Читать книгу Matka jej córki - Daniela Petrova - Страница 8

1
Lana

Оглавление

Teraz

Patrzyłam na pół tuzina kobiet siedzących wokół stołu. Kochałam je. Były moją rodziną, jedynymi przyjaciółkami, jakie mi zostały. Jednak tego wieczoru nie mogłam znieść ich obecności. Chciałam się jak najszybciej wynieść z oświetlonego jarzeniówkami pomieszczenia w podziemiach budynku YMCA w West Side, gdzie przychodziłam z nabożną czcią co drugi piątek.

Należałyśmy do klubu, do którego nikt nie przyłączyłby się z własnej woli – klubu jałowych kobiet. Oczywiście nikt nas tak nie nazywał. Oficjalnie była to grupa wsparcia dla par zmagających się z niepłodnością. Na spotkania przychodziły jednak głównie kobiety.

Dzisiaj było nas tylko kilka. Trzeba być naprawdę zdesperowaną, żeby zjawić się w takim miejscu jak to w Wielki Piątek.

Ten wieczór był dla mnie wyjątkowo trudny, a mocna woń chilli dolatująca z drugiego krańcu stołu, gdzie jakaś koścista kobieta łapczywie wyjadała je łyżką z papierowego pojemnika, wcale nie pomagała. Wszystkie przyjechałyśmy tu prosto z pracy (poza Robin, która zjawiła się w pantoflach od Jimmy’ego Choo w drodze na jakieś eleganckie przyjęcie). Jeśli już ktoś musiał wnieść jedzenie do tego przesiąkniętego cierpieniem pomieszczenia bez okien, to czy nie mógł wybrać czegoś mniej smrodliwego? Sama zwykle przychodziłam z butelką wody lub soku. W tych nielicznych przypadkach, gdy musiałam sobie dodać nieco energii, wstępowałam po latte do Starbucksa.

Jedna po drugiej opowiadałyśmy swoje historie i słuchałyśmy o postępach koleżanek. Kiedy nadeszła moja kolej, wzięłam głęboki wdech i wlepiłam wzrok w Angie, drobną kobietę z burzą brązowych włosów, która siedziała naprzeciwko. Była ciepła i życzliwa, nie dało się jej nie lubić. Wspierała nas i zarażała swoją energią; działała niczym filiżanka mocnej kawy. Obie przychodziłyśmy na te spotkania najdłużej – prawie od czterech lat. Nasze szanse na dziecko były wtedy znacznie większe niż teraz. Angie miała trzydzieści dziewięć lat, a ja dopiero co skończyłam trzydzieści osiem. Była moją bohaterką. Singielką, która skorzystała z banku spermy. Po ostatniej próbie zapłodnienia in vitro w zeszłym miesiącu wreszcie udało jej się zajść w ciążę, więc niedługo miała opuścić nasz klub.

Szybko streściłam długą historię swoich porażek – dla tych kobiet, które były na spotkaniu po raz pierwszy – i wyjaśniłam, że razem z moim partnerem Tylerem zdecydowaliśmy się skorzystać z jajeczek dawczyni. Kosztowało nas to dużo pieniędzy i nerwów, ale wyczerpaliśmy wszystkie inne możliwości. Postanowiliśmy skorzystać z komórek jajowych młodej kobiety, ponieważ mieliśmy nadzieję, że będą lepsze od moich. Jednak po południu zadzwonił do mnie lekarz ze złą wiadomością: udało im się zapłodnić tylko dwie komórki. To oznaczało, że nie będziemy mieli dodatkowych embrionów, które moglibyśmy zamrozić i wykorzystać w przyszłości, jeśli nie uda nam się w tym cyklu.

– W poniedziałek będę miała transfer zarodków – oznajmiłam. – I jestem przerażona. To moja ostatnia szansa.

– Nie mów tak. – Siedząca po przeciwnej stronie stołu Robin uśmiechnęła się do mnie, obracając na palcu pierścionek z ogromnym brylantem. – Zawsze możesz spróbować jeszcze raz.

Siedząca obok niej Angie wykonała taki gest, jakby przykładała sobie do głowy pistolet.

Zastanawiałam się, czy puścić słowa Robin mimo uszu – na pewno miała dobre intencje – i przy innej okazji pewnie tak bym zrobiła. Jednak tamtego wieczoru nie byłam sobą.

– Wiesz, Robin – odezwałam się z udawanym spokojem – niektórych z nas stać tylko na jedną próbę.

Zaczerwieniła się i odwróciła wzrok, a ja rozparłam się na krześle z ponurą satysfakcją; utarłam jej nosa.


– Nie wierzę, że ta pinda naprawdę to powiedziała – odezwała się Angie, gdy tylko wyszłyśmy z budynku.

Zimny wiatr dmuchnął nam prosto w twarz, więc zapięłyśmy kurtki i włożyłyśmy ręce do kieszeni. Było wyjątkowo zimno, jak na tę porę roku. Gdyby nie kwitnące na Manhattanie żonkile, tulipany i azalie, można by pomyśleć, że jest luty, a nie kwiecień.

– Do diabła z Robin – odparłam, gdy szłyśmy w kierunku metra. – Nie mogę przestać myśleć o poniedziałkowym transferze.

Angie ścisnęła mnie za rękę.

– Wiem, skarbie. Postaraj się tym za bardzo nie przejmować.

Właśnie za to ją kochałam. Nigdy nie powiedziałaby czegoś tak głupiego jak: Nie martw się! Przecież to oczywiste, że będę się martwić. Musiałabym być z kamienia, żeby nie martwić się po trzech poronieniach i ośmiu próbach zapłodnienia in vitro.

Weszłyśmy do pociągu na stacji Lincoln Center i usiadłyśmy naprzeciwko kobiety ze spacerówką. Pomachałam do dziewczynki, która przechyliła się przez poręcz wózka, żeby lepiej nam się przyjrzeć. Włosy miała zaplecione w warkoczyki i zebrane w przewiązany różową wstążką koczek na czubku głowy.

– Ma pani śliczną córkę – odezwałam się do jej matki, zanim ponownie zwróciłam się w stronę przyjaciółki.

– Może poszłybyśmy na drinka? – zaproponowała Angie. – Mój lekarz twierdzi, że kieliszek wina na pewno mi nie zaszkodzi, za to pomoże się zrelaksować.

– Nie mogę. Tyler na mnie czeka. Poza tym mam trochę pracy.

Dziewczynka zaczęła marudzić i wierzgać pulchnymi nóżkami. Matka wyjęła ją z wózka i posadziła sobie na kolanach. Dziewczynka miała na sobie różową sukienkę i buciki w tym samym kolorze. Uśmiechnęłam się i ponownie do niej pomachałam. Spojrzała na mnie wielkimi brązowymi oczami, a później szeroko się uśmiechnęła. Poczułam, jak moje ciało się rozluźnia; zeszło ze mnie całe napięcie

– Jak Tyler zareagował na wieści od lekarza? – zapytała Angie.

Zmarszczyłam brwi.

– Jeszcze mu nie powiedziałam.

Tyler nie był zachwycony pomysłem wydania wszystkich naszych oszczędności na cykl in vitro z wykorzystaniem jajeczek dawczyni, który kosztował więcej niż połowa mojej rocznej pensji. Finansowo radziliśmy sobie całkiem nieźle – on był adiunktem na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Columbia, a ja pracowałam jako młodszy kurator w Metropolitan Museum of Art – czy raczej radzilibyśmy, gdybyśmy nie przeznaczali większości pieniędzy na walkę z niepłodnością.

– Ostatnio dziwnie się zachowuje – dodałam. – Udaje, że ten cykl wcale go nie obchodzi. Poza tym szybko się denerwuje. Kłócimy się o jakieś bzdury.

– Mężczyźni nie potrafią sobie radzić ze stresem. Niech zrobi ci wieczorem masaż – odparła Angie, puszczając do mnie oko.

Wzruszyłam ramionami, rozkojarzona siedzącą naprzeciwko mnie laleczką w różowej sukience. Zasłoniłam rękami twarz, wypowiedziałam bezgłośne: A kuku i szybko rozłożyłam dłonie. Dziewczynka przyglądała mi się z zaciekawieniem, a później uniosła rączkę, usiłując mnie naśladować.

– Myślisz, że matka pozwoliłaby mi ją przez chwilę potrzymać? – zwróciłam się do Angie.

– Oszalałaś?

– Nie masz ochoty jej przytulić?

– Mam, ale matki zwykle nie oddają dzieci nieznajomym.

– Przecież nie wyskoczyłabym z nią z wagonu na najbliższej stacji. – Popatrzyłam najpierw na dziewczynkę, a później na Angie. – Chociaż…

– Wariatka z ciebie!

– Ja tylko chciałabym poczuć ten słodki dziecięcy zapach.

Angie pokręciła głową.

– Kto wie – mówiłam dalej – może przyniesie mi szczęście w poniedziałek.

– Jasne.

– Dlaczego nie? Cykle miesiączkowe kobiet, które mieszkają razem, synchronizują się, więc może macierzyństwo jest zaraźliwe. – Lekko szturchnęłam Angie łokciem. – Myślisz, że dlaczego tak się do ciebie kleję, odkąd zaszłaś w ciążę?

– Wariatka – powtórzyła i uścisnęła mnie, zanim wysiadła przy Osiemdziesiątej Szóstej.

Nie życzyłyśmy sobie wesołych świąt Wielkiej Nocy. Rodzinne święta były dla nas trudne; szczególnie te, które kręciły się wokół dzieci.

Wysiadałam trzy stacje dalej, przy Sto Dziesiątej. Lubiłam mieszkać w dzielnicy Morningside Heights, niedaleko kampusu Columbii. Przyjechałam tu na studia doktoranckie i już zostałam. Okolica tętniła życiem. Studenci, kadra profesorska, naukowcy z całego świata. Na ulicach, w kafejkach, a nawet w sklepach spożywczych można było usłyszeć strzępy gorących dyskusji na temat polityki gender, rosnącego populizmu albo poezji. Ta dzielnica miała swoją historię i jednocześnie była zwrócona w przyszłość. Stanowiła rodzaj enklawy na wyspie Manhattan.

Moją uwagę przykuły wiadra z tulipanami na rogu Sto Jedenastej. Może odrobina koloru zdołałaby poprawić mi humor? Zdaniem mojej akupunkturzystki dobry nastrój był bardzo ważny. Co prawda jej metody jak dotąd nie pomogły mi zajść w ciążę, ale na pewno też nie zaszkodziły, pomyślałam, sięgając po bukiet pomarańczowych kwiatów. Terapeutka reiki, u której byłam kilka lat temu, zdradziła mi, że jest to kolor czakry sakralnej, która odpowiada za seksualność i płodność.

Na dole zatrzymałam się przed zamrażarką z lodami. Od dwóch miesięcy unikałam nabiału i glutenu, bo zdaniem niektórych niekorzystnie wpływały na płodność. Ale przecież kubeczek lodów miętowych z kawałkami ciasteczka czekoladowego nie mógł mi zaszkodzić.

Właśnie wyjmowałam opakowanie lodów z zamrażarki, gdy zadzwoniła matka. Ta kobieta musiała mieć szósty zmysł. Nie powinnam była odbierać, a już na pewno mówić, że kupuję sobie lody.

– Och, skarbie – westchnęła – te wszystkie słodycze psują ci figurę.

Zamartwiała się tym, odkąd skończyłam pięć lat.

– Mamo, w poniedziałek wszczepią mi zarodki i naprawdę nie jestem teraz w nastroju…

– Ciągle ci to powtarzam, Lano. Musisz wreszcie przestać się stresować. Nie zajdziesz w ciążę, dopóki się nie odprężysz.

Oczywiście to, że nie mogliśmy mieć dziecka, było wyłącznie moją winą. Kochałam matkę, ale dołowała mnie nawet wtedy, gdy nie miała nic złego na myśli. Nigdy nie powiedziała mi wprost, jak bardzo ją rozczarowałam, ale dawała mi to odczuć na wiele sposobów, których wolałabym nie pamiętać. A tym razem nie chodziło o to, że nie radziłam sobie na lekcjach baletu, gry na pianinie albo że nie byłam dość dobra, by dostać się na Harvard. Nawet najgłupsi, najmniej na to zasługujący ludzie mieli dzieci. Często bez specjalnych starań. Pokręciłam głową, życzyłam matce dobrej nocy, rozłączyłam się i schowałam telefon do torebki.

Po dotarciu na górę stałam przez chwilę przed drzwiami, zanim sięgnęłam po klucze. Czułam, że coś jest nie tak. Wieczorami, kiedy odbywały się spotkania grupy wsparcia, Tyler zwykle słuchał na cały regulator swoich ulubionych kapel punkowych – The Clash, Pogues albo Gogol Bordello – przygotowując kolację. Czekał przy drzwiach z kieliszkiem wina, sadzał mnie przy stole w kuchni z miseczką oliwek i talerzem krakersów, a sam kończył gotować. Niezdarnie krzątał się po maleńkiej kuchni, ponieważ był wysoki i miał długie kończyny. W jego wielkich dłoniach drewniane łyżki wyglądały jak zabawki. Patrzenie, jak kroi, sieka i miesza, nucąc pod nosem, było moją ulubioną częścią tych wieczorów. Tym razem mieszkanie wydawało się jednak dziwnie ciche. Przekręciłam klucz w zamku i otworzyłam drzwi.

Jeszcze zanim weszłam, zobaczyłam wypchaną po brzegi wielgachną walizkę na kółkach należącą do Tylera; stała w kącie obok wieszaka na płaszcze. Ostatnio widziałam ją przed ośmiu laty, kiedy się do mnie wprowadzał.


– Przepraszam, ale dłużej tego nie zniosę – powiedział.

Stałam w korytarzu, ściskając w dłoni bukiet tulipanów. Uchwyty plastikowej torebki z lodami wrzynały mi się w nadgarstek. Tyler miał na sobie koszulę z bawełny oksfordzkiej, którą dostał ode mnie pod choinkę; bardzo ją lubiłam, bo podkreślała błękit jego oczu. Spojrzałam na plamę z atramentu tuż nad kieszenią, w której zwykle trzymał długopis. Przyczynę zniszczenia wielu jego koszul.

– Ten ból nas wyniszcza. Powinniśmy zrobić sobie przerwę.

– Przerwę? Ale… – zachrypiałam. Miałam tak sucho w gardle, że słowa, jakie się z niego wydostawały, brzmiały tak, jakby były zardzewiałe. – Przecież w poniedziałek mają mi wszczepić zarodki.

– Wiem. – Spuścił wzrok. – Przepraszam. Dłużej sobie z tym nie poradzę.

Wpatrywałam się w ślad atramentu na jego koszuli oczami pełnymi łez. Zaczęło mi dudnić w uszach.

– Oboje powinniśmy nabrać trochę dystansu. – Głos Tylera płynął jakby z oddali. – Wszystko sobie przemyśleć.

Miałam mętlik w głowie. Przypomniałam sobie esemesy, które ostatnio dostawał o różnych porach dnia. To jaki wydawał się rozkojarzony, wręcz zagniewany przez ostatnie miesiące.

– Masz kogoś?

– Chryste, Lano! Tu chodzi wyłącznie o nas. – Pokręcił głową. – Wyprowadzę się na miesiąc czy dwa, żebyśmy mieli nieco przestrzeni.

Zanim zdążyłam powiedzieć, że nie potrzebuję żadnej cholernej przestrzeni, nachylił się i mocno mnie przytulił, tak jak to robił po każdym poronieniu. Przy swoim metrze siedemdziesięciu nie byłam kruszynką, ale w jego ramionach czułam się jak delikatna porcelanowa laleczka. Gdyby ścisnął chociaż trochę mocniej, mógłby mnie zmiażdżyć.

A później równie nagle wypuścił mnie z objęć, sięgnął po torbę i wyszedł, nie odwracając się za siebie.

Podmuch zimnego wiatru poruszył zasłonami. Usłyszałam trąbienie wyjeżdżającego z ulicy samochodu, a później ciche, lecz wyraźne odgłosy miasta. Dopiero dźwięk upadającego na podłogę pudełka z lodami uzmysłowił mi, że wypuściłam z rąk torebkę i kwiaty.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Matka jej córki

Подняться наверх