Читать книгу Jedwab i porcelana - Dawid Juraszek - Страница 5
Rozdział III
Оглавлениеw którym po strasznej nocy nadchodzi straszny dzień.
Szelest. Daleko. Szelest. Blisko. Ryk. Daleko. Krzyk – ptaka? Blisko. Skrzekot. Daleko. Cykanie. Wszędzie, coraz głośniejsze. Stukot – coś spadło? Gdzie? Szelest. Blisko. Szelest. Szelest. Szelest.
Kucający w kącie klatki Xiao nie wiedział, czy ma się bać tych szelestów. Feng pewnie wiedział, ale bakałarz nie chciał pytać, zwłaszcza teraz, w środku czarnej nocy. Zresztą i tak przepełniało go zbyt wiele strachu, by chciał wysłuchiwać opowieści Fenga. Nie mógł już mocniej zaciskać dłoni na rękojeści miecza. Był gotów go użyć. Choć wolał nie musieć. Bo sam nie wiedział, czy nie wymierzy ostrza we własne gardło.
Szelest ustał o kilka kroków od Xiao. Bakałarz wstrzymał oddech i wytężył słuch. Jakieś robactwo zaczęło go obłazić, jednak ani drgnął. Coś czaiło się w ciemności, nasłuchując tak samo jak człowiek w klatce. A potem ozwał się głuchy stukot, mlaśnięcie i przeraźliwy trzask. Jeden. Drugi. Trzeci. W klatkę coś uderzyło, bambusy zaskrzypiały.
Drapieżnik ucztował na stosie głów.
Xiao nigdy w życiu tak się nie bał. Nie raz i nie dwa groziła mu już śmierć, ale dotychczas stawiał czoło niebezpieczeństwom w świecie, który znał, wedle reguł, które nie były mu obce. Tu obce było wszystko, wszystko inne, dziwne, dzikie i straszne. Nie potrafił się w tym świecie poruszać, nie wiedział, gdzie szukać ucieczki, nie miał pomysłu na ratunek, nie czuł nawet, że jest on możliwy.
Pozostawała mu jedna droga ucieczki.
W śmierć zadaną własną ręką.
Ale pomimo ohydnego położenia, w którym się znalazł, pomimo koszmaru, jaki go otaczał, nie chciał umierać.
I teraz, gdy o kilka kroków odeń bestia ucztowała głośno na ludzkich głowach, a ostrze miecza zdawało się samo mierzyć w grdykę bakałarza, przyrzekł sobie, że zachowa to wyjście na najczarniejszą chwilę – chwilę, kiedy nie będzie miał dokąd uciec. Bo teraz, choć położenie było straszne, coś mówiło mu, że istnieje jeszcze nadzieja.
Gdzieś daleko, w drobnym prześwicie między koronami drzew, coś błysnęło. Hałas czyniony przez drapieżnika – tygrysa lub panterę – nie pozwalał dosłyszeć gromów, ale Xiao był prawie pewien, że oto nadciąga burza, jedna z tych potwornych, choć krótkotrwałych burz południowych, kiedy woda i wiatr przygniatają wszystko do ziemi, a huk grzmotów wstrząsa posadami gór. Może wtedy... A choćby tylko nałapać wody i ugasić pragnienie...
Drapieżca najadł się widać do syta, albo wyjadł co lepsze kąski, bo parsknął i jął oddalać się powoli. Szelest nie milkł jeszcze długo, lecz Xiao najgorsze miał już za sobą. Przetrwał walkę ze zwątpieniem w siebie – a może ze zwątpieniem w sobie – i mógł skupić się na zagrożeniach z zewnątrz.
Jeśli burza istotnie nadejdzie, to bakałarzowi nadarzy się jedyna szansa ucieczki. Wiedział doskonale, że dzicy znają dżunglę jak on czubek własnego palca. Gdyby nawet udało mu się teraz wydostać z klatki bez wywoływania hałasu, który zapewne przywabiłby śpiących w nieodległej chacie strażników, nie uciekłby daleko – tubylcy aż nazbyt łatwo trafiliby na jego ślad. Ale podczas burzy, kiedy deszcz i grad łomocze o ziemię, a pioruny obalają drzewa, wyrąbanie sobie drogi na wolność i ucieczka przez rozkołysany las były możliwe. Orientował się z grubsza, którędy dotrzeć do rzeki. Gdyby dzikusi zostawili tam choć jedno czółno! A choćby i nie, na kawale bambusa puściłby się z nurtem rzeki. Nic gorszego niż tu spotkać bakałarza nie może.
Byle nie zabili go przed nadejściem burzy. Ale dlaczego mieliby zabić? Tylu ludzi zdążyło pomrzeć tu z głodu. Niektórych wprawdzie zabierano żywcem na straszliwy los, większość jednak... Byle nie rzucać się w oczy, byle przeczekać...
Tylko co z Fengiem? Przecież nie mógł go tu tak zostawić. Lecz osłabiony Feng ledwo się ruszał. Może pomoc będzie musiała polegać na wymierzeniu mu ciosu łaski. Albo na zostawieniu miecza, by sam to uczynił. Jedynego miecza.
Jeszcze długo wiódł rozmyślania, ale kiedy jutrzenka wydobyła z nocnej ciemności pręty klatki, nie trzymał już kurczowo miecza. Miał plan. Póki było jeszcze ciemno, załatwił się w kącie klatki, a potem, powściągając obrzydzenie, wygospodarował trochę miejsca na klepisku i legł na podobieństwo trupa.
Nie potrafił jednak powstrzymać się przed podniesieniem na moment głowy, kiedy zaraz o poranku usłyszał kroki. Od wioski znów nadchodził orszak, tym razem bez królowej na czele. Wojownicy zatrzymali się przy stosie rozgrzebanym przez tygrysa i wymienili parę uwag. A potem zaczęli lustrację.
Xiao nie tyle widział, ile wyczuwał, że chodząc od klatki do klatki, dzicy przyglądają się leżącym w nich ciałom. Jeśli szukali żywych, to musieli uznać nieruchomego bakałarza za zmarłego, bo szybko przeszli do klatki obok. Tam stali dłużej, rozprawiając o czymś żywo. Wreszcie rozległo się skrzypienie bambusa. Przyszli po Fenga, pomyślał Xiao ze ściśniętym sercem. I cieszył się, że twarz ma zwróconą w drugą stronę, ponieważ malujące się na niej emocje od razu zdradziłyby, że żyje.
Feng jęczał coś, kiedy wywlekali go z klatki. Już poprzedniego dnia był osłabły, a kolejna noc bez jedzenia i picia tylko jeszcze bardziej mu zaszkodziła. Xiao starał się pojąć słowa mężczyzny, lecz bełkotliwy dialekt stał się już zupełnie niezrozumiały. Niebawem zanikł w oddaleniu.
Bakałarz długo jeszcze leżał bez ruchu. Może nie było to konieczne – wydawało mu się, że wokół klatek nikt się nie kręci – ale znów ogarnęła go rozpacz. Oto zabrano jedynego człowieka, z którym bakałarza łączyło więcej, niż dzieliło, choć przecież z nim nie rozmawiał, nie chciał rozmawiać. Teraz był już naprawdę sam pośród obcych. Zdany całkiem na siebie.
Słońce wspięło się na szczyt swej drogi po nieboskłonie i zaczęło schodzić. Xiao leżał w kałuży potu, jak nigdy łaknąc napitku. Przed oczyma przewijały mu się tysiące czarek z herbatą, które beztrosko wychylał, dzbanki z cienkim winem, których nie dopijał, misy z bezcenną wodą, w których mył się niegdyś co wieczór. Teraz gotów był wrócić do armii i narazić się na karę, byle znów poczuć w ustach wilgoć i chłód.
Z dali dobiegło przytłumione dudnienie. Grom? Xiao uczepił się tej nadziei jak tonący bambusa. Żeby tylko wytrzymać do nadejścia burzy, żeby doczekać ulewy...
Wtem dalekim grzmotom zawtórował krzyk. Słaby i oddalony, lecz bakałarz nie miał wątpliwości – to wrzeszczał Feng. Cóż dzicy musieli mu robić, że w tym znękanym ciele znalazło się dość siły na krzyk? Xiao zatrząsł się z trwogi oraz bezsilnej wściekłości i podniósł głowę.
Tylko po to, by znieruchomieć.
Rozmyślania zaabsorbowały go tak bardzo, że nie dosłyszał szelestu, jaki spowodować musiał wąż. A może nie. Bowiem wąż dopiero teraz opuścił w całości swe jaskrawozielone sploty z niskich gałęzi najbliższego drzewa. Gałąź zachwiała się, a reszta ciała gada opadła na ziemię z lekkim stukiem.
Szczupły łebek obracał się w obie strony, cienki język wysuwał z pyska jak zdradliwa igiełka z zatrutego pierścienia. Nie był to dusiciel, a wąż jadowity. I nie wiedzieć, czy szukał ofiary, czy tylko padliny.
Xiao powoli jął sięgać drżącą dłonią za plecy. Gdyby tak wyciągnąć miecz i uciąć gadowi łeb, zanim zaatakuje... Powstrzymał się jednak od szaleńczego czynu. Lepiej nie zwracać uwagi węża, niż go prowokować. Zagryzł zęby i obserwując gada spod oka, zmusił się do zachowania bezruchu. Choć wszystko w nim krzyczało, by rzucić się do ucieczki. Lub by rąbać ostrzem na oślep.
Znów rozległ się grom, ale tym razem towarzyszył mu powiew wiatru. Korony drzew zaszumiały i oddały naturze pokłon, najpierw niewielki, potem głębszy. Po ziemi jęły sunąć opadłe liście, po niebie ciężkie chmury. Kolejny grom. Na dżunglę spadła brzemienna ciemność.
Gad przez chwilę patrzył w kierunku skamieniałego bakałarza, a potem pochylił łebek i ruszył wolno ku najbliższemu stosowi głów. Jego długie na kilkanaście kroków ciało zniknęło pomiędzy krwawymi czuprynami. Xiao zamknął oczy i wsłuchał się w pogodę.
A ta zapowiadała się żywiołowo. Wiatr tarmosił już co słabszymi drzewami nad rzeką jak fala wodorostami, gromom zaczęły towarzyszyć błyski. Burza była tuż-tuż. Wreszcie do szumu wiatru dołączył inny szum, bardziej miękki, bardziej głęboki. Kiedy pierwsza kropla spadła na skórę bakałarza, zrozumiał, że to już.
I choć w ślad za nią poszły wkrótce następne, wciąż było ich zbyt mało. Xiao potrzebował ulewy, potrzebował kurtyny wodnej zasłaniającej świat na kilkanaście kroków, potrzebował wodospadu zacierającego wszelkie ślady, a nie zwykłego deszczu. I wciąż czekał.
Dopiero kiedy słońce mocno pochyliło się już ku zachodowi, szum kropel uderzających w dach lasu nabrał mocy. Nie minęło kilkadziesiąt oddechów, a bakałarz przemókł do suchej nitki. Nie zważał na to, z rozkoszą łapiąc w usta obfite krople. Wtem szum wzmógł się jeszcze, a na ziemię jęły spadać kule gradu wielkości bażancich jaj. Xiao osłonił głowę rękoma, ale grad wkrótce zanikł. Za to nad wioskę dotarły wreszcie gromy. Gdy najbliższa chata zniknęła za srebrzystą zasłoną, Xiao zerwał się na równe nogi.
Teraz albo nigdy.
Liany szybko ustąpiły pod ostrzem, trzask utonął w grzmotach. Ale kiedy Xiao miał już wypychać kratę na zewnątrz, kątem oka dojrzał ruch. Instynktownie padł plecami na ziemię, trzymając miecz przy boku.
Kilka, a potem kilkanaście postaci opadło klatki. W półmroku i strugach deszczu Xiao nie potrafił ich rozpoznać, lecz pierwsze słowa przybyszów zmroziły go do szpiku kości.
– To nasi!
– Widzisz te głowy?!
– Małpi pomiot!
– Zamordowali wszystkich!
– Zbydlęcone pokurcze, nie puścimy im tego płazem!
Postaci pobiegły dalej. Bakałarz słyszał nawoływania oficerów. Cesarscy żołnierze szykowali się do napaści na wioskę.
A Xiao musiał teraz strzec się dwóch niebezpieczeństw.
Nie ruszał się jeszcze długo, dopóki kurtyna deszczu na dobre nie odseparowała go od świata. Ale przygotowawszy się już do opuszczenia klatki, wciąż czekał, sam nie wiedział na co. I dopiero gdy przez szum i gromy od strony wioski doszedł jego uszu nagły harmider, poderwał się, pchnął kratę i wypadł na zewnątrz. Rozejrzawszy się błyskawicznie, puścił się biegiem w stronę rzeki. W ręce trzymał obnażony miecz. Był gotów siec każdego, kto stanie mu na drodze.
Ale nie musiał siec. Jeszcze nie.
Widział już rzeczkę, a za nią drogę ucieczki, gdy wtem zaroiło się w niej od cesarskich żołnierzy. Stanął jak wryty.
– Co z naszymi?! – ryknął ktoś w jego kierunku.
– Atakują! – wykrztusił i zawrócił. Ostatnia rzecz, której teraz potrzebował, to zostać uznanym za dezertera. Miecz w dłoni sprawił, że wydał się żołnierzom jednym z nich. Lecz przy pierwszej okazji zdradzą go brak czepca i znaków oddziału. Jeśli deszcz zelżeje...
Na razie jednak deszcz nie ustawał, przeciwnie, wzmagał się jeszcze. Xiao wbiegł z oddziałem do wioski. Tu działy się już straszliwe sceny rzezi i okrucieństwa. Dzicy, choć zaskoczeni, nie tylko bronili się dzielnie, ale i atakowali skutecznie. Między chatami leżały liczne trupy cesarskich żołnierzy. Tubylcy bronili się z wnętrza chat, strzelając z łuków i miotając włócznie przez szpary w bambusowych ścianach i z dachów. Oręż, choć prymitywny, zbierał straszliwe żniwo wśród żołnierzy. Lecz i miecze oraz łuki napastników rozlewały krew. Krzyczano w obu językach.
Xiao starał się trzymać z dala od pierwszej linii starć, kiedy jednak żołnierze w ferworze walki rozbiegli się między chaty, i on stanął oko w oko z dzikimi. Pierwszej włóczni umknął spod grotu tylko dlatego, że rzucono ją niecelnie, ale już od drugiej uchylił się w ostatniej chwili, ujrzawszy groźny ruch kątem oka. Przypadł do ziemi, a potem pobiegł pochylony ku rzece, gdzie spodziewał się znaleźć schronienie. Tu nadział się na wygasłe ognisko, przy którym zatknięte na kijach sterczały głowy. Rzucił się w bok, tylko po to, by wpaść w środek starcia. Atakowany z dwóch stron dzikus rozpaczliwie zamachnął się na bakałarza włócznią; Xiao przyjął cios na przedramię i wrzasnął z bólu. Ze zdrętwiałą ręką, nie wiedząc, czy nie jest złamana, padł na ziemię, nie widząc już, co stało się z tubylcem. Odczołgał się, aż zasłonił go deszcz. Przez kurtynę wody dojrzał ciemną ścianę lasu. Nie wiedział, którędy do rzeki. Chciał po prostu wyrwać się z teatru gwałtu i przemocy, którym stała się wioska. Podniósł się i ruszył pędem. Wbiegał już do lasu, gdy jego wzrok padł na dziwną postać przywiązaną do drzewa na skraju wioski. Rozejrzał się. Groźne i rozpaczliwe krzyki zostały w tyle, w zasięgu wzroku nie widział nikogo. Podbiegł i w nędznym, skatowanym, przebitym dziesiątkami strzał ludzkim łachmanie rozpoznał Fenga.
A więc taką śmierć mu obmyślili, jęknął w duchu, patrząc na niezliczone brzechwy sterczące z rąk i nóg mężczyzny oraz na dwie tkwiące w jego piersi i czole. Nie wątpił, w jakiej kolejności zostały wystrzelone.
Przynajmniej zmarł z całą szyją, pomyślał. I wbiegł w dżunglę.
Deszcz słabł, bliskie zachodu słońce zaczęło się przebijać przez odpływające szybko chmury. Z nagrzanych wcześniej liści całymi kłębami dobywała się para. Xiao biegł ile sił w nogach i tchu w płucach, nie bacząc na chlastające go po twarzy witki i gałęzie. Przewrócił się kilka razy, ale zrywał się zaraz i parł dalej w gąszcz. Kiedy przez cichnący szum deszczu doszedł go szmer rzeczułki, puścił się ku niej. Wiedział, że zaprowadzi go do rzeki, która w górnym biegu nosiła miano Tuzina Zakrętów.
Gdy wbiegł, rozbryzgując krople, w wezbrany, rdzawy nurt, przygnieciony ze wszech stron ciężarem zwisającej zieleni, chciał przystanąć i odsapnąć, ale strach popędzał go nieubłaganie. Biegł więc dalej w wodzie sięgającej kolan, a czasem pasa, biegł nieprzerwanie, choć z płuc dobywało mu się już rzężenie, a mięśnie mdlały. Biegł, aż wreszcie nie mógł już dłużej. Duszne, wilgotne opary zatykały dech. Ostatkiem sił doczłapał do brzegu i padł nieprzytomny na glinę.
*
Pod chmurnym niebem wznosi się dumny masyw. U jego stóp płożą się ludzkie sadyby. Ogrom szczytu zdaje się miażdżyć osadę. Ale to w niej mieszkają istoty, którzy potrafią ów szczyt poniżyć.
Kiedy się ocknął, była już noc. Deszcz przestał padać, gromy ucichły. W głębi dżungli rozlegały się zwierzęce wrzaski i przeraźliwy tumult. Chyba ten hałas wyrwał Xiao z nieprzytomności. Wstał i z mieczem w garści podjął marsz w dół nurtu.
Krzyki, stękania, skrzeki, piski, charkoty i kwiki zbliżały się, gałęzie poczęły szeleścić. Zatrzymał się, potoczył wzrokiem po spowitych mgłą czarnych koronach. Drzewa poruszały się, ale nie na wietrze. Coś oblazło je niczym muszki pozostawione na powietrzu bułeczki miodowe z płatkami chryzantem. Wtem z ciemności wyodrębnił się pokraczny kształt i przeleciał z tryumfalnym wrzaskiem na drugą stronę. W ślad za nim posypały się kolejne.
Dziesiątki, setki małp wędrowały w tę noc nad głową bakałarza. Ale gdy stado człowiekowatych podążało w głąb dżungli, samotny człowiek chciał wyrwać się z niej jak najdalej.
Szedł coraz wolniej, ale wytrwale, krok za krokiem. Raz zdradliwe dno zapadło się tak, że woda nieomal sięgnęła mu do ust, nie wyszedł jednak na brzeg. Bał się tego, co mogło czaić się pośród czarnej głuszy.
Wreszcie wyczuł, że rzeczka poszerza się, a do jej szmeru dołącza szum większych mas wody. Było już zupełnie ciemno, lecz po nagłym zelżeniu duchoty poznał, że dotarł do celu. Pełną piersią zaczerpnął mulistej woni, jakże innej od zaduchu puszczy. Przez rzednące chmury tu i ówdzie przebijały gwiazdy. W ich świetle dojrzał wąskie kształty przy brzegu. Czółna. Odwiązał jedno i z ulgą padł na jego dno. Leżąc niewygodnie na plecach, patrzył, jak przesuwają się nad nim chmury, ufny, że nurt zepchnie go wreszcie ku rzece.
I tak się stało. Niebawem chmury zaczęły przesuwać się szybciej, a zaduch został w tyle. Czółno odpływało na zachód, a Xiao w sen.
Jeśli ciekawi Was, co czekało na Xiao w dole rzeki, czytajcie dalej!