Читать книгу Błękitna godzina - Douglas Kennedy - Страница 7
1
ОглавлениеPierwszy brzask. I nie wiedziałam już, gdzie jestem.
Niebo: czy to kopuła wyłaniającego się błękitu? Świat był wciąż rozmyty na krawędziach. Próbowałam się w tym wszystkim połapać, ustalić dokładnie swoje położenie geograficzne. Powoli wracała pamięć. A może tylko świadomość kilku podstawowych faktów.
Takich jak.
Byłam w samolocie. Maszyna pokonała nocą Atlantyk i zmierzała do zakątka Afryki Północnej, kraju, który – jeśli popatrzeć nań z góry – wyglądał jak mycka wieńcząca głowę kontynentu. Według śledzącego trasę monitora wbudowanego w oparcie fotela przede mną od celu podróży dzieliły nas jeszcze siedemdziesiąt trzy minuty lotu i osiemset czterdzieści dwa kilometry (wkraczałam w świat metryczny). Ale nie, to nie był mój pomysł. Uległam po prostu czarowi postawnego mężczyzny (metr dziewięćdziesiąt wzrostu), który z trudem mieścił się w malutkim fotelu tuż obok mnie. Środkowym fotelu w wypełnionym po brzegi samolocie rodem z horroru. Brak miejsca na nogi, uniemożliwiająca jakikolwiek ruch ciasnota, co najmniej sześć wrzeszczących bachorów, mąż i żona wściekle syczący na siebie po arabsku, ledwo zipiąca klimatyzacja, godzinna kolejka do toalety po plastikowym posiłku, jaki nam zaserwowano, zbiorowy odór potu i napawająca grozą kabina pasażerska. Dzięki Bogu, że kazałam Paulowi zabrać zopiclone. Te tabletki zapewniają sen nawet w najtrudniejszych warunkach, naprawdę. Odpędziwszy wszystkie swoje farmaceutyczne strachy, poprosiłam go o jedną i na trzy godziny uciekłam z tego cuchnącego podniebnego więzienia.
Paul. Mój mąż. Jesteśmy małżeństwem od niedawna, ledwie od trzech lat. I szczerze mówiąc, bardzo się kochamy. Bardzo i namiętnie. Mieliśmy wielkie szczęście, że się odnaleźliśmy, często to sobie powtarzamy. Paul jest mężczyzną w sam raz dla mnie. Naprawdę tak myślę. Chociaż jeszcze na dzień przed ślubem, tuż zanim zalegalizowaliśmy nasz związek i skazaliśmy się na siebie na resztę życia, wmawiałam sobie, że uda mi się wyplenić jego niepokojące skłonności. Że z czasem wszystko się ułoży, ustabilizuje. Zwłaszcza że postanowiliśmy zostać rodzicami.
Paul zaczął nagle mamrotać przez sen, niewyraźnie i coraz głośniej. Kiedy to senne wzburzenie obudziło sąsiada – starszego mężczyznę w szarych okularach – dotknęłam jego ramienia, żeby wyrwać go ze szponów koszmaru. Ale on wciąż krzyczał i ocknął się gwałtownie dopiero po kilku chwilach. Szeroko otworzył oczy i spojrzał na mnie, jakby nie miał pojęcia, kim jestem.
– Co… Gdzie… Gdzie ja…?
I nagle wyraz konsternacji na jego twarzy ustąpił miejsca minie małego, zdezorientowanego chłopca.
– Zgubiłem się? – spytał.
– Wątpię. – Wzięłam go za rękę. – To był tylko zły sen.
– Gdzie my jesteśmy?
– W powietrzu.
– Lecimy? Dokąd?
– Do Casablanki.
To go trochę zaskoczyło.
– Ale po co?
Pocałowałam go w usta. I odpowiedziałam pytaniem.
– Może… po przygodę?