Читать книгу Jedwab i porcelana - Dawid Juraszek - Страница 3

Rozdział I

Оглавление

w którym Xiao Long walczy z oporem materii, żywiołami i własną słabością.

Unoszący się w wodzie chałat wyglądał jak kolejny trup. Xiao zacisnął zęby i postawiwszy mocno stopy na obmywanym nurtem rzeki głazie, pochylił się po sznur. Szarpnął nagle i ze stęknięciem poderwał chałat do góry. Ledwo zgojona skóra na ramieniu zapiekła krótko. Woda wybrzuszyła na chwilę materię, ale kiedy wypłynęła szwami i przetarciami, chałat nie obwisł, lecz żył własnym życiem, podrygując cały i machając zawiązanymi rękawami jakby w bezsilnej złości i daremnej rozpaczy. Xiao zarzucił roztrzepotany wór na ramię i przeszedł po głazach na brzeg.

Po opuszczeniu kanionu Rzeka Tuzina Zakrętów przestawała zasługiwać na to miano, prostowała się bowiem i rozlewała szeroko pośród bujnego gąszczu, walczącego o lepsze ze skalnymi zwaliskami. Dzika okolica nie pozwalała mieć nadziei na ludzką pomoc, ale i obaw przed człowieczą niegodziwością. Dla uciekiniera, jakim był Xiao, odludzie stanowiło bezpieczną przystań.

Tratwa wciąż miała postać stosu zrąbanych mieczem bambusów, leżących w płytkiej wodzie, ale Xiao musiał wpierw zadbać o strawę. Od brzasku zasypywał rzecznym żwirem kilka ciał, które pochował w zaimprowizowanym grobie między skałami pośród gęstwiny. Tylko tak mógł ustrzec się zemsty wodnych upiorów, w które obdarci przezeń z odzienia i dobytku zmarli zmieniliby się niechybnie, gdyby powierzył ich ciała rzece. Teraz miał zapas sukna porżniętego na pasy, trochę sznura oraz parę lepszych lub gorszych noży, ale i omdlałe mięśnie, pod powiekami zaś martwe twarze i bezwładne ciała.

Wysypał na brzeg połów, złapany na znalezioną wcześniej śniętą rybę, wypatroszył, jak umiał, a potem rozłożył na rozgrzanej skale. Miał nadzieję, że do wieczora słońce wysuszy mięso dość, by nadawało się do jedzenia. Od rana miał w ustach tylko wodę, tęsknił więc do jadła. Tymczasem siadł przy stercie bambusów i jął wiązać je niemrawo, leniwie krążąc myślami wokół prażących się rybich tusz. Wspinające się na nieboskłon słońce biło niemiłosiernie; Xiao czuł, że powinien schronić się w cieniu, lecz nie mając siły wstać, zwilżał tylko wodą rozpuszczone włosy. Wreszcie, kiedy umysł zaczął mu się mącić, zebrał się w sobie i przeniósł pod drzewa, nie zważając na cierniste pnącza oraz uprzykrzone owady.

Kiedy się ocknął, słońce zniżało się już ku zachodowi. Walcząc z zawrotami głowy, poszedł po ryby i odgoniwszy ważki, wgryzł się w cuchnące mułem mięso. Kęsy rychło zaczęły rosnąć mu w ustach, ale zjadł wszystkie oprócz jednej, którą chciał wykorzystać na nową przynętę. Potem, odpędzając rozleniwienie, wrócił do tratwy i podjął wiązanie bambusów najszybciej, jak potrafił. Nie uśmiechała mu się kolejna noc na tym brzegu. Nocny spływ po nieznanych wodach był niebezpieczny, ale i tak lepszy od noclegu na kamieniach obok zarośli, które w ciemności ożywały, rozbrzmiewając nie tylko krzykiem nocnych ptaków, żabimi rechotami czy cykaniem świerszczy, ale i stąpaniem niewiadomych bestii. Jeszcze jako dziecko nasłuchał się opowieści o taotie, owłosionych człekopodobnych stworach ze zwierzęcymi mordami, które wedle jednej z legend mieszkają na południu i napadają na samotnych podróżnych. Teraz przekonywał się, że z takich strachów nigdy się nie wyrasta.

Kiedy jednak zepchnął tratwę na wodę i wszedł na nią, zaklął, a potem z najwyższym trudem powstrzymał łzy. Pod jego ciężarem wiązania rozstąpiły się, a środek tratwy zanurzył na szerokość dłoni pod powierzchnię. Bez wzmocnienia konstrukcji jakakolwiek myśl o spływie była szaleństwem.

Słońce już zachodziło, las mroczniał. Xiao wypatrzył grupę głazów wystających z toni kilkadziesiąt kroków od brzegu i zanurzając się do pasa, zawlókł tam rozlazłą tratwę, a potem cały dobytek spakowany do wora-chałatu. Umocowawszy tratwę na skałach, zastawił nieopodal kolejną pułapkę na ryby i położył się, drżąc z zimna.

Całą noc nie zmrużył oka, nasłuchując, czy któraś z przemierzających gęstwinę bestii nie zmierza doń przez wodę. Ledwo brzask rozjaśnił niebo, wrócił na brzeg, by podjąć pracę, z najwyższym trudem powstrzymując się od drapania puchnących miejsc po ukłuciach moskitów. Koło południa tratwa ze związanych na krzyż bambusów spoczęła na wodzie i nie załamała się już, kiedy na nią wsiadł. Zjadł suszące się od rana ryby, załadował na tratwę wór z całym dobytkiem i odpychając się długą żerdzią, zakończoną kawałem rozpłatanego wzdłuż grubego bambusa, dał się złapać głównemu nurtowi.

Rzeka rozlewała się szeroko, usypiająco kołysząc tratwą. Xiao stał długo z żerdzią w dłoni i pilnował sytuacji. Kiedy jednak oswoił się z otoczeniem i poznał, że pod wodą nie kryją się groźne skały, zmęczenie wzięło górę nad obawą. Krótko obserwował okolicę na siedząco, potem zwiesił strudzoną głowę, wreszcie przechylił się i złożył skroń na wilgotnych bambusach.

Tratwa zadygotała nagle. Zdławiony zgrzyt przejął bakałarza dreszczem. Poderwał się i dźgnął toń żerdzią; zanurzywszy się ledwo na dwie piędzi, uderzyła w skałę. Kolejny dygot i chrobot, tratwa zakołysała się, zakręciła. Xiao sapnął nerwowo. Dno rzeki podchodziło pod powierzchnię, i nie było to dno piaszczyste i przyjazne, lecz skalne i srogie.

Jął rozglądać się za najłatwiejszym miejscem na lądowanie, ale tratwa sunęła dalej gładko, nieniepokojona już zdradzieckimi skałami. Brzegi były dzikie, a rozciągający się za nimi kraj niezamieszkały. Xiao nie czuł się na siłach podjąć pieszej wędrówki, póki nie zmusi go do tego sama rzeka.

Usiadł na powrót, dając mdlejącym nogom odpocząć. Zaczerpnął dłonią wody i zwilżył usta. Czuć ją było mułem, ale gasiła pragnienie. Zmoczył włosy, które słońce zdążyło już wysuszyć, i położył się na wznak, zgiętym ramieniem osłaniając się przed słońcem – i światem.

Musiał znów się zdrzemnąć, bo kiedy tratwą podrzuciło ponownie, chrobot nie rozległ się jak poprzednio w kojącej ciszy. Xiao poderwał się i spojrzał przed siebie, ku źródłom przyprawiającego o dreszcz szumu.

Spomiędzy wzgórz na północnym brzegu wypływała oto szeroka rzeka. Trudno było orzec, co tu było czyim dopływem; dość, że nowe wody nie miały czasu uleżeć się we wspólnym nurcie. W dali bowiem na całą szerokość rzeki rozciągał się niewróżący nic dobrego opar. Mroczna toń przybierała tam białą barwę, rodząc złowrogi szum.

Kolejny dygot i chrobot. Tratwa okręciła się wokół własnej osi tak gwałtownie, że Xiao stracił równowagę i upadł. Wór ześlizgnąwszy się, z pluskiem zniknął w odmętach, zimna fala zalała tratwę, w jednej chwili do szczętu mocząc odzienie bakałarza. Zatrząsł się, ale wstał, kurczowo dzierżąc żerdź, i klnąc, rozejrzał się po rzece. Nurt wciąż był spokojny, lecz delikatnie rozfalowaną toń pstrzyły coraz częściej białe plamy rozbryzgów, zwiastując rychłe przejście w rwącą kipiel i bezlitosne wiry. Nie tracąc czasu, Xiao zanurzył żerdź w wodzie i to wiosłując, to odpychając się od wypiętrzonych niemal pod samą powierzchnię skał, jął zdążać ku południowemu brzegowi.

Ręce omdlewały mu już, a wiązania tratwy rozchodziły się pod rosnącą siłą nurtu, kiedy wreszcie bambus uderzył o skałę tak płytko położoną, że niemożliwą do pokonania. Xiao nie szukał drogi wokół, od razu przeskoczył na głaz. Od nadbrzeżnych zarośli dzieliło go już tylko kilkadziesiąt kroków przez labirynt omszałych głazów. Brzęczenie cykad prawie zagłuszało tu szum bliskiej kaskady. Xiao z najwyższym wysileniem wyciągnął tratwę na głazy i padł na nią wyczerpany.

Dopiero gdy nieco odzyskał siły, podniósł się znów i rozejrzał. O dalszym spływie nie mogło być mowy; rozhukane kaskady ciągnęły się od brzegu do brzegu, spowijając całą okolicę duszną mgiełką. Pobrzeżne skały porastał gąszcz tak zbity, że Xiao porzucił jakąkolwiek myśl o przeciągnięciu tratwy lądem w dół rzeki. Pozostawało mu iść piechotą, a kiedy kaskady się skończą, wybudować nową tratwę. Chyba że po drodze natknie się na jakąś ludzką osadę. Rozglądając się wszakże po niegościnnej okolicy, czuł nie tylko zwątpienie, ale i nadzieję, że tak się nie stanie. Nie miał pojęcia, kogóż może tu spotkać. Chciał jedynie płynąć, byle dalej, aż trafi na jakieś większe miasto.

Sięgnął po miecz i poprzecinał zdobyte z takim trudem wiązadła tratwy. Stos bambusów pozostawił między głazami, zaś kłąb szmat oplótł sznurem i założył sobie na plecy. Związawszy włosy, ruszył z mieczem w zarośla.

Otoczyły go nieznośna duchota, lepka wilgoć i ogłuszający szmer cykad. Wokół jego głowy nieustannie unosiła się chmara owadów wszelkich gatunków i rozmiarów. Wzdrygnął się cały, widząc podskakujące na wysokość dorosłego mężczyzny olbrzymie pająki. Raz nieopatrznie potrącił mrowisko, zwisające z gałęzi na kształt długiego sopla. Długo musiał wytrzepywać spod chałatu wielkie, kąśliwe mrówki.

Zrazu ciął zieleń zagradzającą mu drogę, lecz wkrótce przekonał się, że ostre kikuty czynią mu większą szkodę. Przeciskał się zatem przez zarośla, trzymając się brzegu na tyle, na ile było to możliwe. Kiedy jednak gąszcz zmusił go do oddalenia się od bezpośredniej bliskości rzeki, stwierdził, że las rzednie, przechodząc miejscami w długie polanki, zarosłe sięgającą barków trzciną. Ruszył raźniej przed siebie.

Szum przeszedł w łoskot, a potem w grzmot. Xiao czuł pod stopami wibrowanie skalnego podłoża. Ciekaw był kaskady i rad by ją zobaczyć, ale gąszcz stanowił nieprzeniknioną zaporę. Tylko kłęby oparu unoszącego się nad koronami drzew świadczyły o kotłującej się nieopodal topieli.

Polanka skończyła się i Xiao musiał znów wstąpić w las. Przez zarośla widział następny prześwit, wędrował więc ochoczo. A kiedy wreszcie wyszedł na kolejną polankę, aż jęknął.

Nad korony drzew dźwigało się nieforemne zwalisko skalne. Strome z jednej strony, z drugiej wznosiło się łagodnie, dając nadzieję, że można się wdrapać na sam szczyt i stamtąd podziwiać kaskadę. Xiao przyspieszył i wkrótce wspinał się już, wydatnie pomagając sobie rękoma. Skała była pokryta gruzłami i porosła mocnym pnączem. Ze sterczących wokół gałęzi zwieszały się brzoskwiniopodobne owoce. Narwał ich kilka, a potem zdjął szmaty z pleców, rzucił je na wierzchołek skały i podźwignął się w ślad za nimi.

Straszliwy, fascynujący widok uderzył go w oczy:

siedem skalistych grobel staje na drodze Rzeki Tuzina Zakrętów

sterczą czarne, oślizgłe, zębate, poszarpane

między nimi samotne skały porosłe najwytrwalszymi z pnączy rzucają posępne cienie

rozszalała, rozwścieczona, rozbita na białą miazgę rzeka tłucze o przeszkody całym swym ciężarem

usiłuje pokonać je karkołomnym skokiem

i pryska, zmuszona do odwrotu

lecz niezrażona wgryza się w skały

skręca w potworne wiry

wybucha słupami w górę

wrze jak ukrop

zieje ze zmęczenia

i ostatnim gniewnym wysiłkiem może wreszcie lunąć przez wyżarte przejścia

lecz znów rozlega się grzmot i szum przeraźliwy

bo przy każdej grobli powtarza się zażarta walka i szaleńczy zamęt

z wyciem dzikiej kipieli miesza się paniczny wrzask ptactwa

niżej zaś, daleko za najdzikszym rozhukaniem żywiołów, w rozkrętach fal, gałęzie, pniaki i wszelki śmieć wodny podrygują jakby przerażone tym, co napotkały w rozryczanej gardzieli i uciekają w popłochu ku pokorniejszym wodom.

Xiao długo nie mógł nasycić się widokiem tej nienasyconej otchłani, lecz wreszcie ssanie w żołądku odwróciło jego uwagę. Zresztą i strach jakiś zabobonny go zdjął, jakby zbyt długie spoglądanie na to dziwowisko natury mogło sprowadzić nań pomieszanie zmysłów. Wgryzł się w chrupki miąższ owoców i rozejrzał po okolicy.

Kanion Rzeki Tuzina Zakrętów majaczył na wschodzie, obramowany fantazyjnymi postaciami gór i kłębowiskami wyniosłych chmur. Na południu szczyty ciągnęły się bez końca, ku niknącym we mgle i tajemnicy krainom. Na zachód dżungle walczyły o lepsze z łańcuchami wzgórz, których mroczno zielone zbocza przywodziły na myśl cielska leżących bawołów.

Wtem Xiao zamarł. Jego wzrok ześlizgnął się po lasach i górach i pomknął w dół, gdzie na jednej z otaczających skałę polanek mignęły ludzkie sylwetki.

Słodki sok spłynął bakałarzowi kącikiem ust. Taotie? – przemknęło mu przez głowę, ale z miejsca skarcił się za ten straszny pomysł. Czyżby armia cesarska dotarła aż tutaj? Postaci znajdowały się między kaskadami a skałą, na której stał. Zaraz powinny ukazać się znowu na kolejnej polance. Drżąc, bacznie przepatrywał las. I nie na darmo. W prześwicie sylwetki znów się pojawiły. Tym razem na dłużej.

Nie byli to cesarscy żołnierze. Ale i nie pobratymcy mieszkańców skalnych twierdz, ani też taotie. Ci ludzie byli nadzy, jeśli nie liczyć przepasek na biodrach, obwieszonych nożami i innymi przedmiotami. Ciała mieli wymalowane w wielobarwne wzory. W rękach dzierżyli włócznie i łuki.

Dzicy!

Xiao przypadł do skały, wciskając się w szczelinę. Serce waliło mu jak młotem. Sam nie wiedział, czego bardziej się bać: żołnierzy, którzy mogli doprowadzić go przed oblicze cesarskiej sprawiedliwości, mieszkańców fortów, którzy mogli pałać chęcią zemsty, czy wreszcie dzikusów, którzy mogli zgotować mu straszną śmierć. Zamknął oczy, nasłuchując. Poza hukiem kaskady nie słyszał jednak nic. Widział za to kikuty gałęzi, stratowane zarośla, powyrywane pnącza. Śladów zostawił aż nadto, by zaalarmować mieszczucha, a co dopiero dzikusa wychowanego w dżungli. A wtedy...

Zacisnął zęby i czekał.

Jeśli ciekawi Was, czego Xiao się doczekał i czy warto było czekać, nie czekajcie, tylko czytajcie dalej!

Jedwab i porcelana

Подняться наверх