Читать книгу Re-Horachte - Dariusz Kankowski - Страница 7
Rozdział I: Zapomniana przepowiednia
Оглавление– Mam słaby wzrok... Nic nie widzę.
Hans skrzywił się, zniecierpliwiony.
– No to zerknij przez teleskop.
Z pewną irytacją obserwował, jak ojciec chwyta przyrząd drżącymi z napięcia rękami.
– Widzisz?
– Czekaj, czekaj... O, już...
Zaniemówił, z jego piersi wyrwało się zaledwie zduszone westchnienie.
Hans dał ojcu chwilę, by mógł nacieszyć oczy widokiem i dojść do siebie. On sam oraz matka i dwie młodsze siostry mogli dostrzec niecodziennie zjawisko gołym okiem. Ale tylko Hans zdawał sobie sprawę, że to, co widzą, jest niemożliwe.
Przez kilka chwil rodzina obserwowała niebo w milczeniu. Potem ojciec Hansa powoli odsunął się od teleskopu, o który natychmiast wszczęły kłótnię jego córki. Napotkał wzrok syna.
– Więc to jest ta... – Zmieszał się.
– Supernowa – przyszedł mu z pomocą Hans.
Ojciec pokiwał głową.
– No... robi wrażenie. Cudowny widok.
Hans roześmiał się sztucznie.
– Cudowny? Raczej przerażający. Nigdy nie słyszałem o tak bliskich kosmicznych eksplozjach, żeby dało się je obserwować z Ziemi gołym okiem. I to przez dziewięć nocy z rzędu. Można całe życie patrzeć na niebo przez teleskop i nie zobaczyć ani jednej, choćby najmniejszej supernowej. A to, co się teraz dzieje, jest... przerażające.
Nie potrafił znaleźć innych słów, tak jak nie umiał im tego wyjaśnić. Świat jego rodziny i świat nauki leżały na przeciwnych biegunach. Co ciężko harującego rolnika z Brandenburga mogły obchodzić jakieś kosmiczne rozbłyski?
– To, co mówisz, jest interesujące – odparł ojciec, choć wyraz jego twarzy zadawał kłam temu stwierdzeniu. – Ale co to może oznaczać?
Hans pokręcił głową i wzruszył ramionami. Tak naprawdę pomyślał o nadchodzącym końcu świata, ale nie wypowiedział na głos swoich przypuszczeń. Każdej nocy supernowa... Aż w końcu któraś z pobliskich gwiazd eksploduje z taką mocą, że zniszczy wszystkie ciała niebieskie w promieniu wielu lat świetlnych, łącznie z Ziemią.
Było w tym coś urzekającego.
– Świat staje na głowie – zawyrokowała jego matka i kręcąc głową, wróciła do domu.
Po pewnym czasie bez słowa odeszli pozostali. Został tylko Hans, obserwujący przez teleskop rozpraszającą się chmurę. Niedługo potem w miejscu wybuchu ziała czerń kosmosu.
Poczuł chłodny powiew wiatru, dopiero teraz zdając sobie sprawę z panującego zimna, jednak jeszcze długo nie ruszał się z miejsca.
To nie jest normalne. To nie jest normalne.
Głowił się, co znaczą te supernowe, szukał wyjaśnienia i nici łączącej poszczególne eksplozje. Może jednak stanowią naturalne zjawisko, wszechświat kryje przecież tyle tajemnic. Może to zwykły zbieg okoliczności. Może wszystko się mu przyśniło.
A może to zapowiedź końca.
***
Profesor David McGuire denerwował się.
Prezydent Stanów Zjednoczonych czekał na niego w swoim gabinecie, by poznać rezultaty jego ostatnich prac. Jednak nie samo przekazanie wiadomości było źródłem niepokoju uczonego; nie bez powodu usilnie zabiegał o prywatną rozmowę. Oczywiście nie chodziło o bzdury, zresztą nawet istotne informacje mógłby przekazać pośrednio, jak to zazwyczaj czynił. Tym razem chodziło o coś więcej – o jego własne domysły związane z nowym odkryciem.
Ale czy na pewno powinien się z nich zwierzyć? Czy prezydent potraktuje go poważnie?
Zawsze mi ufał. Poza tym sumienie nie pozwoliłoby mi pominąć w szczerej rozmowie moich obaw.
(Sam wiesz, jak absurdalnie to zabrzmi. Jesteś pewien?)
Tak. Czy mam coś do stracenia?
(Reputację. Naprawdę wierzysz swoim przeczuciom?)
Zawahał się.
Tak.
(A więc jesteś największym durniem w całym wszechświecie.)
Och, zamknij się!
Zatrzymał się przed drzwiami gabinetu prezydenckiego, patrząc na nie jak skazaniec na szubienicę. Wciąż się wahał. Mógł jeszcze odejść, znalazłoby się alibi, ale ta decyzja poniosłaby za sobą przykre konsekwencje. Prezydent i tak dowie się o całej sprawie. Lecz nie pozna domysłów profesora, a od tego może zależeć... no, nikt nie wie jeszcze jak wiele.
(Racja, chrzanić to, najwyżej weźmie cię za starego dziwaka.)
Oby tylko.
Wziął głęboki wdech i zapukał.
– Proszę! – odpowiedział nieco ochrypły głos.
Chwycił klamkę, lekko pchnął drzwi i wszedł do środka. Przez chwilę nie mógł uwierzyć, że naprawdę się tu znalazł. Jasno oświetlone wnętrze było skromnie, lecz elegancko urządzone. Za słynnym biurkiem Resolute siedział sam prezydent. Na widok gościa odsunął na bok jakieś papiery, wstał i energicznie uścisnął mu dłoń.
– Witam, profesorze McGuire, miło pana widzieć. Proszę usiąść. – Wskazał krzesło naprzeciw siebie.
– Dziękuję – powiedział profesor, siadając.
Prezydent był wysokim i tęgim mężczyzną, z wciąż bujną czupryną pomimo pięćdziesiątki na karku. Uśmiechał się życzliwie, co rzadko czynił podczas publicznych wystąpień. Znał profesora od lat i darzył go czymś na kształt sympatii, co jednak nie dodawało McGuire’owi odwagi. Prezydent uchodził powszechnie za gwałtownika, choć nigdy nie wybuchł w obecności profesora. Ciekawe, jak zareaguje, kiedy stwierdzi, że szanowany uczony zawraca mu głowę szalonymi fantazjami?
– Słucham pana. – Splótł palce, oparty łokciami o blat, i wpatrzył się w rozmówcę.
McGuire poczuł niecodzienny skurcz w żołądku.
– To bardzo ważna sprawa – zaczął, ze zdumieniem odkrywając, jak ciężko zachować kontakt wzrokowy z tym człowiekiem. Ponadto od samego początku nie wiedział, co powiedzieć. – Jedna z naszych sond wróciła na Ziemię. Dzisiaj rano.
– Jaka sonda? – zapytał prezydent, kiedy McGuire się zaciął.
– Travelers XZ-032. Została wysłana przed kilkoma miesiącami w celu zbadania pasa asteroid między Marsem a Jowiszem. Miała pobrać próbki skał i wykonać zdjęcia.
Za trzema wysokimi oknami ziała ciemność nocy, która wydawała się profesorowi dodatkowo deprymująca.
– I...?
– Przejrzeliśmy zdjęcia, które zrobiła. Większość przedstawia to, czego się spodziewaliśmy. Część została zniekształcona z powodu ostatnich pobliskich wybuchów supernowych. I są jeszcze te zrobione przed kilkoma dniami... W sumie piętnaście zdjęć, które zdają się prezentować nie tylko asteroidy. A niektóre wręcz... coś zgoła innego. To może być rzecz jasna przypadek, jakiś pył mógł dostać się w kadr i zepsuć obraz, chociaż szczerze mówiąc, wątpimy...
– Profesorze McGuire – przerwał mu prezydent. W jego głosie brzmiała nutka zniecierpliwienia. – Proszę powiedzieć, co sfotografowała sonda.
– Statek kosmiczny. Dokładnie sprawdziliśmy. Zagadkowe obiekty w tle są do siebie zbyt podobne, byśmy mogli je brać za przypadkowe odpryski skał. Nie mamy teraz żadnych wątpliwości, że sześć dni temu w przestrzeni Układu Słonecznego znajdował się statek kosmiczny.
– O ile pamiętam, nie wysyłaliśmy od dawna żadnego promu.
– To nie był statek amerykański – odparł McGuire, przewidując już, jak potoczy się rozmowa.
– A zatem jaki? Rosyjski?
– Ani rosyjski, ani żaden inny.
Zapadła cisza. Spojrzenie prezydenta ponagliło profesora do kontynuowania wyjaśnień.
– Nigdzie nie produkuje się takich statków. Ten sfotografowany przez sondę miał podłużny kształt, wyglądał jak gigantyczna stalowa łódź. To na pewno nie było żadne ciało niebieskie. Szybko zmieniał miejsce położenia.
Twarz prezydenta stężała.
– Profesorze McGuire, niech pan nie żartuje.
– Nigdy nie byłem bardziej poważny, panie prezydencie.
(Widzisz? Nie było tak źle.)
Nie. Ale najgorsze dopiero przede mną.
– Sugeruje pan – na twarzy prezydenta pojawił się nieśmiały uśmiech – że mieliśmy styczność z... eee... istotami pozaziemskimi?
Jego wzrok naglił. McGuire przytaknął.
– Cokolwiek to było, z całą pewnością nie pochodziło z Ziemi.
Uśmieszek zniknął z twarzy prezydenta, ustępując miejsca wyrazowi podejrzliwości.
– Ma pan tutaj kopie tych zdjęć?
– Oczywiście.
– Proszę mi je pokazać.
Profesor wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki plik fotografii i położył na biurku. Prezydent zaczął je skrupulatnie przeglądać.
Niebo za oknem było czyste, bezchmurne. McGuire patrzył na błyszczące tajemniczo gwiazdy, zastanawiając się, czy gdzieś wśród nich naprawdę istnieje obca cywilizacja. Niezliczone ciała niebieskie... Wbrew obiegowej opinii szanse na zaistnienie tam warunków sprzyjających życiu podobnemu do ziemskiego były niewielkie, bliskie zeru. A co dopiero na powstanie rozwiniętej cywilizacji! To przekraczało jego pojęcie. Jeszcze wczoraj wyśmiałby każdego, kto głosiłby obecność innych form życia w kosmosie. Lecz teraz prezydent USA trzymał w ręku dowody na to, że pisarze science-fiction byli w istocie prorokami. Każdy ufomaniak będzie od dziś chwalił się słusznością swoich poglądów. Świat stanął na głowie.
Ale czy głowa państwa uwierzy...?
– Wierzę panu – przerwał jego rozmyślania głos prezydenta odkładającego zdjęcia na biurko. – A więc można powiedzieć, że spotkaliśmy kosmitów.
McGuire przytaknął. Zauważył, że dłonie rozmówcy lekko drżały.
– W takim razie muszę pana zapytać, jako mojego doradcę do spraw kosmonautyki, czy oznacza to szansę na nawiązanie kontaktu z obcymi? Czy możemy wysłać nasze statki w tamten rejon kosmosu?
– Jeśli ma pan na myśli techniczne możliwości, jak najbardziej. Możemy wysłać całą flotę. Ale czy wystartuje, to zależy wyłącznie od pana.
– Skąd ta nuta niepewności? Już miałem zamiar powiadomić cały świat o tym niesłychanym odkryciu, natychmiast wysłać w kosmos loty załogowe... ale widzę, że nie jest pan do końca przekonany. Co pana trapi?
McGuire błądził wzrokiem po gabinecie, aż wreszcie skupił go na krawacie rozmówcy.
– Boję się.
No to się zaczęło.
(Oj, bracie, ale żeś się wpakował...)
– Boi się pan? – Niezdecydowany uśmiech powrócił na twarz prezydenta. – Czego? Inwazji kosmitów? Sądzi pan, że są gotowi nas zaatakować?
– Tak – odpowiedział McGuire po chwili milczenia i to wyznanie zdumiało go w takim samym stopniu, co prezydenta.
– Zatem proszę o uzasadnienie pańskich obaw.
– Chodzi o... p-przepowiednię – odparł cicho profesor.
– O co?
– O przepowiednię – powtórzył głośno i wyraźnie McGuire.
Miał ochotę zamknąć oczy i obudzić się w innym wcieleniu. Albo przynajmniej w innym miejscu.
– Nie rozumiem. – Prezydent pokręcił głową.
– Mniej więcej trzy tysiące trzysta lat temu – zaczął McGuire, wbijając wzrok w biurko – nieznany kapłan egipski zapisał przepowiednię. Odnaleziono ją niedawno, przypadkiem zapoznałem się z jej treścią... i mam wrażenie, że właśnie się spełnia.
– Co to za przepowiednia?
– O wojnie i Dzieciach Stulecia. O spotkaniu ludzi i bogów, które doprowadzi do wojny między nimi.
– I uważa pan, że nasi kosmici są bogami z przepowiedni?
– Tak sądzę. Starożytni mogliby uznać przybyszy z obcych planet za bogów.
– To jednak chyba za mało, żeby wierzyć w takie brednie.
McGuire przemilczał ten afront.
– Przede wszystkim, zgodnie ze słowami przepowiedni wojna ma się rozpocząć wraz z pierwszym spotkaniem bogów i ludzi, a to przecież nasz pierwszy kontakt z obcymi. Po drugie, wojnę ma zwiastować pojawienie się dziewięciu słońc w kolejne dziewięć nocy, a tego właśnie doświadczyliśmy niedawno, kiedy można było zaobserwować z Ziemi eksplodujące supernowe. Dziewięć nocy z rzędu. Zjawisko o prawdopodobieństwie mniejszym niż znalezienie ziarenka soli w piaskach Sahary.
Kiedy uczony skończył, prezydent nadal świdrował go w zamyśleniu spojrzeniem. Wreszcie wycedził:
– Profesorze Davidzie McGuire, to najgłupsza rzecz, jaką w życiu słyszałem.
A więc już po wszystkim. Spodziewałem się tego.
(Bye bye, beautiful.)
– Jest pan poważnym naukowcem. Zaszedł pan naprawdę daleko i zawsze wysoko pana ceniłem. Jak może się pan przejmować bzdurami sprzed trzech tysięcy lat?
– Trzech tysięcy trzystu – poprawił McGuire, a widząc nastroszone brwi prezydenta, dodał: – Tak, jestem poważnym naukowcem. I dlatego muszę brać pod uwagę wszystkie dostępne fakty. Może pan myśleć, co chce. Ale ja wierzę w swoją teorię.
Nie wierzył natomiast, że to powiedział. Prezydent wstał, McGuire również, z trudem wytrzymując srogie spojrzenie rozmówcy.
Dobra, już po mnie.
(Die, die, my darling...)
– Jeżeli pańska teoria okaże się słuszna... spełnię każde pana życzenie. Czegokolwiek pan zażąda w ramach wynagrodzenia, otrzyma pan.
– Jeśli moja teoria jest słuszna – McGuire’a przerażała stanowczość we własnym głosie – oznacza to, że od pańskiej decyzji może zależeć życie całej ludzkości. I nie tylko. Wojna zniszczy wszystkich, ich oraz nas.
Prezydent zerknął na leżące na biurku zdjęcia.
– Chciałbym, żeby to okazało się snem...
– Uważam, że powinniśmy się wstrzymać z misją kosmiczną. Tak długo, jak się da.
Prezydent westchnął, wydawał się przybity.
– Dobrze pan wie, że spotkanie jest nieuniknione. Prędzej czy później... stanie się. Nie warto od tego uciekać. Możemy spróbować nawiązać pokojowy kontakt. Może się pan myli, a owa przepowiednia to brednie. Może nie musimy się niczego obawiać...?
Wymienili spojrzenia.
– Obiecuje mi pan, że zrobi wszystko, co w pańskiej mocy, aby nie doszło do żadnej wojny?
– Obiecuję.
McGuire odetchnął z ulgą, choć w środku cały się trząsł.
– Dziękuję. To wszystko, co chciałem panu przekazać. Niech pan przemyśli tę rozmowę, a potem zdecyduje zgodnie z własnym sumieniem. Do widzenia.
– Do widzenia.
Uścisnęli sobie dłonie, po czym McGuire opuścił gabinet.
Przez całą drogę powrotną rozmyślał, ledwo rejestrując, dokąd idzie. Prezydent miał rację, kontakt jest nieunikniony, a ekspedycja kosmiczna była tak naprawdę jedynym wyjściem. Jako naukowiec McGuire zdawał sobie sprawę z wagi odkrycia i wiedział, że nie można go tak po prostu zignorować. Jego radę podyktował strach. Potwornie się bał.
Jednakże przepowiednia pozwalała także na zachowanie promyka nadziei. Wspominała o dwojgu Dzieci Stulecia, które jakoby mogły ocalić świat przed apokalipsą. Lecz o kim mowa? Gdzie znajdują się wybawcy? Jak ich znaleźć? A jeżeli to tylko metafora?
Warto się dowiedzieć. Bo czas naglił.
***
Wiercił się niespokojnie w łóżku. Było mu gorąco i duszno jak jeszcze nigdy tego lata. Leżał odkryty, lecz mimo to nie mógł zasnąć. Spojrzał w niebo za uchylonym oknem. Blady księżyc zdawał się go obserwować, czytać rozkołatane myśli. Wraz z chłodniejszym powietrzem wlatywały do pokoju komary.
Jednak ani ciepło, ani komary, ani księżyc nie powodowały jego bezsenności. Ilekroć próbował zamknąć oczy, wracały wspomnienia. Widział obrazy, o których pragnął zapomnieć. Wdzierały się wszystkie naraz: każde wydarzenie, wzbudzające w nim strach lub rozpacz, przeżywał na nowo.
Chwile niewysłowionej paniki – przeżył ich mnóstwo podczas zeszłorocznych przygód. Tylko dlaczego odżywały jedynie złe wspomnienia, kąsając go jak wściekłe osy, trawiąc jak gorączka?
W jakiś sposób wiedział. Nie potrafił tego zdefiniować, ale rozumiał: w jego życiu nadejdą wielkie zmiany. Bał się ich, bo wiedział już, co oznaczają. Bał się nieznanego.
Momentami obrazy z przeszłości dręczyły go tak bardzo, że zapominał, gdzie jest i jak się nazywa.
A na imię miał Radek.