Читать книгу Grać i wygrać. Michael Jordan i świat NBA - David Halberstam - Страница 5

Paryż, październik 1997

Оглавление

Jesienią 1997 roku Michael Jeffrey Jordan i jego drużyna, Chicago Bulls, przybyli do Paryża. Mieli tu zagrać w turnieju przedsezonowym, organizowanym przez McDonald’s, jednego z największych sponsorów National Basketball Association – zawodowej ligi koszykarskiej. W turnieju brały udział najlepsze europejskie zespoły, jednak dla Bulls, czołowej drużyny NBA, ich poziom gry nie stanowił wielkiego wyzwania. Nie o to zresztą chodziło: turniej był częścią nieustannych i nadzwyczaj skutecznych starań NBA, aby pokazać koszykówkę i jej mistrzów z jak najlepszej strony w tych częściach świata, w których ten sport, zwłaszcza wśród młodzieży, zaczynał zyskiwać na popularności. Dla sponsorów oznaczało to otwarcie lub wzmocnienie ważnych międzynarodowych rynków, co również odgrywało niebagatelną rolę. Jak należało się spodziewać, amerykańscy zawodnicy nie traktowali imprezy zbyt poważnie. (Ich sprawozdawcy też nie. Kiedy w tym samym turnieju kilka lat wcześniej grał zespół Celtics, Johnny Most – od wielu lat sprawozdawca tego wydarzenia – który często miał kłopoty z zapamiętaniem nazwisk zawodników, poddał się całkowicie, ograniczając się do stwierdzeń typu: „Teraz ten mały z wąsami podaje do wysokiego z brodą…”).

Jak to wtedy często bywało, Byki przyjechały z rozgłosem godnym zespołu rockowego, aby wziąć udział w „hamburgerowych mistrzostwach świata”. Byli Beatlesami koszykówki, jak stwierdził pewien publicysta kilka lat wcześniej, i nawet przylecieli boeingiem 747, którego zwykle używali podczas swoich tournée The Rolling Stones. Kiedyś Michael Jordan uważał Francję za rodzaj pustelni, gdzie mógł spędzić wakacje, odpoczywając od ciężaru sławy, siedząc przed kawiarnią i rozkoszując się rolą anonimowego turysty. Wszystko to się skończyło, kiedy pięć lat wcześniej wystąpił w drużynie olimpijskiej. Od tamtej pory jego sława nieustannie rosła. Zarobki powiększyły się prawie dwukrotnie, ale stracił Paryż; teraz był tu rozpoznawany i zamęczany równie często, jak wszędzie indziej. Potężne tłumy czekały przed jego hotelem od rana do wieczora, licząc na to, że najlepszy basketteur świata, jak nazywali go francuscy dziennikarze, ukaże im się choć na chwilę. W czasie meczów chłopcy od podawania piłek najwyraźniej woleli pomagać Bykom niż własnemu zespołowi. Niektórzy z francuskich graczy wypisali sobie na butach numer Michaela Jordana, 23, jako upamiętnienie tego zetknięcia z wielkością. W hali Bercy, w której odbywały się mecze, można było kupić repliki jego stroju za równowartość skromnych osiemdziesięciu dolarów.

„JORDAN OCZEKIWANY NICZYM KRÓL”, głosił nagłówek w sportowej gazecie „L’Équipe”, zapowiadającej jego przybycie. Bilety na wszystkie mecze od tygodni były wyprzedane, a prasa francuska najwyraźniej uznała Jordana za kogoś rangi męża stanu i odnosiła się do niego z dużą wyrozumiałością. Kiedyś, w czasie jednej z konferencji prasowych, pomylił on Luwr z les luges – saneczkarstwem, co nawet nie zostało mu wypomniane i wykorzystane przez Francuzów, którzy z pewnością dopatrywaliby się w błędzie Amerykanina barbarzyństwa Nowego Świata. Zwracając uwagę na fakt, że Jordan nosi swój sławny beret, dziennikarz Thierry Marchand ogłosił entuzjastycznie: „Odtąd będziemy go nazywać Michel”. „France-Soir” posunęło się jeszcze dalej: „Michael Jordan jest w Paryżu. To lepiej niż papież. To sam Bóg”.

W rzeczywistości same rozgrywki nie wypadły zachwycająco; właściwie graniczyły z kompromitacją. Bulls grali ospale, ale w finałowym meczu udało im się pokonać grecką drużynę Olympiakos Pireus. Nie było Dennisa Rodmana ani Scottiego Pippena, sławnych kolegów Jordana z drużyny, a Toni Kukoč, niegdyś najlepszy europejski koszykarz, zdobył tylko 5 punktów. Jordan zdobył 27 punktów, ale nie był zadowolony, że musi grać w tak osłabionym składzie. Żałował, że nie został w domu, żeby kurować chory palec u nogi.

Jordan doskonale zdawał sobie sprawę, że laury nie należą się jemu, ale Davidowi Sternowi, komisarzowi NBA. Ten turniej nie tylko odzwierciedlał światowy rozwój koszykówki, do którego Stern się przyczynił, ale był też uczczeniem związków NBA z McDonald’s, jedną z największych amerykańskich korporacji.

Stern bawił się znakomicie w towarzystwie rozmaitych członków zarządu NBA i wierchuszki McDonald’s. Znalazły się tam praktycznie wszystkie osobistości świata koszykówki, z jednym znaczącym wyjątkiem. Był nim właściciel Bulls, Jerry Reinsdorf, który rzadko pokazywał się na tego rodzaju imprezach. Ludzie z NBA zastanawiali się także, czy przyjedzie inny VIP, Dick Ebersol, dyrektor działu sportowego NBC. Po Paryżu krążyły pogłoski, że pomimo iż turniej McDonald’s pokrywa się z początkiem sezonu baseballowego, Ebersol, którego serce należało podobno do koszykówki, przyjedzie do Paryża, zamiast siedzieć na meczu baseballu w jakiejś luksusowej loży pod okiem jego własnych kamer.

Biorąc pod uwagę symbiotyczny związek telewizji z wielkim sportem, bliska przyjaźń łącząca Sterna i Ebersola była czymś naturalnym. Panowie nazywali się nawzajem swoimi szefami. Stern był jednym z najbardziej energicznych i wyrafinowanych ekspertów od public relations, a instytucja, którą kierował Ebersol, decydowała o tym, jak budowany przez Sterna wizerunek NBA zostanie przedstawiony Ameryce. Stern rozumiał to, z czego jeszcze nie wszyscy w świecie sportu zdawali sobie sprawę: że w tym biznesie image jest ważniejszy od rzeczywistości. Bardzo uważnie śledził telewizyjne relacje z meczów i ogromnie się przejmował, kiedy zrezygnowano z jakiegoś ujęcia, które mogłoby się przyczynić do utrwalenia pozytywnego wizerunku. Wsławił się tym, że po rozpoczęciu pracy w NBA, w czasach kiedy jej obraz był głównie negatywny, miał zwyczaj dzwonić w poniedziałek do dyrekcji stacji telewizyjnych, narzekając na wady wytknięte lidze podczas niedzielnych transmisji.

Zarówno Ebersolowi, jak i Sternowi zależało na dobrej opinii i korzystnym image’u koszykówki, zwłaszcza kiedy dotyczyło to publicznego zachowania najlepszych graczy. Ich bliska współpraca odegrała znaczącą rolę w gigantycznym wzroście popularności tego sportu, a potem jego oglądalności. Już samo to, że Ebersol rozważał zdradę początku rozgrywek baseballowych na rzecz pokazowych meczów koszykówki o trofeum McDonald’sa, ze słabymi przeciwnikami, i na dodatek za granicą, ilustrowało ewolucję, jaka zaszła w obu sportach w ciągu ostatnich lat. Tegoroczne finały World Series[1], rozgrywane pomiędzy Cleveland i Florydą, nie zapowiadały się dla przeciętnego kibica zbyt atrakcyjnie. Nie było w nich ani podtekstów historycznych wynikających z odwiecznej rywalizacji dwóch drużyn, ani nawet geograficznych, będących efektem jakichś lokalnych animozji. Miały się zmierzyć ekipa Florida Marlins z Miami, mająca niewielką bazę wiernych kibiców, z utalentowaną, ale mało znaną drużyną Cleveland Indians. Żadnemu z klubów nie udało się dotychczas wykreować gwiazdy. Ich rywalizacja nie rozpalała opinii publicznej. Ebersol zdecydował się w końcu zostać w Ameryce, żeby obejrzeć finały, ale Stern prowokował go, mówiąc: „Hej Dick, jeśli chcesz zostać w Stanach, żeby być świadkiem najmniej popularnych finałów World Series w historii baseballa, to oczywiście droga wolna”. (Jak się okazało, Stern był w błędzie: tamte finały World Series nie miały historycznie najniższej oglądalności, ten wątpliwy zaszczyt przypadł pojedynkowi z 1993 roku, kiedy to finały NBA po raz pierwszy w historii miały wyższą oglądalność od finałów World Series).

To były bardzo szczęśliwe dni dla Davida Sterna: baseball przeżywał kłopoty wizerunkowe i miał coraz niższą oglądalność, a Michael Jordan przysparzał lidze NBA mnóstwo chwały w mieście, które dotychczas bardzo ostrożnie podchodziło do oddawania hołdu amerykańskim celebrytom. Podczas ostatniego meczu sezonu pewien wysoki ciemnoskóry mężczyzna w średnim wieku podszedł do sektora, w którym siedział Stern wraz z żoną Dianne. „Chciałem panu podziękować za uratowanie mi życia” – powiedział do Sterna Michael Ray Richardson. Kiedyś był młodą, wschodzącą gwiazdą NBA, został wybrany z wysokim numerem draftu przez New York Knicks, ale zmarnował dobrze zapowiadającą się karierę przez problemy z alkoholem i narkotykami. Był jednym z pierwszych zawodników wyrzuconych z ligi w ramach polityki trzeciego naruszenia testów narkotykowych. Mieszkał teraz w Nicei i grał w koszykówkę w lidze francuskiej. „Gdyby nie ty, pewnie dalej zażywałbym narkotyki. Dzięki temu, co zrobiłeś, musiałem przestać. I dziś jestem czysty” – powiedział. Był to wzruszający moment. Z jednej strony na parkiecie rozgrzewali się jedni z najlepszych zawodników w lidze. Z drugiej pojawia się 42-letni facet, dziś już trochę podtatusiały i z brzuszkiem, który grał kiedyś w koszykówkę na ich poziomie, potem przeszedł okres autodestrukcji, wpadając w ciąg narkotykowy, a obecnie występował w jakiejś podrzędnej lidze, stracił pewnie większość pieniędzy, ale i tak był wdzięczny losowi za to, że przynajmniej wciąż żyje. David Stern potrafił zazwyczaj odnaleźć się w każdej sytuacji, ale tym razem nie wiedział, co odpowiedzieć, i milczał. Objął Richardsona i po prostu go przytulił.

W owym czasie, tuż przed rozpoczęciem sezonu 1997/1998, Michael Jordan znajdował się u szczytu sławy. Nie tylko był najlepszym koszykarzem na świecie, ale toczyły się już nawet dyskusje, czy – jak uważało wielu ekspertów – nie jest też najlepszym koszykarzem wszech czasów. Pytania wykraczały nawet poza koszykówkę: może jest w ogóle najlepszym sportowcem wszech czasów w dyscyplinach zespołowych? Porównywano go do legendarnego Babe’a Rutha, baseballisty uważanego dotychczas za niedościgniony ideał. Oczywiście, na takie porównania silili się głównie młodzi ludzie koło trzydziestki, tymczasem Ruth umarł czterdzieści dziewięć lat wcześniej, a ostatni raz grał w roku 1935.

Równie trudne było porównywanie go z innymi koszykarzami. Do tego czasu Bulls zdobyli pięć tytułów mistrzowskich w ciągu ostatnich pełnych pięciu sezonów, kiedy grał Jordan. Ale Boston Celtics zdobyli kiedyś 11 tytułów w ciągu 13 lat, głównie dzięki wspaniałemu Billowi Russellowi, zawodnikowi o ogromnym wzroście i inteligencji, które łączył z niesamowitą szybkością i siłą. Oczywiście była to wtedy całkiem inna liga, z mniejszą liczbą zespołów; a większość zawodników nie miała jeszcze tak doskonałej kondycji, jak we współczesnej koszykówce. Tamtych Celtics stworzył utalentowany trener, Red Auerbach, który prawie zawsze potrafił odebrać przeciwnikom ich najlepszych graczy, budując wokół Russella doskonały zespół. Tak więc nie sposób było porównywać Jordana z Russellem, choć sławny reżyser i znawca koszykówki, Spike Lee, znalazł argument nie do pobicia: Jordan jest najlepszym koszykarzem wszech czasów, ponieważ jest najbardziej wszechstronny – nie ma takiej rzeczy, której nie robi doskonale: rzuty, podania, zbiórki czy gra w obronie. Tak więc, jak stwierdził Lee, pięciu Michaelów Jordanów wygrałoby z pięcioma Billami Russellami lub Wiltami Chamberlainami. Takie przedstawienie problemu było fascynujące, bo odwoływało się do argumentu sportowej uniwersalności.

Niezależnie od tego, jak rzeczy miały się naprawdę, Michael był bez wątpienia najbardziej ambitnym i charyzmatycznym sportowcem lat 90. Ludzie na całym świecie najbardziej chcieli oglądać właśnie jego, zwłaszcza w ważnych meczach, ponieważ odnosiło się wrażenie, że potrafi sprostać każdemu zadaniu.

Był już wtedy bogaty – tylko w poprzednim sezonie zarobił około 78 milionów dolarów za grę i z kontraktów reklamowych, a nadchodzący sezon zapowiadał się co najmniej równie korzystnie. W szybkim tempie stawał się jednoosobową korporacją i już wyrażał się o właścicielach swojego zespołu i Coca-Coli, którą reklamował, jako o swoich „wspólnikach”. Był bodaj najsławniejszym Amerykaninem na świecie, w wielu odległych częściach świata znanym bardziej niż amerykański prezydent albo jakakolwiek gwiazda filmowa czy rockowa. Dziennikarzy i dyplomatów amerykańskich, trafiających do najsłabiej zagospodarowanych części Azji i Afryki, często zaskakiwał w małych wioskach widok dzieci w – skądinąd pirackich – koszulkach Jordana.

Dane statystyczne potwierdzały, jak bardzo Jordan przysłużył się koszykówce. Jego wdzięk osobisty w bardzo dużym stopniu przyczynił się do popularności całej dyscypliny. Co prawda kiedy zaczynał karierę, sport ten, dzięki wspaniałym osiągnięciom Magica Johnsona i Larry’ego Birda, był już w pełnym rozkwicie; jednak dopiero pojawienie się Jordana zasadniczo powiększyło jego widownię, przyciągając miliony ludzi, fanów nie tyle profesjonalnej koszykówki, co samego Michaela. Podczas jego pierwszych występów w finałach oglądalność telewizyjna wzrastała dość systematycznie, osiągając niewiarygodne wręcz 17,9 procent w czasie trzeciego finału, przeciwko Phoenix w 1993 roku. Oznaczało to, że był oglądany przez mniej więcej 29,7 miliona Amerykanów. Dicka Ebersola zafascynowało głównie to, że ogromna część tego sukcesu mogła być przypisana Jordanowi.

Telewizja i NBA przekonały się o tym na własnej skórze rok później, kiedy Jordan przerwał karierę koszykarską i rozpoczął przygodę z baseballem, a Bulls nie weszli do finałów. Większość pozostałych spotkań w play offach miała oglądalność mniej więcej bez zmian, ale w przypadku samych finałów spadła ona do 12,4 procent – czyli do około 17,8 miliona Amerykanów. Znaczyło to, że mniej więcej jednej trzeciej widzów zależało wyłącznie na Michaelu Jordanie. Dwa lata później, kiedy wrócił do koszykówki, przynosząc ze sobą dwa kolejne mistrzostwa, oglądalność wzrosła ponownie do 16,7 procent w 1996 i 16,8 w 1997 – czyli około 25 milionów ludzi.

Coraz częściej określano go mianem „najlepszego człowieka, jaki kiedykolwiek założył parę trampek”. Melissa Isaacson z „Chicago Tribune” napisała: „Jeśli nawet Michaelowi Jordanowi zdarzają się potknięcia, i tak jest najlepszym świadectwem, że nie ma rzeczy niemożliwych”. Rok w rok dostawał nagrody dla najbardziej wartościowego zawodnika sezonu zasadniczego i play offów i rok w rok stawał na wysokości zadania, wynosząc zespół dobrych, lecz nie zawsze doskonałych graczy na poziom mistrzowski. Na zakończenie każdego sezonu zdobywca nagrody dla najlepszego zawodnika otrzymywał samochód; kluczyki wręczał osobiście David Stern, który w ciągu ostatnich lat zaczął nazywać siebie szoferem Jordana.

Kiedy była mowa o Jordanie, coraz częściej padało słowo „geniusz”. Na Harrym Edwardsie, czarnoskórym socjologu z Uniwersytetu w Berkeley, wyniki sportowe nie robiły wielkiego wrażenia; obawiał się, że sukcesy czarnoskórych sportowców wpływają niekorzystnie na wielu młodych Murzynów, odciągając ich od innych dziedzin. Mimo to twierdził, że Jordan prezentuje najwyższy poziom tego, co może osiągnąć człowiek, że jest kimś tej samej rangi co Gandhi, Einstein czy Michał Anioł. Dodawał, że jeśli miałby pokazać istocie z innej planety „przykład ludzkich możliwości, kreatywności, wytrwałości i odwagi, przedstawiłby jej Michaela Jordana”. Doug Collins, trzeci profesjonalny trener Jordana, określił go kiedyś jako przykład najrzadziej spotykanego rodzaju ludzi, takich jak Einstein czy Edison, stojących tak wysoko ponad normą, że należało określić ich mianem geniuszy. Collins nigdy wcześniej nie mówił tak o żadnym sportowcu. B.J. Armstrong, utalentowany kolega Jordana z drużyny, był w swych pierwszych latach w Bulls tak sfrustrowany niemożnością dorównania mu, że w rozpaczy wypożyczył z biblioteki stos książek o geniuszach, aby spróbować dowiedzieć się, jak obcować z mistrzem (i stać się do niego podobnym).

Kiedy Jordan, zdobywszy trzeci tytuł, zdecydował, że rezygnuje, po długim wahaniu poszedł przekazać trenerowi Philowi Jacksonowi tę najgorszą z możliwych wieści. W czasie rozmowy zastrzegł, że jeśli Jackson zdoła go przekonać, jest gotów zostać. Mówiąc to, jednocześnie obawiał się, że sprytny Jackson może rzeczywiście znaleźć odpowiednie argumenty. Ten jednak mądrze odpowiedział, że nie zamierza go zatrzymywać, skoro tak mówi Jordanowi jego wewnętrzny głos. Wypomniał jednak Michaelowi, że tym samym odmawia milionom ludzi szczególnej przyjemności, jakiej dostarczały im jego wyjątkowe osiągnięcia. Jego talent miał moc zmieniania sportu w rodzaj sztuki. Otrzymał dar stawiający go na równi z Michałem Aniołem, musi więc zrozumieć, że nie należy on wyłącznie do artysty – ale również do milionów ludzi, którzy stają w podziwie w obliczu sztuki, przełamującej monotonię ich życia.

„Michael – powiedział mu trener – czysty geniusz jest czymś bardzo, bardzo rzadkim. Jeśli akurat ty otrzymałeś ten dar, zastanów się dobrze, zanim z niego zrezygnujesz”.

Jordan słuchał uważnie. „Zdaję sobie z tego sprawę – powiedział. – Ale w moim odczuciu to coś, co już się dokonało – to koniec”. Posłuchał wewnętrznego głosu i porzucił koszykówkę. To, że Jackson okazał wielka klasę – nie wysunął wówczas na pierwszy plan swoich interesów – umocniło ich przyjaźń i znacznie ułatwiło jego późniejszy powrót.

Najbardziej zdumiewające było nie tyle wrażenie, jakie wywierał na kibicach, ile to, jak oceniali go inni zawodnicy. „To wybraniec bogów” – stwierdził Wes Matthews, który w jego debiutanckim sezonie grał z nim w zespole, i wielu graczy o talencie większym od samego Matthewsa zgadzało się z tą opinią, choć ujmowali to trochę inaczej. „Jezus w nike’ach” – jak powiedział Jayson Williams z New Jersey Nets.

Jerry West, obecnie dyrektor generalny Lakers, wcześniej uznany za jednego z pięciu lub sześciu największych graczy wszech czasów, również widział w nim geniusza. Był zachwycony wszechstronnością Jordana – to nie był koszykarz, ale żywy symbol odrodzonej ligi. „Zupełnie, jakby hojny Bóg sypnął na niego trochę więcej złotego pyłu niż na innych” – stwierdził.

Kiedy Michael Jordan poprowadził Bulls do mistrzostwa, Larry Bird powiedział, że nigdy nie było sportowca tej samej klasy, co Jordan. „Na skali od jednego do dziesięciu, jeśli wszystkie inne supergwiazdy mają osiem, on jest dziesiątką” – powiedział Bird.

Scott Turow, pisarz mieszkający w Chicago, stwierdził, że „Michael Jordan gra w koszykówkę lepiej, niż ktokolwiek inny na świecie robi cokolwiek innego”.

Poza swoimi fenomenalnymi warunkami fizycznymi miał niesamowitą ambicję, nieporównywalną z nikim innym wewnętrzną pasję współzawodnictwa. W miarę upływu czasu stawało się to coraz bardziej oczywiste. Świadkowie początków jego sławy pod wrażeniem jego gry przypisywali osiągnięcia Jordana wyłącznie talentowi. Ale teraz, u kresu kariery, gdy nie mógł już stosować swych mistrzowskich sztuczek, wychodziło na jaw to, co go naprawdę wyróżniało: niezłomna wola, absolutne wykluczenie przegranej, czy to z przeciwnikiem, czy z efektami upływu czasu. „On chce ci wyciąć serce – powiedział kiedyś Doug Collins – a potem pokazać ci je na dłoni”. „To Hannibal Lecter” – stwierdził Bob Ryan, dziennikarz „Boston Globe”, specjalizujący się w koszykówce, nawiązując do bezlitosnego antybohatera Milczenia owiec. A jego kolega z zespołu, Luc Longley, zapytany przez reportera telewizyjnego o jedno słowo, które najlepiej opisywałoby Jordana, powiedział po prostu: „drapieżnik”.

Podczas swojego ostatniego sezonu w NBA[2] Jordan w takim stopniu zdominował nie tylko samą grę, ale i świadomość amerykańskich kibiców, że dziennikarze sportowi zaczęli pisać artykuły o tym, kto będzie jego następcą. Jeden z pierwszych takich artykułów, napisany przez Mike’a Lupicę dla „Men’s Journal”, przedstawiał jako możliwych kandydatów Granta Hilla z Detroit Pistons, młodego człowieka o talentach widocznych zarówno na boisku, jak poza nim, choć może nie tak charyzmatycznego jak Jordan; Kobego Bryanta, nastoletnią gwiazdę Los Angeles Lakers, być może bardziej dynamicznego od Hilla, ale wciąż niedoskonałego technicznie; i oczywiście Shaquille’a O’Neala, ogromnego człowieka-dziecko z zespołu Lakers, chłopaka o ogromnej sile i nie mniejszym talencie. To paplanie o „nowym” Michaelu Jordanie ogromnie bawiło „starego” Michaela Jordana. „Wciąż tu jestem – powiedział swojemu przyjacielowi i masażyście Timowi Groverowi. – Nigdzie się nie wybieram. Na pewno nie teraz”.

Patrząc na to z perspektywy czasu, odnosi się wrażenie, że pojawienie się choćby jednego Michaela Jordana było czymś w rodzaju genetycznej pomyłki, a prawdopodobieństwo, że ktoś zdoła w tak krótkim czasie osiągnąć tak wiele zarówno na boisku, jak poza nim, wydawało się zerowe. Wykraczało to poza rewelacyjne wyniki sportowe. Był niezwykle przystojny, o miłym uśmiechu, wprawiającym osoby, do których się zwracał, w znakomity nastrój. Po pewnym czasie zdał sobie sprawę z korzyści, jakie przynosi połączenie sukcesu w sporcie z urodą, i nauczył się wykorzystywać zarówno sławę, jak atrakcyjność. Był wysoki, ale nie za wysoki – 198 centymetrów – o idealnej budowie: szeroki w barkach, wąski w talii, i miał tylko 4 procent tkanki tłuszczowej. (Przeciętny sportowiec ma jej około 7 do 8 procent, a przeciętny Amerykanin mniej więcej 15 do 20 procent). Jordan dbał o swój wygląd; był najprawdopodobniej najlepiej ubranym Amerykaninem od czasów Cary’ego Granta, a wyglądał dobrze właściwie we wszystkim. Jak zauważył ktoś z ekipy robiącej z nim reklamę dla Nike, w sportowej koszulce prezentował się lepiej niż większość gwiazd filmowych w smokingu. „Postaraj się, żebym dobrze wypadł”, mawiał Jordan przed każdym ujęciem Jima Riswolda, speca od reklamy Nike. Riswold odpowiedział mu kiedyś: „Michael, mógłbym cię sfilmować, jak wpychasz staruszki pod samochód albo wrzucasz szczenięta do wrzątku, a i tak byś dobrze wypadł”.

W przeszłości amerykański ideał piękna oznaczał nieuchronnie kogoś białego; mężczyźni wpatrywali się w lustro z nadzieją, że zobaczą w nim Cary’ego Granta, Gregory’ego Pecka albo Roberta Redforda. Jordan ze swoją ogoloną głową dał Ameryce nowy wzorzec męskiej urody, dostosowany do nowej epoki.

Ameryka i reszta świata zobaczyły przed sobą arystokratę Nowego Świata, młodego człowieka o nieskazitelnych manierach. Nie było to związane z jego rodowodem – dziadek ze strony ojca pracował jako robotnik rolny na plantacji tytoniu w Karolinie Północnej. Jego rodzice byli prostymi, ciężko pracującymi ludźmi; pierwszym w rodzinie pokoleniem, które cieszyło się statusem pełnoprawnych obywateli i dobrze zadbało o to, by naturalne zalety syna nie zostały zmarnowane. Pełen miłości sposób, w jaki został wychowany, oraz niekończąca się seria sukcesów spowodowały, że osiągnął wewnętrzny spokój, którego prawie nic nie mogło zakłócić.

Nawet podczas przelotnych spotkań sposób, w jaki odnosił się do ludzi, niezależnie od tego, kim byli, przepełniały swoboda i wdzięk, mimo że jego życie często było pełne napięć. Uśmiech i urok osobisty Michaela Jordana wydawały się uszczęśliwiać ludzi. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę, i posługiwał się nimi umiejętnie i naturalnie. Nietrudno było go polubić i odnosiło się wrażenie, że faktycznie rywalizowało się o jego względy. Mark Heisler, znany sprawozdawca sportowy, napisał kiedyś, że nigdy nie chciał być lubiany przez żadnego sportowca tak, jak przez Michaela Jordana. Redaktorzy pism wszelakiego pokroju starali się pisać o nim jak najczęściej, ponieważ, tak jak w przypadku księżnej Diany, jego podobizna na okładce znacząco zwiększała sprzedaż. Wielu wpływowych, bogatych ludzi zabiegało o jego przyjaźń, żeby móc mimochodem o nim wspomnieć, i – oczywiście – zagrać z nim w golfa.

Z tych wszystkich powodów genialny koszykarz Michael Jordan stał się też doskonałym biznesmenem. Sprzedawał swój sport milionom ludzi w miejscach, gdzie dotychczas nikt nie widział koszykówki w takim wykonaniu. Sprzedawał buty Nike ludziom chcącym wysoko skakać, big maki – głodnym, coca-colę, a potem gatorade – spragnionym, płatki śniadaniowe Wheaties tym, którzy chcieli zjeść prawdziwe amerykańskie śniadanie, i bieliznę firmy Hanes… osobom potrzebującym bielizny. Sprzedawał okulary słoneczne, wodę kolońską i hot-dogi. Przede wszystkim zaś sprzedawał siebie, i w miarę jak przybywały mu kolejne tytuły mistrzowskie i bohaterskie wyczyny w ostatnich sekundach meczów, był to coraz łatwiejszy interes.

Postawiono mu nawet pomnik przy wejściu do Chicago United Center, gdzie grał z Bykami. Nienawidził tego budynku, lecz powstał on w dużej mierze dlatego, że więcej ludzi gotowych było wydać więcej pieniędzy, byle móc oglądać mistrza w akcji. Pomnik przedstawiał go wznoszącego się w skoku, aby wsadzić piłkę do kosza, ale w porównaniu z żywym pierwowzorem rzeźba wydawała się dziwnie toporna i ciężka. Sztuka nie imitowała tu życia, tylko je zubażała.

Każdy kolejny rok przynosił nowy rozdział tworzącej się legendy. Najwspanialszy z nich został napisany w poprzednim sezonie, w czerwcu, kiedy Jordan obudził się poważnie chory przed piątym meczem finałów przeciw Utah Jazz. Nigdy nie stwierdzono dokładnie, czy powodem przypadłości była choroba wysokościowa, czy zatrucie pokarmowe. Około ósmej rano ludzie z ochrony zadzwonili do Chipa Schaefera, lekarza zespołu, oznajmiając mu, że Jordan jest bardzo poważnie chory. Schaefer przyjechał natychmiast. Zastał go zwiniętego w kłębek, owiniętego w koce i całkiem wycieńczonego. W nocy nie zmrużył oka, bolała go głowa, męczyły wymioty. Największy gracz na świecie wyglądał jak żałosne, słabe stworzenie. Było nie do pomyślenia, by mógł tego dnia zagrać.

Schaefer natychmiast podłączył mu kroplówkę i starał się wlać w niego jak najwięcej płynów. Zaaplikował mu też leki, dzięki którym chory trochę odpoczął. Schaefer wyjątkowo dobrze rozumiał waleczność, która motywowała Jordana, jego niezwyciężonego ducha, który pozwalał mu grać w chwilach, kiedy zrezygnowałaby większość doświadczonych zawodników. W czasie finałów przeciwko drużynie Lakers w 1991 roku, kiedy Jordan odniósł poważną kontuzję dużego palca u nogi podczas oddawania decydującego, dającego wyrównanie rzutu, Schaefer próbował zrobić but, który ochroniłby stopę Michaela w następnej grze. Ostatecznie Jordan go nie użył, bo nie dało się w nim skutecznie przyspieszać i zatrzymywać. „Niech boli”, powiedział wtedy Schaeferowi.

Teraz, widząc go tak chorego w pokoju hotelowym w Salt Lake City, Schaefer czuł mimo wszystko, że Jordanowi być może uda się zagrać, że może potraktować chorobę jako wyzwanie, jeszcze jedną przeszkodę do pokonania. Tymczasem Jordan ledwo dotarł do szatni. Wśród dziennikarzy szybko rozeszła się plotka, że ma prawie 39 stopni gorączki, więc wielu uznało, że nie będzie grał. James Worthy z sieci Fox nie dał się tak łatwo przekonać. Grał z Michaelem w zespole Uniwersytetu Karoliny Północnej, śledził jego wędrówkę na szczyt NBA i przypuszczał, że Jordan się zmobilizuje. Powiedział innym dziennikarzom z Fox, że gorączka jeszcze nic nie znaczy. Ostrzegł ich: Michael zagra. Zorientuje się, co jest w stanie robić, będzie oszczędzał siły na innych polach i rozegra świetny mecz.

Koledzy z zespołu Jordana byli przerażeni widokiem, jaki zastali w szatni. Jak wspominał później Bill Wennington, skóra Michaela, zwykle bardzo ciemna, miała niepokojący odcień, między białym i szarym, a jego oczy, zwykle tak pełne życia, były zupełnie puste. Tuż przed początkiem meczu telewizja NBC pokazała słabego, niemal nieprzytomnego, słaniającego się na nogach Jordana wchodzącego do Delta Center, ale pokazano również, jak próbuje ćwiczyć. Był to jeden z tych wyjątkowych momentów intymności w sporcie, kiedy dzięki potędze telewizji widzowie mogli być świadkami zarówno słabości Jordana, jak i jego niesłychanej determinacji. Zapowiadało się coś niezwykłego: chyba nigdy przedtem nie widziano tak wyraźnie wyczerpania i choroby wybitnego zawodnika już na początku istotnego meczu. Wyglądało na to, że Jazz rozniosą osłabioną drużynę Bulls. W czasie pierwszej kwarty meczu Utah przez chwilę prowadziło aż 36:20. Ale Bulls radzili sobie nieźle, bo Jordanowi udawało się mimo wszystko grać na fenomenalnym poziomie – w czasie pierwszej połowy zdobył dwadzieścia jeden punktów i Bulls mieli tylko cztery punkty straty, 53:49. Zdumiewające, że Jordan w ogóle był w stanie grać, nie mówiąc o tym, że znowu był najlepszym zawodnikiem na parkiecie.

W przerwie ledwo zszedł z boiska. Powiedział Philowi Jacksonowi, żeby w czasie drugiej połowy wpuszczał go na parkiet tylko na krótkie okresy. Po czym wrócił do gry na prawie całą drugą połowę. Trzecia kwarta poszła mu słabo, zdobył tylko dwa punkty, ale Utah i tak nie było w stanie powiększyć przewagi. Kiedy pod koniec drugiej połowy kamera zrobiła zbliżenie na Jordana, gdy wracał po udanej akcji, nie wyglądał na najwspanialszego sportowca świata, lecz raczej na kiepskiego biegacza w podrzędnym maratonie, który w potwornym upale dobiega ostatni do mety. Jednak to, jak wyglądał, nie miało nic wspólnego z tym, co robił na parkiecie.

Gdy do końca meczu pozostało 46 sekund i Utah prowadziło jednym punktem, Jordan został sfaulowany przy wejściu pod kosz. „Popatrzcie, co się dzieje z Michaelem Jordanem – powiedział komentator Marv Albert. – Wygląda na to, że ma kłopoty z utrzymaniem się na nogach”. Trafił pierwszy rzut wolny, wyrównując wynik, potem chybił drugi, ale udało mu się złapać piłkę. Wtedy, nieopatrznie pozostawiony na wolnej pozycji, na dwadzieścia pięć sekund przed końcem rzucił za trzy punkty i trafił, wyprowadzając Bulls na prowadzenie 88:85, dzięki czemu wygrali mecz 90:88. Jordan zdobył trzydzieści osiem punktów, z czego 15 w ostatniej kwarcie meczu. Był to niewiarygodny pokaz wytrwałości, wyczyn jedyny w swoim rodzaju, demonstracja tego, co odróżniało go od pozostałych koszykarzy NBA. Był najbardziej utalentowanym zawodnikiem ligi, ale w przeciwieństwie do innych wybitnie zdolnych koszykarzy odznaczał się dodatkową, rzadko spotykaną w takim natężeniu cechą: nieposkromioną ambicją.

Jego niezwykły talent i wyjątkowe zaangażowanie nie zawsze szły w parze z tolerancją w stosunku do kolegów z zespołu. Dopiero po powrocie ze świata profesjonalnego baseballu, gdzie nie odniósł szczególnych sukcesów, stał się innym, łagodniejszym Michaelem Jordanem. Zrobił się bardziej sympatyczny. Milej się z nim grało. Oczywiście nie znaczyło to, że przestał ostro i często złośliwie traktować Luca Longleya i Toniego Kukoča. Wiele nadziei pokładano w tych dwóch zawodnikach, a oni nie zawsze spełniali te oczekiwania. Ale nieznośny, karcący ton w głosie Michaela ucichł. Powodem zmian było po części to, że zdobył już wtedy wiele zaszczytów. Trzy tytuły mistrzowskie nie tylko potwierdziły jego wielkość, ale uciszyły prześladujące go krytyczne głosy, zarzucające, że jest zbyt wielkim indywidualistą i nie wspiera wystarczająco zespołu, więc nie należy do grona prawdziwych mistrzów. Zmiana zaszła zapewne również dlatego, że przez ponad dwa lata był odcięty od czegoś, co kochał. Starszy, dojrzalszy, rozumiał już, że czas działa na jego niekorzyść i że trzeba czerpać radość z gry; a częścią tej gry jest przyjaźń z chłopakami z zespołu, która musi przetrwać próbę każdego wyczerpującego sezonu. Bez wątpienia przyczynił się do tego również fakt, że w baseballu doznał porażki i po raz pierwszy zdał sobie sprawę, co to znaczy walczyć ze swoimi ograniczeniami – ponieważ jako sportowiec wcześniej praktycznie nie znał granic.

Zwycięstwo nad Utah podczas choroby Jordana zapewniło Bulls piąte mistrzostwo NBA, a wraz z nim świadomość, że są jednym z najlepszych zespołów wszech czasów, o ile w ogóle nie najlepszym. Ale miejsca w panteonie nie zdobywa się łatwo. Prawda, mieli pięć tytułów mistrzowskich, a w sezonie 1995/1996 wygrali rekordową liczbę siedemdziesięciu dwóch meczów. Mimo to w oczach niektórych osób ze świata koszykówki ich miejsce w historii tego sportu było kwestią dyskusyjną, po części z powodu ograniczeń samych Byków, a częściowo dlatego, że nigdy nie zostali poddani próbie zmierzenia się z inną, równie znakomitą drużyną, jak to miało miejsce w latach 80. w przypadku rywalizacji Celtics i Lakers. Zespół Bulls wygrywał z bardzo dobrymi przeciwnikami, ale czy rzeczywiście były to naprawdę wielkie zespoły? Dla niektórych fanów byli jak Muhammad Ali bez Fraziera.

Taka argumentacja pomijała to, jak ciężka była ich droga do kolejnych tytułów. Przez wiele sezonów zmagali się z niezwykle mocnymi Detroit Pistons, którzy w statystykach sezonu regularnego nie zawsze prezentowali się najlepiej, ale w play offach byli zabójczym przeciwnikiem. Zapominano też, że przez wiele lat, na samym początku rozgrywek play off, eliminowali znakomitą drużynę Cleveland, która mogłaby zdobyć mistrzostwo, gdyby nie stanął jej na drodze Michael Jordan. Bulls mieli w zwyczaju wygrywać z zespołami, które zanim stanęły z nimi do walki w finałach konferencji albo w ostatecznych finałach, wyglądały bardzo groźnie, sprawiając często lepsze wrażenie niż same Byki. Jednym z kluczowych powodów ich kolejnych zwycięstw była nieprzeciętna gra w defensywie. Bardzo dobre zespoły złożone z bardzo dobrych graczy po długiej serii meczów z Bulls wypadały miernie.

Dobrym tego przykładem było zwycięstwo Bulls z Orlando Magic w finałach Konferencji Wschodniej w 1996 roku. Przynajmniej według statystyk Orlando byli świetnym młodym zespołem. Rok wcześniej doszli do finałów ligi. Na trzech podstawowych pozycjach mieli graczy ze ścisłej czołówki NBA: centra Shaquille’a O’Neala, silnego skrzydłowego Horace’a Granta i rozgrywającego Penny’ego Hardawaya. Wydawało się, że mają duże szanse na stworzenie wielkiej dynastii zwycięzców. Jednak zostali zmiażdżeni przez Bulls w czterech spotkaniach, i nigdy nie wrócili do dawnej świetności. Wkrótce potem Shaquille O’Neal zmienił klub w nadziei na stworzenie dynastii w Kalifornii zamiast na Florydzie.

Grać i wygrać. Michael Jordan i świat NBA

Подняться наверх