Читать книгу Zwodniczy punkt - Дэн Браун - Страница 6
Prolog
ОглавлениеŚmierć na tym pustkowiu może przybierać niezliczone postacie. Geolog Charles Brophy od lat znał groźny splendor tego terenu, nic jednak nie mogło przygotować go na straszny los, jaki miał go zaraz spotkać.
Cztery psy husky, ciągnące przez tundrę sanie ze sprzętem geologicznym, nagle zwolniły i spojrzały w niebo.
– Co jest, panienki? – zapytał Brophy, zeskakując z sań.
Pod gromadzącymi się burzowymi chmurami leciał dwuwir – nikowy śmigłowiec transportowy, z wojskową sprawnością trzymający się blisko lodowych szczytów.
Dziwne, pomyślał Brophy. Dotąd nie widział helikopterów tak daleko na północy. Maszyna wylądowała pięćdziesiąt jardów od niego, wzbijając w powietrze fontannę bryłkowatego śniegu. Psy zaskamlały, spoglądając nieufnie.
Z helikoptera wysiadło dwóch mężczyzn. Byli ubrani w białe stroje kamuflujące, uzbrojeni w karabiny. Ruszyli w kierunku Brophy’ego szybkim zdecydowanym krokiem.
– Doktor Brophy?! – zawołał jeden.
Geolog nie krył zaskoczenia.
– Skąd pan wie, jak się nazywam? Kim jesteście?
– Proszę wyjąć radio.
– Słucham?
– Niech pan to zrobi.
Zdumiony Brophy wyciągnął radio z kieszeni skafandra.
– Musimy nadać pilny komunikat. Proszę zmienić częstotliwość na sto kiloherców.
Sto kiloherców? Brophy był zupełnie zdezorientowany. Nikt nie odbierze przekazu na takiej niskiej częstotliwości.
– Zdarzył się wypadek?
Drugi mężczyzna podniósł karabin i wycelował w jego głowę.
– Nie ma czasu na wyjaśnienia. Rób, co każemy.
Brophy drżącymi rękami zmienił częstotliwość.
Pierwszy mężczyzna podał mu kartkę z kilkoma linijkami tekstu.
– Proszę to nadać. Natychmiast.
Brophy popatrzył na kartkę.
– Nie rozumiem. Informacja jest błędna. Ja wcale…
Mężczyzna przycisnął lufę do jego skroni.
Geologowi drżał głos, gdy nadawał dziwaczną wiadomość.
– Dobrze – powiedział pierwszy mężczyzna. – Teraz proszę zabrać psy i wsiąść do helikoptera.
Trzymany na celowniku Brophy, wprowadził niechętne psy po rampie do ładowni. Mężczyźni wsiedli i maszyna natychmiast wystartowała, kierując się na zachód.
– Kim wy jesteście, do cholery? – zapytał Brophy, zlany zimnym potem. – I co oznacza ta wiadomość?
Mężczyźni milczeli.
Śmigłowiec nabierał wysokości, przez otwarte drzwi wpadał wiatr. Psy, wciąż zaprzęgnięte do załadowanych sań, skowyczały.
– Przynajmniej zamknijcie drzwi – poprosił Brophy. – Nie widzicie, że psy się boją?
Mężczyźni nie odpowiedzieli.
Helikopter osiągnął wysokość czterech tysięcy stóp i przechylił się ostro nad szeregiem lodowych szczelin i rozpadlin. Nagle mężczyźni wstali. Bez słowa złapali ciężkie sanie i wypchnęli je przez otwarte drzwi. Brophy patrzył ze grozą, jak psy nadaremnie drapią pokład pazurami, ściągane przez wielki ciężar. Po chwili zwierzęta zniknęły, wywleczone z helikoptera.
Brophy zerwał się z miejsca i zaczął wrzeszczeć, gdy mężczyźni złapali go i zawlekli do drzwi. Odrętwiały z przerażenia, wymachiwał pięściami, próbując strząsnąć siebie silne ręce, które wypychały go na zewnątrz.
Na próżno. Chwilę później koziołkował w powietrzu, lecąc ku szczelinom.