Читать книгу Śmiertelne kłamstwa - Denzil Sarah A. - Страница 4
ОглавлениеROZDZIAŁ PIERWSZY
Heather
Teraz
Czasami mam wrażenie, że moje dzieciństwo przydarzyło się komuś innemu. Buckthorpe mogłoby być zmyślonym miejscem, które pojawia się w snach albo w bajkowym świecie z książki. Idylla mojego wiejskiego życia rozpływa się we mgle – spoglądając na Ivy Cottage, mam tylko niewyraźne wrażenie déjà vu. Spędziłam w tym miejscu osiemnaście lat, dorastałam tu. Tysiące razy otwierałam i zamykałam czerwone drewniane drzwi, czyściłam stajnie przylegające do tyłu domu. Pomagałam mamie pielić ogród, aż na rękach robiły mi się bąble, i co rano machałam tacie na pożegnanie, siedząc przy stole w kuchni. Wszystkie te wspomnienia są teraz rozmazane.
Może to dobry sposób na powroty do dzieciństwa – jakby było tylko snem. Może nic nie dzieje się naprawdę, dopóki nie osiągamy dorosłości, i wszystko to, co wydarzyło się przedtem, jest jedynie nocną bryzą wpadającą do środka przez zasłony.
Chyba że chcę, aby to nie było prawdą: pobożne życzenie kobiety na wieki uwięzionej w przeszłości, bo jedną część mojego dzieciństwa nadal pamiętam wyraźnie, chociaż wcale tego nie chcę. Moje myśli wciąż powracają do tej chwili sprzed dziesięciu lat. A konkretnie do dnia, w którym zniknął Samuel Murray, i tego, co moja siostra Rosie być może zrobiła tamtej nocy.
Ivy Cottage jest dość małym domkiem z trzema sypialniami, kuchnią połączoną z pokojem jadalnym i przytulnym salonikiem, w którym często przesiadywaliśmy po turecku na dywanie, żeby oglądać telewizję z całą rodziną. Kilka lat przed zaginięciem Samuela do sypialni obok pokoju rodziców wprowadził się dziadek i dom zaczął niemal pękać w szwach. Mimo to teraz, kiedy mieszkam tu sama, wydaje się niemal gigantyczny.
W drodze do znajomych drzwi chwytam płaszcz przeciwdeszczowy i kluczyki do samochodu. Ruszam drogą w kierunku lasu. Joan i Bob Campbellowie, nasi najbliżsi sąsiedzi, mieszkają zaledwie kilka minut drogi od Ivy Cottage. To para cichych emerytów, którzy trzymają się z dala od innych. Bob dawniej uczył w miejscowej podstawówce. Pamiętam, jak naśmiewaliśmy się z jego coraz szerszej talii w taki sposób, jaki tylko dzieciom może się upiec.
Mijam ich dom i wchodzę do lasu Buckbell, trzymając się ścieżki jeździeckiej – tej samej, którą jechałam dziesięć lat temu na Damie i na której znalazłam bransoletkę Rosie. Nic się tu nie zmieniło: dzwonki są w pełnym rozkwicie, jak zwykle na przełomie kwietnia i maja. Miałam nadzieję, że ich widok przyniesie mi ukojenie, ale wcale się tak nie stało. Kiedyś to było moje ulubione miejsce na świecie, ale teraz spędzanie tu czasu przychodzi mi z trudem, chociaż nieustannie coś mnie tutaj przyciąga. Zatrzymuję się na chwilę i wpatruję w ciemny las. Nie chcę zostawać tu na dłużej – nie w tym miejscu. Wiem, kto się tutaj plącze.
Od domu dzieli mnie dobra godzina marszu. To doskonały moment, żeby zawrócić, spoglądam więc po raz ostatni przebiegam wzrokiem po łące dzwonków.
Nagle rozlega się dzwonek mojego telefonu i z pobliskiego drzewa zrywa się do lotu spłoszony ptak. Serce przyspiesza mi gwałtownie. Nachylam się i oddycham głęboko, zanim odbiorę.
– Halo, Heather? – Natychmiast rozpoznaję ten głos i serce bije mi jeszcze szybciej. Moja rozmówczyni jest jedną z pielęgniarek zajmujących się mamą w szpitalu i być może ma dla mnie złe nowiny. Ostatnio przez cały czas szykuję się na wiadomość, że mama umarła we śnie, w nocy, albo że właśnie nadeszła chwila, aby rzucić wszystko i być przy niej, dotrzymywać jej towarzystwa w ostatnich momentach jej życia.
– Przy telefonie – odpowiadam. – Czy wszystko w porządku?
– Z pani mamą wszystko w porządku. – Susie rozumie moje obawy. – Po prostu pytała o panią dziś rano. Powiedziałam jej, że zamierza ją pani odwiedzić, ale chciałam sprawdzić, czy się nie pomyliłam.
– Przyjadę – odpowiadam. – Wyszłam na spacer, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, ale dzisiaj po południu będę w szpitalu.
– Och, to dobrze. Tak właśnie myślałam, ale… cóż, pani mama jest dzisiaj trochę poruszona.
– Jest pani pewna, że wszystko z nią w porządku? – Zaciskam dłoń mocniej na słuchawce. Nowotwór mamy osiągnął nieuleczalne stadium i nic już nigdy nie będzie z nią w porządku. Mimo to bez przerwy łapię się na zadawaniu tego pytania.
– Nie pogorszyło się jej – odpowiada Susie dobrotliwie i tak taktownie, jak tylko może. – Pytała też o kogoś innego. Rosie? Czy to imię coś dla pani znaczy?
– Tak. – Powietrze uchodzi mi z płuc. Rosie. – To moja starsza siostra.
– Ojej, nie wiedziałam, że pani ma siostrę.
– Nie widziałyśmy się od bardzo długiego czasu. Rosie ma… problemy.
– Ach. Pewnie dlatego pani mama o niej myśli.
Bezwiednie potakuję głową.
– Zapewne ma pani rację.
– W każdym razie pracuję dziś do późna, więc do zobaczenia wkrótce.
Żegnamy się, kończę połączenie i zaczynam iść z powrotem w stronę domu.
Po powrocie mam jeszcze godzinę do czasu odwiedzin w szpitalu. Moje myśli znów zaczynają krążyć wokół rozmowy z Susie i tego, że mama pytała o Rosie. Kiedy stan mamy się pogorszył, nabrałam przekonania, że będzie chciała zobaczyć się z córką. To oczywiste. A to znaczy, że będę musiała to dla niej załatwić. Można nawet powiedzieć, że czekałam na nadejście tej chwili. Siadam przy stole kuchennym, wyciągam telefon z kieszeni dżinsów i przeglądam listę kontaktów. Znajduję Rosie i wybieram numer. Sygnał oczekiwania na rozmowę, a potem nic. Ten numer jest nieaktywny. Cóż, wiedziałam, że tak to się może skończyć. Nie widziałam się z Rosie od pogrzebu taty. Pięć lat to w jej przypadku cały wiek. Niektórzy ludzie nigdzie by się nie ruszyli, nie zmienili numeru telefonu, mieszkaliby w tym samym domu, a przynajmniej w tym samym kraju. Ale nie Rosie. Ona może być gdziekolwiek. Pamiętam, że ostatnim razem mieszkała w kawalerce w Brighton.
Ale Brighton jest daleko, a mama nie ma zbyt wiele czasu, więc chociaż próbowałam już tego wcześniej (zaraz po tym, jak mama zachorowała), wysyłam wiadomość na ostatni znany mi adres e-mailowy Rosie. Potem próbuję szczęścia na Facebooku – idealnym miejscu do kontaktu między ludźmi, rzadko wykorzystywanym właśnie w tym celu. Zamiast tego większość z nas na Facebooku daje upust własnej próżności i od czasu do czasu szpieguje byłych partnerów. W okienku wyszukiwania wpisuję imię i nazwisko Rosie, a jej profil wyskakuje na pierwszym miejscu listy. Na szczęście na Facebooku nadal jesteśmy znajomymi, ale rzadko kiedy zaglądam na ten portal, więc nie mam pojęcia, co porabia moja siostra. W zasadzie to nie logowałam się na moje konto od kilku miesięcy, czyli odkąd Simon ze mną zerwał. Nie mam odwagi sprawdzić, czy nadal jest moim znajomym i – co gorsza – czy znalazł sobie kolejną kobietę. Nie – opieram się toksycznej potrzebie poznania nowin z jego życia i koncentruję się na Rosie.
Nagle słyszę w głowie dźwięczny, wyraźny głos mojej siostry: „Odkładanie nagrody na później zawsze dobrze ci szło”. Opuszki palców zaczynają mnie świerzbić na te słowa. Rosie często podśmiewała się z mojej pedantyczności. Różniłyśmy się od siebie jak ogień i woda. Ona była dzika, odważna, a ja byłam cichą myszką, tą posłuszną. To ja powinnam być różą – poprawną i porządną – a ona dziko rosnącym wrzosem. Mama pomyliła się przy wyborze imion.
Na profilu Rosie znajduję otagowane zdjęcie sprzed miesiąca, ale poza tym od dłuższego czasu nie dodawała niczego nowego. Klikam fotografię. Jest nijaka: dwie młode kobiety raczą się kawą przy kawiarnianym stoliku. Rosie uśmiecha się do obiektywu, jej ciemne włosy spływają na blat. Ten widok zapiera mi dech w piersiach – wygląda tu jak sobowtór mamy. Jej oczy mają ten sam odcień błękitu, jej włosy są czarne jak nieskończone nocne niebo nad wioską Buckthorpe, a jej skóra ni to blada, ni opalona – ma kremowy odcień. Kiedy widziałam ją po raz ostatni, była przynajmniej dwanaście kilo lżejsza niż na tym zdjęciu, miała woskowożółtą skórę i zaczerwienione, podkrążone oczy. Krótko mówiąc, wyglądała jak siedem nieszczęść.
Ale tutaj tryska zdrowiem. Na jej twarzy maluje się szczery uśmiech, a w jej oczach widzę inteligencję, której zawsze mi brakowało, gdy moja siostra pogrążała się w uzależnieniach.
Przeglądam starsze fotografie, chronologicznie, od najnowszych do najstarszych, śledząc drogę od trzeźwości do uzależnienia. Jednak szybko przestaję, nie mogę dłużej znosić bólu emanującego z ekranu.
Czy odwiedzi nas przed śmiercią mamy? A jeśli tak, o czym będziemy rozmawiać? Minęło tak wiele czasu, od kiedy dobrze się rozumiałyśmy. Teraz ledwie ją znam. Może być całkowicie inną osobą niż ta, którą pamiętam. Myśl o tym sprawia, że włosy stają mi dęba. Oddycham głęboko, próbuję nie wpaść w paniczny wir myśli. Nie mam na to czasu. Muszę jechać do szpitala, do mamy.
Kiedy wstaję i zaczynam szykować się do wyjścia, w mojej skrzynce pocztowej pojawia się nowy e-mail, na którego widok gwałtownie nabieram powietrza w płuca. Nie spodziewałam się, że mi odpisze, a przynajmniej nie od razu. To zupełnie nie w stylu Rosie. Po śmierci taty musiałam ją odnaleźć przez szereg znajomych, dzięki którym dotarłam do schroniska młodzieżowego w Tajlandii. Ta Rosie sprawdza swoje e-maile od razu, jak większość zwykłych ludzi. Ale moja siostra nie jest zwykłą osobą.
Nawet moje serce reaguje na widok jej imienia na ekranie i na falę emocji, która zalewa całe moje ciało. Najpierw pojawia się radość i podniecenie na myśl, że Rosie mnie zauważyła. Jako młodsza siostra zawsze będę pragnęła jej akceptacji. Potem jednak przychodzi refleksja o ponownym wpuszczeniu jej do mojego życia, która budzi we mnie niepokój. Aż wreszcie pojawia się strach.
*
Wsiadam do mojego volkswagena golfa i ruszam do szpitala, a e-mail Rosie nadal tkwi w skrzynce, nieprzeczytany. Stara, dobra nieśmiała Heather, uciekająca do mamy zawsze, kiedy ma problem. Czuję głuche łomotanie w piersi, jakby pięść uderzała w żebra. To bolesne przypomnienie, że mamie nie zostało już dużo czasu. Nowotwór, który pojawił się trzy lata temu w jej lewej piersi, teraz rozprzestrzenił się do innych narządów i układu krwionośnego. Jest wszędzie i nic już nie można z tym zrobić. Przyszedł czas, aby zapewnić jej jak największy komfort, zanim przyjdzie moment jej spokojnego odejścia.
Tylko że nie ma w tym żadnego komfortu ani spokoju. Nawet kiedy się do mnie uśmiecha, nie może ukryć wyzierającego z oczu bólu. Często odpływa gdzieś myślami. Mama nauczyła się na pamięć wszystkich sonetów Szekspira, potrafiła cytować Tennysona od końca i kończyła sudoku szybciej niż którakolwiek ze znanych mi osób. Teraz jest tak nafaszerowana środkami przeciwbólowymi, że często mnie nie rozpoznaje. Czasem nazywa mnie Lily (tak miała na imię jej matka) albo Rosie.
Po zaparkowaniu robię to, co zwykle: oddycham głęboko, zamykam oczy, otwieram je i wysiadam z samochodu. Czasami płaczę. Upewniam się wtedy, że wszystko ze mnie wypłynie, zanim się spotkam z mamą.
Idę labiryntem szpitalnych korytarzy, witam się z pielęgniarkami i wręczam im plastikowy pojemnik z ciasteczkami, które upiekłam.
– Jesteś niesforna, Heather Sharpe – gani mnie Susie. – Te ciastka mają przynajmniej dziesięć „grzeszków” w Slimming Worldzie.
– Zjedz część teraz, a drugą później. Wtedy zarobisz tylko połowę „grzeszków” – wzruszam ramionami.
Susie chichocze i bierze ciastko.
To z pewnością miły gest, ale tak naprawdę piekę ciasteczka po to, żeby mieć jakieś zajęcie, kiedy jestem sama w domu. Krzątanie się po kuchni z radiem grającym na cały regulator sprawia, że czuję się mniej samotna. Nadal przyzwyczajam się do ciszy po życiu w Londynie przez ostatnie kilka lat. Buckthorpe jest upiornie cichą wioską, przez brak latarń na okolicznych wiejskich drogach spowitą mrokiem.
Moje nieliczne i niewyraźne wspomnienia ze spędzonego tutaj dzieciństwa są pełne życia i hałasu. Mieliśmy dwa kucyki, zagrodę pełną kur oraz maminego golden retrievera, Bustera. Teraz nic już nie zostało z tej menażerii, a pustki w gospodarstwie jedynie zwiększają moje poczucie wyobcowania. Przynajmniej szpital jest pełen gwaru i ruchu.
Mama ma teraz pokój tylko dla siebie. Leży wsparta na poduszkach, a jej wychudzona twarz na tle szpitalnej pościelowej bieli wydaje się niemal bez wyrazu. Już od jakiegoś czasu nie farbowała włosów, więc ma pięciocentymetrowe siwe odrosty. Mama i Rosie zawsze miały ten sam kolor włosów i nawet kiedy mama zaczęła siwieć, farbowała włosy na swój naturalny odcień. Zawsze zazdrościłam im tych bujnych ciemnych czupryn. Moje włosy dla odmiany zawsze były cienkie i mysiego koloru.
– Czy to ty, Rosie? – chrypi.
Podchodzę do łóżka, chwytam ją za rękę i opadam na fotel, przygotowany specjalnie dla odwiedzających. Pozwalam mojej torebce upaść na podłogę.
– Heather, mamo.
– Hej, kochanie. – Wyciąga rękę, żeby pogładzić mnie po twarzy, ale jej ramię nagle wiotczeje. Chwytam je w samą porę i ostrożnie układam z powrotem na łóżku.
– Susie mówiła, że wypytywałaś dzisiaj o Rosie.
– Powinna tu być – mówi mama. – Chcę z nią porozmawiać.
„Powinna tu być”, myślę z goryczą. Ale Rosie nigdy nie odwiedza domu. Przed jej odpowiedzią na mój dzisiejszy e-mail, pisałam do niej kilkakrotnie – zawsze bez odzewu – zaraz po tym, jak u mamy wykryto raka. Nie podzieliłam się z nią tą informacją, wolałam, żeby nie wiedziała, że jej starsza córka zignorowała moje wielokrotne prośby o odwiedziny. Mama nigdy się nie dowie, dlaczego Rosie tak nienawidzi wracać do domu. Myślę, że jestem jedyną osobą, która zna prawdę.
– Dostałam od niej dzisiaj e-mail, mamo. – Puszczam jej rękę, sięgam do torebki i wyciągam telefon.
– Tak? – Ożywia się nieco. Znów słyszę ten lekko schrypnięty cichy głos, który pamiętam z dzieciństwa.
Dobrze, że akurat się nad nią nie nachylam, bo nawet cień ożywienia w głosie mamy przypomina mi o przeszłości. O tym, jak wołała nas na dół na obiad albo przepędzała Bustera z kuchni. O jej śmiechu, którego nie słyszałam już od wielu tygodni.
– Tak. – Szybko ocieram łzę. – Chcesz, żebym ci go przeczytała?
– Oczywiście – odpowiada, wciąż podekscytowana.
Znajome uczucie nerwowego łaskotania rozlewa się po mojej skórze, kiedy otwieram skrzynkę. Obecność mamy dodaje mi odwagi, żeby wreszcie spojrzeć na odpowiedź Rosie. Szybko przeglądam list, sprawdzając, czy nie ma w nim czegoś, co powinnam przed nią ukryć – chociaż wątpię, aby Rosie fatygowała się z odpowiedzią, gdyby nie zamierzała przyjechać. Potem zaczynam czytać na głos.
– „Hej, Heather! Bardzo Cię przepraszam, że nie wysłałam Ci mojego nowego numeru telefonu. Nie zdawałam sobie sprawy, że rzeczy mają się tak źle, i bardzo mi przykro, że nie skontaktowałam się z Tobą wcześniej. W moim życiu wiele się poprawiło. Nie piję od sześciu miesięcy i emocjonalnie jestem w dużo lepszej formie. Myślę, że czuję się wystarczająco dobrze, aby wrócić do Buckthorpe. Tęskniłam za Tobą i za mamą i bardzo chcę się z Wami zobaczyć. Ucałowania, Rosie”.
Mama otwiera usta ze zdumienia, kiedy odczytuję ostatnią linijkę wiadomości. Skóra wokół jej ust jest niesamowicie delikatna i pęka w kącikach. Wyciągam balsam do ust i delikatnie nakładam go na jej wargi. Oczy mamy są pełne łez.
– Och, Heather – mówi. – Wyglądasz zupełnie jak twój ojciec.
Potrząsam lekko głową.
– Cóż, chyba mam jego oczy.
Odwraca głowę, a po policzku ściekają jej łzy.
– Musisz dopilnować, żeby Rosie tu przyjechała. To ważne.
– Wiem. Zrobię, co w mojej mocy, mamo.
Znów spogląda na mnie.
– Nie, ty nie rozumiesz, Heather. Nie możesz zostać sama w tym domu po mojej śmierci. Pamiętasz wszystkie instrukcje, które ci zostawiłam, prawda?
Zakręcam balsam, marszcząc brwi.
– Tak.
– Wszystko jest w szufladzie biurka. Mój testament. Akt własności domu. Wszystko. Nie zostawaj tutaj, Heather. Sprzedaj dom i zamieszkaj gdzie indziej. To miejsce jest… – Przerywa, jakby chciała powiedzieć coś więcej. Wpatruje się we mnie tymi przeszywającymi błękitnymi oczami, ale w tej chwili do pokoju wchodzi pielęgniarka i nastrój pryska.