Читать книгу Jedwab i porcelana - Dawid Juraszek - Страница 4

Rozdział II

Оглавление

w którym pojawia się jedna jedyna iskierka radości, lecz nie dla Xiao Longa.

Rozkołatane serce Xiao zaczęło się uspokajać. W szum kaskady nie wkradał się żaden podejrzany dźwięk. Bakałarz nie wiedział, dokąd zmierzali tubylcy, ale nawet jeśli ich droga prowadziła u podnóża skały, powinni byli już ją minąć. I chyba minęli, skoro Xiao nie słyszał odgłosów pogoni.

Otworzył oczy i podniósł się nieco, by rozeznać sytuację. Rozum mówił mu, że niepotrzebnie ryzykuje, wystawiając głowę ponad skałę, lecz ciekawość przemogła. Szybko i bacznie obrzucił spojrzeniem okolicę. Las był pusty, jednak kiedy wzrok Xiao powędrował w górę rzeki, z ust bakałarza wyrwało się przekleństwo.

Kilkanaście wąskich, długich czółen przemierzało w poprzek rzekę. Jeśli dobrze oceniał prędkość, z jaką nurt spychał dzikusów ku kaskadom, miejsce lądowania znajdowało się nieopodal skały.

Zapadł znów w skalną rozpadlinę i zadumał się ponuro. Jeżeli dzicy rozłożą się tu obozem, lub chociaż przejdą większą grupą, niebezpiecznie będzie schodzić z powrotem w las. A przecież prędzej czy później musi zejść na brzeg i zbudować kolejną tratwę.

A jeśli... jeśli zechcą rozejrzeć się po okolicy z najdogodniejszego punktu widokowego?

Zdjął go strach jeszcze większy. Że też akurat tutaj musiał trafić na kaskady! Inaczej spłynąłby już daleko w dół rzeki, z dala od dzikusów, bliżej miast na zachodzie. Co robić, myślał gorączkowo. I poza przeczekaniem nic nie przychodziło mu do głowy.

Przekręcił się na drugi bok, osłonił twarz dłonią. Słońce przypiekało, a on nie miał wody. Na szczęście zaszumiały gałęzie, zapowiadając chłodny podmuch. Bakałarz sięgał po owoce, kiedy uświadomił sobie nagle, że szumowi listowia nie towarzyszy wiatr. Powietrze stało nieruchomo jak przedtem. Fala nieprzyjemnego ciepła rozlała mu się po brzuchu.

Znów szelest.

Sięgnął za plecy, po miecz. Nim zdążył dobyć broni, padł nań cień kilku odzianych tylko w przepaski biodrowe dzikusów, którzy wskoczyli na skałę jakby znikąd. Wytatuowane w różne zwierzęta ciała sprężały się do ataku, włócznie mierzyły w bakałarza, a spomiędzy czarnych, spiłowanych zębów dobywały się groźne dźwięki obcej mowy.

Xiao znieruchomiał. Paraliżujący strach szedł w parze z nakazami rozumu – jeden ruch mógł wyzwolić zabójczy cios. Najbliżej stojący dzikus szturchnął bakałarza włócznią; Xiao zagryzł zęby, ale ani drgnął. Napastnicy wymienili bełkotliwe uwagi. Naraz dwóch schwyciło niestawiającego oporu młodzieńca i cała grupa jęła schodzić ze skały.

Dopiero na dole Xiao przekonał się, w jakie tarapaty wpadł. Dżungla roiła się wprost od dzikusów, zbrojnych we włócznie i łuki. Niektórzy nieśli na drągach pojemne plecione kosze. Widok ich zawartości przejął zgrozą jestestwo bakałarza.

Oto znad krawędzi patrzyły ku niemu martwym wzrokiem poobijane, zdeformowane, okrwawione czerepy cesarskich żołnierzy.

Wzdrygnął się, jęknął, przystanął. Tubylcy szarpnęli nim ostro raz i drugi, wbijając w ramiona zaostrzone w szpic paznokcie, ryknęli coś groźnie nad uchem, wreszcie podstawili pod twarz groty włóczni. Dopiero wtedy zwiesił głowę na pierś i na wpół przymknąwszy oczy, pozwolił się prowadzić dokądkolwiek.

Jeszcze przed chwilą siedział w słońcu, patrząc na oszałamiający krajobraz, z perspektywą trudnej, ale możliwej do zrealizowania ucieczki. Teraz w oczy zajrzała mu śmierć, i to śmierć straszliwa, śmierć skazująca na wieczną tułaczkę po bezdrożach na krawędzi tego i następnego życia, śmierć niezawiniona i niepotrzebna. Bo przecież gdyby to odeń zależało, żaden Człowiek Środka nie ruszałby z mieczem na Dalekie Południe.

Xiao szedł pośród dzikusów jak pijany. Pod powiekami przewijały mu się tysiące obrazów. Widział pod sobą przepaście Świętej Góry Heng, przed sobą rozłożyste dachy siedziby Czerwonego Tygrysa, nad sobą majestat Podniebnego Fortu. A zewsząd otaczała go duszna puszcza, spalona słońcem trawa polan, błotniste rzeczułki i wydeptane przez lata głębokie koleiny ścieżek. I dziesiątki, setki dzikusów, w których wytatuowanych rękach leżało teraz jego życie.

Widoczne i niewidoczne owady napełniały gąszcz kakofonią dźwięków, ptaki zrywały się z gałęzi, małpy nawoływały ostrzegawczo. Ta swoista muzyka dżungli zlewała się w jedno z dziwnie ostrą mową dzikusów. Tylko on, bakałarz z dalekiego Hengshanu, nie pasował do tego świata.

Wtem spoza ściany gąszczu dobiegły perliste śmiechy. Xiao podniósł głowę. Czy to złudzenie? Czy to wysunięci na czoło pochodu dzicy wojownicy tak radośnie dawali wyraz zwycięstwu nad intruzami? Bakałarz przebiegł wzrokiem po obliczach kroczących nieopodal mężczyzn, ale zanim rozszyfrował ich wyraz, polana zakręciła łagodnie, a oczom Xiao ukazała się wioska nad brzegiem rzeczki. Oto jak wyglądała:

drogę rzeczułce zagradza tama ze zmurszałych głazów i pni

w strugach tryskających z przebijających ją rur bambusowych uwija się kłębowisko nagich brązowych postaci

starsi mężczyźni z oszczepami w dłoniach polują na ryby

kobiety piorą szmaty

nagie dzieci baraszkują wesoło

za nimi, na zboczu, pośród bananowców, stoją długie i wąskie, pozbawione okien chaty bambusowe o spadzistych trzcinowych dachach

największa z chat, długa na sto kroków, odstrasza nieproszonych gości rogatymi czaszkami bawołów

nad kilkoma ogniskami unoszą się słupy dymów

na glinianych klepiskach pod ścianami kobiety ubijają coś drągami w kamiennych moździerzach

nie baczą na prosięta, kury, psy i małpy uwijające się wokół

na jednym skraju wioski kryje się w cieniu kilka słoni ze spętanymi przednimi nogami

na drugim stoją bambusowe klatki

cienie w ich środku zalegają ciemniej niż w pobliskiej dżungli

na widok wynurzających się z dżungli wojowników rozlegają się krzyki i piski radości

kilkanaścioro dzieci puszcza się biegiem, by powitać przybyszów

kobiety prostują się, zasłaniając oczy dłońmi

mężczyźni wznoszą w górę włócznie i wymachują nimi na powitanie.

Xiao znów spojrzał na otaczających go dzikusów. Ciemne twarze rozjaśniało wewnętrzne światło.

Większość grupy szła prosto ku rzece, ale eskorta Xiao pchnęła go w bok, ku bambusowym klatkom. Posłusznie wchodząc w mętny nurt rzeki, obejrzał się. Za nimi szło kilka par dzikusów niosących kosze z okropną zawartością. Strach, na chwilę przyćmiony widokiem wioski, znów przeszył bakałarza. Lecz nie szarpał się już; zagryzł tylko wargi i skupił się na stąpaniu przez nierówne koryto rzeki.

Najpierw wzmożony brzęk much, a potem mdlący odór kazały jeńcowi wreszcie podnieść wzrok. Zbliżali się do klatek z bambusowych żerdzi i lian. Xiao widział na razie jedynie ich zarysy, ale kiedy tylko ze słońca rozświetlającego rzekę i jej brzegi wstąpili w bambusowy las, a źrenice przywykły do wilgotnego cienia, Xiao, nie zważając na żelazny uścisk dzikich, szarpnął się znowu.

W klatkach leżeli martwi już lub dogorywający żołnierze. Obok, w rozgrzebanych stosach, spoczywały odcięte głowy.

Wojownicy przełamali opór bakałarza i przemocą wepchnęli go do najbliższej klatki. Ledwo powstrzymując krzyk, stanął na palcach wyprężony jak struna, by nie dotknąć obsiadłych przez muchy i cuchnących nieznośnie ciał. Drżąc, wystawił pobladłą twarz przez kraty i próbował łapać świeższe powietrze.

Tymczasem na miejsce dotarli też tragarze. Kosze przechylono i z ohydnym rumorem na ziemię wysypały się dziesiątki nowych głów. Xiao zgiął się wpół i jęknął, a potem zwymiotował pod nogi.

Jeszcze długo po opróżnieniu żołądka walczył z torsjami. Kiedy nie miał już więcej żółci, dzicy odeszli ku wiosce. Przy klatkach zostało tylko dwóch strażników, cicho gwarzących ze sobą, siedząc w kucki, i leniwie oganiających się od much. Ale zaraz od strony wioski dobiegły głosy. Xiao spojrzał przekrwionymi oczami w tamtym kierunku.

Oto ku klatkom kierował się kilkunastoosobowy orszak. Na jego czele kroczyła stara kobieta o długich na pół łokcia uszach, obciążonych okrągłymi, metalowymi kolczykami. Podobnie obwisłe nagie piersi zwieszały się jej aż do pasa, gdzie zaczynała się ciemna spódnica. W dłoni trzymała rzeźbioną włócznię. Za nią zdążali zbrojni w dzidy postawni wojownicy z przepaskami na biodrach. Gdy się zbliżyli, Xiao dojrzał na twarzy kobiety tatuaże przedstawiające węże. Takie same tatuaże pokrywały całe ciała muskularnych wojowników.

Orszak zatrzymał się przy stercie najświeższych czerepów. Kobieta grotem włóczni przebierała w stosie, co jakiś czas donośnym „E!” wskazując którąś z nich. Najbliżej stojący wojownik natychmiast nabijał ją na dzidę i szedł na tył orszaku. Wybrawszy kilkanaście obrzydliwych trofeów, kobieta bez słowa odwróciła się i poprowadziła wojowników z powrotem do wioski.

– Będą je wędzić przy swych ogniskach... – mruknął ktoś niewyraźnie.

Xiao zrazu nie zrozumiał. Nie tylko dlatego, że głos był słaby, lecz także dlatego, że nieznajomy mówił z silnym północnym akcentem. Bakałarz rozejrzał się gorączkowo w poszukiwaniu mówcy.

– Tutaj...

W sąsiedniej klatce coś się poruszyło. Bakałarz chwiejnie przestąpił trupy dzielące go od drugiej strony więzienia i wystawił twarz przez otwór.

Na szczycie ciał leżał mężczyzna. Żył, choć na pierwszy rzut oka zdawał się martwy. Czarne od skrzepłej krwi oblicze i takaż kolczuga upodobniały go do ofiary jakiejś straszliwej masakry. I pewnie był nią w istocie.

– Kim jesteś? – wyjąkał Xiao.

– Poddanym cesarskim – wyszeptał mężczyzna. – Schwytali mnie podczas rekonesansu. Tylko ja uszedłem żywy z całego oddziału. A ty?

– Ja też – odpowiedział krótko bakałarz. Wargi mu drżały, gdy dodał zaraz: – Co z nami zrobią?

– Zabiją.

Zapadło milczenie. Jedynie owady brzęczały i dżungla nie przestawała pulsować odgłosami wszelkiego stworzenia.

– Jak? – zdobył się wreszcie na pytanie bakałarz.

Mężczyzna niezgrabnym gestem wskazał otoczenie.

– Ot tak. Zamorzą nas głodem i pragnieniem. Błagaj o deszcz, bo tylko wtedy napełnimy żołądki...

– To po co nas więżą? Dlaczego od razu nie zabiją? – Xiao walczył z łamiącym się głosem.

– A kto ich tam wie. Ale z oddziału, co go ogarnęli wcześniej, jednego rozstrzelali z łuku. Tak mówił mi ten – skinął w kierunku leżącego obok trupa – zanim sczezł. Podobno dlatego, że miał włosy na twarzy, a oni na takich polują w dwójnasób. Patrz! – Wydął otoczone niezdrowo czerwoną obwódką usta. – Też miałem wąsy, ale wydarłem je sobie co do włosa. I dlatego wciąż żyję.

Znów umilkli. Przez głowę Xiao galopowały tabuny myśli. Nie chciał, nie chciał, nie chciał umierać! Nie tutaj! Nie tak! A gdyby położyć się, udać zmarłego, czekać... Ale jak przetrwać pośród trupów? I na co czekać? Na odsiecz? Przecież jest dezerterem, od swoich też czeka go śmierć, i to wcale nie lżejsza. Jęknął, łykając łzy.

– Na imię mi Feng Jian – przerwał milczenie mężczyzna. – Pochodzę z Północnej Stolicy. Przez wiele miesięcy pełniłem służbę na naszym brzegu rzeki, ale potem zostałem wysłany na zwiad na drugą stronę. Napadli nas w Wąwozie Świerszcza i wybili do nogi. Kiedy mnie tu przywiedli, żyli jeszcze żołnierze z innego oddziału. Ich pojmali połowę i zamknęli tutaj, a resztę ścięli. Ostatni z tamtych zmarł dwa dni temu. Ukąsił go pająk. Ta stara to chyba królowa dzikusów. Widziałem, jak wybrała jednego z moich towarzyszy z klatki. Potem słyszałem krzyki, ale nie wiem, co się z nim stało. Najgorzej jest w nocy. Nie można spać. Wszystko się rusza. Lepiej połóż się na kilku ciałach, to mniej gadzin do ciebie dojdzie. Ale uważaj. Z góry spuszczają się węże. Jak spadnie deszcz, to aż roi się tu od żab. Zjedz, ile zdołasz pomieścić. Na zapas nie zabijesz, bo na drugi dzień zgniją. Inaczej zostanie ci tylko...

– Dosyć!

Straszny szept Xiao zamknął Fengowi usta. I znów zapadło milczenie. Xiao usiadł ciężko pod kratą i ukrył twarz w dłoniach.

Aby się przekonać, jaki los spotkał uwięzionego Xiao, trzeba przeczytać następny rozdział.

Jedwab i porcelana

Подняться наверх