Читать книгу Czarownice z Arnes - Dawid MartiMartinez - Страница 7
3
Rozżarzone żelazo
ОглавлениеTAMTEGO DNIA MARTÍN wstał bladym świtem. Kiedy wyszedł z domu, musiał porządnie naciągnąć czapkę na uszy, ponieważ znienacka uderzył podmuch lodowatego wiatru, mimo że dzień zapowiadał się dość ciepły i właśnie wzeszło słońce. Gdy spojrzał w niebo, miał wrażenie, że w tym roku wiośnie trudno będzie się przebić przez śniegi.
Przewiesił przez ramię skórzaną torbę, do której włożył spory kawałek chleba z serem i bukłak z winem, aby w ciągu dnia oszukać głód, skręcił w prawo i przeszedł kilkanaście metrów dzielących go od placu, na którym znajdowało się dawne więzienie i wejście do zamku, z którego wieży rozciągał się widok aż po horyzont.
Gdy przechodził obok zamku, niezależnie od tego, czy padał deszcz, czy była śnieżyca, nie mógł się powstrzymać, by na parę minut nie przystanąć. Mimo woli jego myśli galopowały i wyobrażał sobie, jak mogło wyglądać życie w czasach Saracenów.
Miasteczko Arnes zostało zbudowane na szczycie wzgórza leżącego nieopodal rzeki Algars, na dzikim, poszarpanym i stromym terenie, który stopniowo, przez pot i łzy oraz dzięki uporowi, przeszło cztery wieki temu, w czasie rekonkwisty, został okiełznany. Templariusze, przodkowie Martina, odnowili zamek, by wykorzystywać fortyfikacje jako punkt wypadowy, z którego mogliby ścigać ostatnie grupy Saracenów znajdujących się w tej okolicy. Ale teraz, w czasach pokoju, szpitalnicy, do których należała gmina, odstąpili ziemie zamkowe radzie miejskiej. Ta z kolei sprzedała je mieszkańcom miasteczka, a oni postawili tam swoje domy.
– Dzień dobry, Martínie! – José przywitał swego przyjaciela. – Posłuchaj, Martínie, słuchasz mnie? Można wiedzieć, nad czym tak rozmyślasz?
– A nic, nad moimi sprawami. Zastanawiałam się... Dzień dobry José! Wiesz, że María lada chwila urodzi? – powiedział Martín wyraźnie wzruszony, gdy tylko ponownie wrócił na ziemię.
– Tak, chłopie, Ramona już mi o tym mówiła. Gratulacje! Przyjdziemy do was w odwiedziny po kolacji, wychylimy kubek wina i zjemy ciastka, aby to uczcić.
– José, jesteś łakomczuchem! – rzekł Martín, czule klepiąc po plecach przyjaciela, i ruszył w stronę Bramy Krawców, do swojego warsztatu za murami miasteczka. – Do wieczora. Teraz pędzę, bo już robi się późno, a dziś mam mnóstwo pracy.
Pomimo dobrobytu gospodarczego, jakim cieszono się na tych ziemiach, konieczność zmusiła Martína, by zajął się wszystkim po trochu. Dzięki małej kuźni, którą miał w warsztacie, oraz dzięki biegłości swoich rąk, osiągnął to, że ze względu na jakość wyrobów jego praca cieszyła się uznaniem we wszystkich okolicznych miasteczkach, od Horty de Sant Joan aż po Beceite. Nie tylko dobrze, ale także szybko wykonywał swoją pracę i dlatego sąsiedzi go szanowali i zamawiali u niego różne przedmioty: podkowy dla zwierząt, narzędzia do prac polowych i do domu, a nawet – zwłaszcza przy ważnych okazjach – drobną biżuterię, która spod jego rąk wychodziła tak zaskakująco piękna, że godna była nawet najbardziej wymagających królów. Dzięki tym zamówieniom zdobywał pieniądze pozwalające mu jakoś wyżyć.
Warsztat znajdował się nieopodal dawnej tłoczni oliwy, w małym kamiennym domku, usytuowanym na szczycie wzgórza, z którego lubił obserwować zachody słońca nad widniejącym w oddali miasteczkiem Cretas.
Gdy otwierał drzwi do warsztatu kluczem, który zwykle nosił przy sobie, nie mógł przestać myśleć o zbliżających się narodzinach swojego pierwszego dziecka. I to sprawiało, że czuł się niezwykle szczęśliwy.
Jego rodzina się powiększała i z tego powodu od wielu dni rozmyślał nad propozycją, jaką José złożył mu kilka tygodni wcześniej.
Wiele lat temu na przedmieściach miasteczka zbudowano studnię, w której zimą gromadzono śnieg. Budowla, która swoją wysokością i grubością ścian robiła wrażenie, używana była jako sztuczny zamrażalnik. Umieszczano w niej na przemian warstwy słomy i śnieg, aby ten mógł się jak najdłużej zachować, a kiedy stwardniał na lód, cięto go na bloki zgodnie z zapotrzebowaniem parafii.
Pomysł był dobry, chociaż nie oni pierwsi na to wpadli. Jednak dobre kontakty, jakie posiadał, możliwość dorobienia paru groszy i fakt, że nigdy nie wzbraniał się przed pracą, sprawiały, że okazja, by połączyć siły ze starym przyjacielem, jawiła się jako coraz atrakcyjniejszy interes.
Wiedział, że praca będzie ciężka i pomimo przeszkód, takich jak jego nietolerancja na zimno, z powodu której natychmiast czerwieniały mu nos i policzki, perspektywy były zachęcające, ponieważ coraz częściej mieszkańcy miasteczka używali lodu do przechowywania żywności i jako środka pomocnego przy leczeniu gorączki u chorych.
Tak, podoba mi się ten pomysł – pomyślał, przygotowując ogień do kucia. – Później opowiem o tym w domu, zobaczę, co o tym sądzą – powtórzył sobie, żeby utwierdzić się w decyzji, którą w gruncie rzeczy już podjął.
Gdy tylko ogień dobrze się rozpalił, zabrał się do pracy. I tak między jednym a drugim uderzeniem młota, rozżarzonym żelazem, kęsem sera i łykiem wina dzień zleciał mu w mgnieniu oka, a kiedy zdał sobie z tego sprawę, była już ciemna noc.
María – przypomniał sobie znienacka.
I gdy przewieszał przez ramię skórzaną sakwę, aby pędem wrócić do domu, do żony, podskoczył ze strachu, usłyszawszy, z jaką brutalnością załomotano w drzwi.
– Martínie, otwieraj! Przeklęty chłopie, otwieraj drzwi! – sapał proboszcz tonem, który bardzo go zdziwił.
– Ojcze proboszczu, co się dzieje? – odpowiedział Martín, otwierając drzwi z wyraźnym zdenerwowaniem. – Przybywacie, by mi o czymś powiedzieć? Coś z Marią? Z dzieckiem? Mówcie, na miłość boską!
Widok, jaki ujrzał, gdy otworzył drzwi, zdezorientował go.
Proboszcz nie był sam i pierwszą rzeczą, na jaką Martín zwrócił uwagę, był błysk szpady połyskującej w świetle dogasającego ognia, którą żołnierz miał przytroczoną u pasa.
– Ojcze proboszczu, mówcie jasno! Co to wszystko znaczy?
– Zamilcz i słuchaj! Przybywam, by porozmawiać z tobą o Magdalenie i Maríi. Potrzebuję pewnych informacji na temat czegoś, o czym usłyszałem przed chwilą, gdy twoja żona rodziła, i uczynię wszystko, by je zdobyć. Nie wiem, czy wyraziłem się wystarczająco jasno – odpowiedział, zamykając za sobą drzwi i dając znak żołnierzowi trzymającemu dłoń na rękojeści szpady, aby zapobiegł jakiejkolwiek próbie ucieczki.
Nikt nigdy nie dowiedział się, o czym rozmawiali. Nikt nigdy nie będzie wiedział, co wydarzyło się w tamtych czterech ścianach. Pewne jest tylko to, że gdy José z głową rozpaloną od wina wypitego w tawernie zbliżał się do warsztatu, aby przekazać Martínowi radosną wiadomość o narodzinach jego dziecka, budynek stał w płomieniach, a we wnętrzu smażyły się trzy martwe ciała.