się zaczęła moja współpraca. Dzięki pracy w misji miałem nadzieję, że mnie Sowieci nie wywiozą, czułem się tam bezpiecznie”.

W rozmowie z Ireną Lewandowską („Gazeta Wyborcza”, 20 grudnia 1996 r.) Osadczuk wspominał, że po wojnie „mógł zadekować się w Polskiej Misji Wojskowej (…) u gen. Prawina, który był naprawdę wspaniałym człowiekiem. Ktoś wtedy powiedział, że w Polskiej Misji Wojskowej – nie wiem, czy pani to wydrukuje – są sami Żydzi i tylko jedna mniejszość narodowa – Ukrainiec”.

Osadczuk opisywał w swojej książce, jak pewnego dnia przyjechał na kontrolę Prawina gomułkowski guwerner ze starego aparatu kominternowskiego, słynny Hubert Meller. Znał świetnie niemiecki i czeski, ale polski słabo, chociaż z Polski pochodził. Oficjalnie został zastępcą Prawina. Osadczuk pisał Mellerowi teksty. W czasie wyborów w Polsce zażartował i powiedział, że Mikołajczyk wygrał. „Rozmawiał pan z Warszawą?” – zapytał Meller. „Tak, ewakuują się”. „A co z nami będzie?”. „Może się pan związać z Walterem Ulbrichtem, może dostanie pan azyl u niemieckich komunistów”.

Meller się zorientował, że Osadczuk z niego kpi, więc ten mu podpadł. Podpadła jeszcze pewna towarzyszka, więc Meller zwołał zebranie, na którym pierwszy raz musiał mówić po polsku „od siebie”. „Już dawno na politycznym firmamencie ukazywali się jaszczurki” – powiedział zamiast „jaskółki”. Osadczuk miał satysfakcję. Zabrał swoje zabawki i więcej się w Misji nie pokazał, ale po latach odwiedziłem go w Berlinie.

Już tych kilka nazwisk świadczy, że w misji pracowało niezłe towarzystwo. Miałem szczęście, że chowałem się wśród takich ludzi, nawet jeśli nie zdawałem sobie z tego sprawy, bo byłem szczeniakiem.

Jaka była twoja amerykańska szkoła?

Mieściła się w eleganckiej dzielnicy Dahlem, w sektorze amerykańskim, gdzie do dziś pozostało wiele śladów obecności USA. Podobało mi się, że nie zadawano nam lekcji do domu. Siedzieliśmy tam do godziny piątej, potem przyjeżdżał po nas kierowca. Nauczyłem się angielskiego, co oczywiście pomogło mi później. W 1948 albo w 1949 r. powstała w Berlinie Wschodnim szkoła polska i Prawinowie przepisali mnie do niej, bo nie wypadało, żebym chodził do innej. Zacząłem pobierać nauki w języku polskim, to była szósta i siódma klasa szkoły podstawowej. Pamiętam, że Prawin był wobec mnie surowy. Pewnego razu sprawdzał mój zeszyt do matematyki, gdzie odkrył błąd, ale mi go nie wskazał, tylko kazał znaleźć samemu. Nie znalazłem, więc kazał mi przepisać cały zeszyt.

Tak samo ostry był dla córki?

Nie, to jest oddzielny problem. Ditta była ode mnie o siedem lat starsza, studiowała wtedy na Uniwersytecie Humboldta. Była oczkiem w głowie Prawina, on ją ubóstwiał, tak jak każdy ojciec swoją córkę. Wiedziałem, że jestem numerem dwa, ale w porównaniu ze statusem, jaki miałem w czasie wojny, to był raj. Byłem oczywiście o Dittę trochę zazdrosny, pilnie obserwowałem, czy dostaję taki sam kawałek mięsa jak ona, czy może gorszy?

A jak oni się do ciebie odnosili? Jak do syna?

Tak. Potem starałem się to przelać na Łukasza, mojego pasierba. Może Prawinowie nie darzyli mnie taką szaloną miłością jak własną córkę, ale teraz, kiedy przeżyłem swoje życie i także wychowywałem „cudze” dziecko, wiem, jak trudno jest chować własne dziecko i „cudze” dziecko razem. Prawin był surowy. Próbowałem odwoływać się do ciotki, ale bezskutecznie, bo wujek był najwyższą instancją w domu. Najbardziej byłem zaprzyjaźniony z adiutantem Prawina – panem Zboińskim, który woził mnie po Berlinie na motocyklu, oraz z kierowcą, o którym wspominałem – panem Filipiakiem, on był zakochany w samochodach. Adiutant i kierowca to było moje towarzystwo.

Prawin był ideowym komunistą. Czy miało to wpływ na twoje wychowanie?

Wówczas nie zdawałem sobie z tego jeszcze sprawy. Miałem dziesięć lat i nie wiedziałem, że on był komunistą, tylko że był generałem. I to mi imponowało. Czasami zabierał mnie na jakieś imprezy, nawet mam takie zdjęcie, jak biorę udział w składaniu wieńców pod Pomnikiem Żołnierzy Radzieckich w Berlinie. Pamiętam też uroczystość ściągnięcia flagi do połowy masztu przed naszą misją wojskową z powodu śmierci gen. Karola Świerczewskiego. Pamiętam także przyjęcia organizowane w naszej misji.

Miałeś w Berlinie bliskich kolegów?

Jednego w szkole polskiej, nazywa się Witold Kośny. Później został slawistą, znawcą literatury polskiej i rosyjskiej, profesorem Wolnego Uniwersytetu w Berlinie. Ale raczej byłem tam wychowywany pod kloszem. Z niemieckimi dziećmi nie miałem żadnego kontaktu, bo nie wypuszczano mnie samego na ulicę. Byliśmy jednak okupantami i mogło mi się coś przydarzyć. Chyba jedyny Niemiec, jakiego znałem, to mój nauczyciel niemieckiego, który był antropologiem i opowiadał mi różne ciekawe rzeczy. Antropologia niemiecka była przed wojną zaawansowana nie tylko w dziedzinie rasizmu, ale także w zakresie badań w Afryce. On tam był. Opowiadał mi, że ulubioną częścią ciała u ludożerców jest wnętrze ludzkiej dłoni. Ta część jest najsmaczniejsza, najbardziej spracowana.

W Berlinie natomiast, jeśli tak można powiedzieć, zetknąłem się z kulturą. Kogóż tam nie było! Edmund Osmańczyk, Marian Podkowiński – sprawozdawcy z procesu w Norymberdze, prof. Tadeusz Cyprian (zamiłowany fotografik, prezes Polskiego Towarzystwa Fotograficznego) i prof. Jerzy Sawicki – prawnik, który reprezentował Polskę w Norymberdze; poza tym wybitni muzycy, których Prawin ściągał na koncerty – pianista Henryk Sztompka, profesor Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Krakowie, juror Konkursów Chopinowskich, Raoul Koczalski, uczeń Artura Rubinsteina, przed wojną mieszkał we Włoszech, po 1945 r. wrócił do Polski, koncertował w Berlinie, zmarł na atak serca w konserwatorium w Poznaniu, przygotowując koncert, Ewa Bandrowska-Turska i Andrzej Panufnik, który potem wybrał wolność na Zachodzie. Nawet jeżeli wtedy miałem dziesięć, dwanaście lat, to coś musiałem z tego łyknąć, bo to widziałem i o tym się w domu mówiło. Nie wspominam o cudzoziemcach, których Prawin przyjmował – słynny, wspomniany już, generał amerykański, Lucius Clay, radziecki marszałek Wasilij Sokołowski czy ambasador Francji Jacques Tarbé de Saint-Hardouin, który brał udział w podpisywaniu kapitulacji Francji w 1940 r., później, w czasie wojny, bliski współpracownik gen. Maxime’a Weyganda w Algierii.

Nie miałeś kłopotu z tym, że mieszkasz w Niemczech, wśród niedawnych okupantów?

Nie żywię żadnych uczuć antyniemieckich, mimo że Niemcy wymordowali mi prawie całą rodzinę. Może dlatego, że po wojnie to właśnie w tym kraju zaznałem dobrodziejstwa domu i rodziny. Słabość do Berlina i do kultury niemieckiej pozostała mi do dziś. Gdy w 1958 r. Prawinowa została dyrektorem Polskiego Ośrodka Kultury w Berlinie, dojeżdżałem do niej. Dalej, Agnieszka Osiecka znała niemiecki, bo jej ojciec, Wiktor Osiecki, pochodził z Galicji, w czasie wojny byli w oflagu w Austrii. I nasza córka, Agatka, poszła do Liceum im. Jana Zamoyskiego w Warszawie, z rozszerzonym językiem niemieckim i tam miała bardzo dobrą germanistkę – Frau Weber. Pod jej wpływem studiowała germanistykę w Harvardzie i (drugi raz) na Uniwersytecie Warszawskim, ponieważ na UW nie chciano jej nostryfikować dyplomu z USA. Łącznie studiowała ten kierunek osiem albo dziewięć lat. I w ogóle z tego nie korzysta. Język niemiecki jej prawie do niczego nie służy.

Kiedy byłem u Prawinowej w Berlinie w 1958 albo w 1959 r., odwiedził nas Andrzej Krzysztof Wróblewski, mój najbliższy przyjaciel przez całe dorosłe życie. Jechał pociągiem chyba do ciotki w Kopenhadze. Ze względu na to, że znałem niemiecki, poprosił mnie, żebym mu towarzyszył do sektora amerykańskiego, gdzie musiał załatwić sobie wizę tranzytową przez Niemcy Zachodnie. Pojechaliśmy kolejką S-Bahn bez problemu, muru wtedy jeszcze nie było. Przed budynkiem stali wartownicy, wysocy, czarni, w białych hełmach z literkami MP (Military Police). Wizę dostał od ręki. Wróciliśmy na stację kolejki. Tam Andrzej zaprosił mnie do kiosku, w którym było wszystko, czego w Polsce było brak – coca-cola, amerykańskie papierosy, guma do żucia. „Wybierz sobie, co chcesz” – powiedział. Wybrałem coca-colę. Czekając na kolejkę, wypiliśmy zakazany napój, a wtedy Andrzej wskazał na kioskarkę i zwrócił się do mnie: „Powiedz jej, że nie mam ani grosza w zachodnich markach, ale mam znaczki skarbowe, które zostały mi z załatwiania wizy”. Kioskarka była zszokowana, ale znaczki musiała przyjąć, tym bardziej że nadjeżdżała nasza kolejka.

Wkrótce Andrzej wyjechał do Kopenhagi. Po dojechaniu na miejsce przede wszystkim sprzedał bilet powrotny do Warszawy, żeby mieć jakieś prawdziwe pieniądze. Do Polski wracał autostopem. Spędzał noc na jakimś dworcu w Niemczech, skąd policja go przeganiała. Wreszcie jakiś Niemiec zlitował się nad nim i zaprosił go do swojej nory, gdzie miał legowisko. Kiedy się położyli, okazało się, że gospodarz jest kochający inaczej. „Musiałem się opędzać do piątej rano, kiedy Niemiec wstał i wyszedł, bo był gazeciarzem i wcześnie zaczynał pracę. Wtedy dopiero mogłem zasnąć” – opowiadał Andrzej po powrocie. On ma wspaniałe poczucie humoru (sprawdzone jeszcze w Studenckim Teatrze Satyryków) i świetnie opowiada. Niestety, robił z tego mały użytek w pracy, gdzie pasjonowała go problematyka gospodarczo-społeczna, bo jako żoliborski socjalista i pozytywista, naprawiał świat, zamiast dać się porwać Muzom.

Od znajomości niemieckiego do redakcji „Die Zeit” droga jest daleka.

W 1985 r. byłem przez trzy miesiące na stażu w „Die Zeit”. To dzięki gościnności hrabiny Marion Doenhoff. Poznałem ją przez Mietka Rakowskiego i Adama Krzemińskiego. Obok niej wydawcą pisma był wtedy Helmut Schmidt. To była fantastyczna kobieta, wielka postać. Przez pierwszych kilka tygodni, zanim znalazłem mieszkanie w Hamburgu, mieszkałem u niej w domu. Żyła po spartańsku. Słuchała dużo muzyki klasycznej. Jedyny jej zbytek to był porsche. Kiedyś zabrała mnie na uroczystość wmurowania jakiejś tablicy pamiątkowej, gdzieś poza Hamburgiem. Byłem zdziwiony, kiedy podjechała po mnie tym porsche, z którego dochodziła muzyka klasyczna na cały regulator. Pieniądze, jakie zarabiała, przeznaczała na fundację resocjalizacji byłych więźniów, dla ludzi, którzy wychodzą z kryminału i muszą się przystosować do nowej rzeczywistości. Miała duże uznanie i szacunek dla Rakowskiego za to, co on i „Polityka” robili dla stosunków polsko-niemieckich. Dzisiaj mówi się tylko o liście biskupów, ewentualnie o „Tygodniku Powszechnym”, bo tak jest politycznie poprawnie, tymczasem Rakowski szalenie rozwinął tematykę niemiecką na łamach „Polityki” i razem z Krzemińskim krążyli po Republice Federalnej, przygotowując pojednanie. Hrabina czuła się przez to z nami związana. Z jednej strony naciskała na Rakowskiego, żeby załatwił paszport Bronisławowi Geremkowi, którego nie wypuszczali z Polski, z drugiej była ambasadorem Polski w Niemczech. Widziano w niej przyszłego prezydenta RFN, ale ona nie chciała kandydować.

Tęskniła za Vaterlandem? Czy jej szlachetność miała być odkupieniem win jej pokolenia Niemców?

Chyba jedno i drugie. To była wielka dama, a jednocześnie bardzo skromna kobieta. Urodziła się w arystokratycznej rodzinie pruskiej, w majątku niedaleko Królewca. Studiowała w Szwajcarii. Podczas wojny była związana z płk. Clausem Stauffenbergiem, autorem nieudanego zamachu na Hitlera. W 1945 r. uciekła konno przed nacierającą Armią Czerwoną. Dotarła aż do Hamburga, gdzie w 1946 r. była jedną z założycielek pisma „Die Zeit”, w czym musieli pomóc alianci. To była sprawiedliwa i szlachetna osoba, która wiedziała, że Niemcy mają wobec Polski moralny obowiązek. Pod koniec życia utworzyła fundację, która ma na celu działalność na terenie krajów zniszczonych przez Rzeszę. W zarządzie jest m.in. Adam Krzemiński. Ufundowała czy wyremontowała w Polsce szkołę. Hrabina Doenhoff miała wielki sentyment do Prus Wschodnich, gdzie się urodziła, i o których dużo pisała. To jedna z najwspanialszych osób, jakie znałem. Jeśli o kimś można powiedzieć, że kierował się wartościami, to właśnie o niej.

W 1950 r. wracasz do Polski. Czujesz stalinizm?

Czuję, że mam dwanaście lat, nowa szkoła, nowi koledzy. Wracamy z Prawinami w czerwcu. Na dworzec jechaliśmy ciężarówką z naszym dobytkiem. Nie byłem pewien, czy ta ciężarówka zmieści się pomiędzy filarami Bramy Brandenburskiej. A kiedy się udało, powiedziałem: „Ostatni raz w życiu przejechałem przez Bramę Brandenburską”. „Nie mów głupstw, przejedziesz jeszcze nieraz” – powiedziała ciocia Ania. Jesienią poszedłem do szkoły TPD (Towarzystwo Przyjaciół Dzieci) im. gen. Karola Świerczewskiego przy ul. Parkowej 27 w Warszawie. Powinienem był już pójść do ósmej klasy, bo miałem ukończoną siódmą w Niemczech, ale Prawinowa razem z dyrektorem szkoły ustalili, że pójdę jeszcze raz do siódmej, żeby się zrównać z kolegami, bo byłem młodszy. I że szkoła w Berlinie nie była pełnowartościowa, więc dobrze mi zrobi powtórka. W mojej nowej szkole było sporo dygnitarskich dzieci, tam chodziła córka Edwarda Ochaba, syn Romana Zambrowskiego – Stefan, mój bliski przyjaciel. On wyemigrował w 1968 r. razem ze swoją żoną, koleżanką z naszej klasy Olgą Aszkenazy i synkiem. Olga jest córką pułkownika lotnictwa Henryka Aszkenazego. Ojciec Olgi został wywalony z lotnictwa w 1968 r., Stefan też został wtedy wywalony z politechniki, gdzie był asystentem i nie mógł dostać pracy. Nie mieli w Polsce przyszłości, a odpowiedzialność za dziecko – ogromna. Olga parła do wyjazdu. Wyemigrowali, Stefan po kilku latach zmarł w Izraelu.

Wielu znanych ludzi wyrosło z naszej szkoły, m.in. wybitny dokumentalista, Marcel Łoziński, który nakręcił film „Siedmiu Żydów z naszej klasy” o kwestii naszej (choć to nie o moją klasę chodziło) tożsamości. Tylko jeden z występujących w tym filmie, Jurek Diatłowicki, syn znanego uczonego, prof. Rafała Gerbera, mieszka w Polsce. Pozostali są rozsiani po świecie. Z naszej szkoły wyszło kilku świetnych fizyków: Janek Blinowski, autor podręcznika fizyki, Marian Grynberg czy Włodzimierz Zawadzki; mieliśmy znakomitego nauczyciela, pana Wasilewskiego. Janek był synem Franciszka Blinowskiego, działacza partyjnego i gospodarczego, zastępcy Eugeniusza Szyra w Komisji Planowania. Włodek Zawadzki był synem ministra. Stefan Zambrowski był synem członka Biura Politycznego. Ale nie wszyscy byli dziećmi władzy i ta szkoła to nie był żaden cheder. Poziom był wysoki, nauczyciele dobrzy, ale panowała też duża indoktrynacja komunistyczna. Dyrektor szkoły, Bolesław Redlich, na pewno był zaufanym człowiekiem towarzyszy, którzy posyłali tam swoje dzieci. Dbał o właściwy profil ideologiczny, wszelkie dekoracje, obchody, rocznice. Jego syn był później dziennikarzem w „Życiu Warszawy”, a pani Krystyna Kurczab-Redlich, która komentuje w telewizji sprawy rosyjskie, to jego synowa. Ona jest zresztą bardzo krytyczna wobec Rosji. Jej mąż, Jerzy Redlich, był korespondentem w ZSRR. Czasami myślę, że ona odreagowuje tamte czasy, kiedy jej mąż nie mógł pisać wszystkiego.

Byłeś w Związku Młodzieży Polskiej?

Pamiętam, że byłem w harcerstwie jeszcze w polskiej szkole w Berlinie. W Warszawie byłem też w ZMP. Cała nasza klasa należała. Byłem gorliwy ideologicznie. W ogóle miałem naturę prymusa. „Rzeczpospolita” omówiła kiedyś jakąś nic nieznaczącą książkę tylko dlatego, że ja w niej byłem wspomniany jako gorliwy zetempowiec. Miałem problemy z przedmiotami ścisłymi, matematyką i fizyką, ale korzystałem z pomocy mojego przyjaciela, Stefana Zambrowskiego. Z przedmiotów humanistycznych byłem prymusem, redagowałem gazetkę ścienną. I pamiętam dwa epizody, których nie zamierzam zabrać do grobu. Gdybym wszystkie wstydliwe epizody miał zabrać ze sobą do grobu, to chyba musiałbym spocząć w tak wielkim grobowcu jak gen. Francisco Franco. To było w 1954 r., kiedy (w Nowym Jorku!) zmarł Andriej Wyszyński, prokurator sowiecki, jeden z największych zbrodniarzy zza biurka. U nas w szkole codziennie rano na apelu porannym była wygłaszana prasówka, a to przekroczenie planu, a to stonka ziemniaczana. Mało z tego rozumieliśmy, ale wiedzieliśmy, jak to się robi. I na mnie wypadła prasówka, kiedy umarł Wyszyński. Grobowym głosem odczytałem żałobny tekst z gazety i w milczeniu rozeszliśmy się do klas.

Na innym apelu mocno oberwałem. Zostałem publicznie wytargany za uszy przez dyrektora, chociaż kar cielesnych u nas nie stosowano. Razem z moim kolegą Szymonem Rudnickim, dzisiaj profesorem historii na UW, byliśmy na wykopkach. Wtedy jeździło się pomagać na wieś. Zagadaliśmy się i nie zauważyliśmy, jaki był system zbierania kartofli. Mianowicie ustawiono nas w dwa szeregi, twarzą do siebie w odległości kilku metrów, a między nami jechała maszyna, która te kartofle wykopywała. Trzeba było je zbierać wokół siebie, a także wykopywać te, których maszyna nie wygrzebała. A myśmy się z Szymonem nie zorientowali, szliśmy za maszyną i zbieraliśmy tylko te kartofle, które były na wierzchu. I tak defilowaliśmy „krokiem kartoflanym” przed całą szkołą. To wywołało zasłużone protesty pozostałych dzieci i nazajutrz na apelu dostaliśmy za swoje.

Passa

Подняться наверх