Читать книгу Błękitna godzina - Douglas Kennedy - Страница 8
2
ОглавлениеLos jest zaplątany w muzykę przypadku. Przypadkowe spotkanie, podjęta pod wpływem chwili decyzja i nagle – sam z siebie – nabiera rozpędu.
To właśnie los rzucił nas do Casablanki.
Zapalił się napis „Zapiąć pasy”. Złożono wszystkie stoliki. Wyprostowano oparcia. Zmiana ciśnienia wywoływała chwilowe ogłuszenie w uszach dzieci. Dwie matki, obie w burkach, bezskutecznie próbowały uspokoić swoje pociechy. Jedno z dzieci z narastającym strachem w szeroko otwartych oczach patrzyło na pochyloną nad nim zasłoniętą twarz. Nie móc zobaczyć twarzy matki w miejscu publicznym – trudno to sobie wyobrazić. Widzi ją w domu, lecz w świecie zewnętrznym ma prawo oglądać tylko zarys ust i wąski pasek przesłoniętych gęstą siatką oczu: dla niemowlaka, którego obudziła nagle zmiana ciśnienia, to kolejny powód do płaczu.
– Słodkie bobaski – szepnął Paul, przewracając oczami.
Wzięłam go pod rękę.
– Za kilka minut lądujemy.
I pomyślałam: jak bardzo bym chciała, żeby taki „bobasek” siedział teraz obok nas.
Paul objął mnie nagle i spytał:
– Czy wciąż jestem miłością twojego życia?
Ścisnęłam jego dłoń, dobrze wiedząc, jak bardzo pragnie potwierdzenia.
– Oczywiście, że tak.
Gdy przed trzema laty wszedł do mojego biura, od razu wiedziałam, że to miłość. Jak mawiają Francuzi? Coup de foudre. Natychmiastowe, nieodparte poczucie, że spotkało się tego jedynego, tego, który zmieni całą trajektorię twojego życia, ponieważ…
Ponieważ co?
Czy to naprawdę z miłości kręciło mi się w głowie? Tak, tak wtedy myślałam.
Pozwolę sobie sformułować to inaczej. Szczerze.
Zakochałam się w Paulu Leuenie od pierwszego wejrzenia. Ku mojemu zaskoczeniu powiedział mi później, że gdy wszedł do biura, on też wyczuł „głęboką zmianę w moim raison d’être”.
Cały Paul. Uwielbia wszelkiego rodzaju ozdobniki, co wciąż mnie ujmuje, pod warunkiem że korzysta z nich z umiarem. Są intrygującą przeciwwagą dla oszczędnych, niemal ascetycznych rysunków, z których zasłynął kiedyś jako artysta. I chociaż ostatnio zwątpił w siebie, jego zdumiewający talent wciąż mnie zadziwia.
Tak więc on też zakochał się od pierwszego wejrzenia w kobiecie, która miała uporządkować jego zaniedbane sprawy finansowe.
Tak, zgadza się: jestem księgową. Biuralistką formalistką. Barierą między klientem i naszymi drogimi przyjaciółmi z urzędu skarbowego.
Księgowych zalicza się zwykle do tej samej grupy co dentystów jako przedstawicieli zawodu, którego sami w duchu nienawidzą. Ale tak się przypadkiem składa, że znam wielu dyplomowanych księgowych i większość ich – od zwykłych szaraczków po korporacyjnych wirtuozów z ambicjami – raczej lubi swoją pracę.
Ja na pewno lubię i mówię to jako ktoś, kto zaczął grać w tę podatkową grę w wieku trzydziestu lat. Nikt nie dorasta, powtarzając: „Chcę być księgowym”. Przypomina to trochę jazdę prostą, szeroką drogą: jedziesz i nagle skręcasz w cichą, spokojną uliczkę. Jednak po pewnym czasie zaskoczony stwierdzasz, że ona też ma swoje uroki, że jest osobliwą opowieścią o tym czy innym człowieku. Uskokiem, nad którego brzegiem tańczymy, są pieniądze. Powiedzcie mi, ile ktoś jest wart – w konkretnych liczbach – a ja namaluję portret złożony z jego marzeń i aspiracji, strachów i demonów.
– Czy patrząc na moje papiery, może pani powiedzieć coś o mnie? – Takie zadał mi wtedy pytanie.
Cóż za bezpośredniość. Kokieteryjna i zalotna, chociaż był tylko potencjalnym klientem z bałaganem w księgach. Bałaganem gigantycznym, lecz do ogarnięcia. Uniwersytecką pensję opodatkowywano mu w miejscu pracy. Problem stanowiły natomiast jego prace, które często sprzedawał za gotówkę, zapominając o podatku. Chociaż przynosiły dość skromne dochody – coś około piętnastu tysięcy dolarów rocznie – przez dziesięć lat zebrała się bynajmniej nieskromna suma zaległości i teraz jakiś bystrooki inspektor z urzędu skarbowego chciał je ściągnąć. Wszczęto kontrolę i księgowy szaraczek, który prowadził jego sprawy od dziesięciu lat, dał nogę, kiedy tylko ci z urzędu zaczęli pukać do jego drzwi. Poradził jedynie Paulowi poszukać kogoś biegłego w negocjacjach ze skarbówką. I skierował go do mnie.
Jednak problemy finansowe mojego męża nie sprowadzały się tylko do nieujawnionych dochodów. Specyficzne nawyki konsumenckie wpędziły go w poważne trudności z utrzymaniem płynności finansowej. Jego głównymi słabostkami były wino i książki. W duchu go podziwiałam, bo jak tu nie podziwiać kogoś, kto ma tak beztroskie podejście do życia, że ścigany przez elektrownię – od trzech miesięcy nie płacił za prąd – bez wahania wydaje sto osiemdziesiąt pięć dolarów na butelkę pomerola rocznik 1989? Rysował tylko najlepszymi francuskimi węglami i ołówkami, na które potrafił wydać sześć tysięcy rocznie. Wakacje spędzał na południu Francji i chociaż gościł u znajomego, w domku na przedmieściach średniowiecznego Eze, za co nie płacił ani centa, lekką ręką wydawał dziesięć tysięcy na gastronomiczne rozpusty.
Dlatego przejrzawszy dokumenty, odniosłam wrażenie, że Paul Leuen jest kimś, kto w przeciwieństwie do innych zdołał jakimś cudem uniknąć wszystkich pułapek zwykłego, szarego życia. Poza tym zawsze chciałam zakochać się w artyście.
Bo często pociąga nas coś, co jest sprzeczne z naszą naturą.
Czarna skórzana kurtka, czarna bluza z kapturem, czarne dżinsy, koszykarskie buty marki Converse – czy patrząc na tego wysokiego, chudego jak szczapa artystę o długich siwych włosach, dostrzegłam okazję do zmiany, ucieczki od codziennej monotonii?
Podczas naszego pierwszego oficjalnego spotkania zażartował, mówiąc, że jego sprawy finansowe przypominają obraz Jacksona Pollocka i są w stanie określanym po francusku jako bordélique. Po rozmowie zajrzałam do słownika i okazało się, że chodziło mu o „bajzel”, „burdel”, „bałagan”. No i to jego zachowanie: jakby przepraszał mnie za swoje „finansowe absurdy” i potrzebował kogoś, kto wziąłby go w karby i zrobił z niego „poprawnie funkcjonującego dorosłego”.
– Księgi powiedzą wszystko – odparłam.
I powiedziały, że Paul Leuen ma coraz większe długi. Nie owijałam niczego w bawełnę.
– Lubi pan się zabawić. Fakty nie kłamią: po odjęciu podatku stanowego i federalnego pańskie dochody uniwersyteckie wynoszą około pięćdziesięciu tysięcy dolarów rocznie. Dwa razy obciążył pan hipotekę domu. Jeśli urząd skarbowy postawi na swoim, będzie pan musiał zapłacić sześćdziesiąt tysięcy dolarów plus grzywnę. A ponieważ nie ma pan dosłownie żadnych oszczędności…
– A więc twierdzi pani, że jestem jak rejon dotknięty kataklizmem.
Powiedział to cały w uśmiechach, z wesołością niegrzecznego chłopca, który przyznając się do nieroztropności, chce dalej broić. Dobrze znałam ten uśmiech: mój ojciec też był dowcipnym czarusiem niepotrafiącym zapłacić rachunków, tak zwanym przedsiębiorcą, korporacyjnym geniuszem, który nie mogąc utrzymać się w żadnej pracy i zawsze mając na podorędziu plan szybkiego zbicia fortuny, w poszukiwaniu kolejnego dyrektorskiego stanowiska, kolejnego projektu mającego „wyprowadzić nas na prostą” (bardzo lubił to wyrażenie) kazał mnie i mamie przeprowadzać się aż pięć razy, i to kiedy dorastałam. Jednak ta długo wyczekiwana odmiana losu – ta manna z nieba – nigdy się nie pojawiała. Mama była pielęgniarką geriatryczną, a ponieważ starość i zniedołężnienie są nieodłącznymi elementami życia, pracę znajdowała wszędzie. Ilekroć ojca spotykało niepowodzenie, ilekroć ponosił straty finansowe, które pchały nas do kolejnego miasta, kolejnego domu i kolejnej szkoły, groziła, że go zostawi. Cała ta nieustanna trwoga o przyszłość bladła jednak w obliczu tego, że mnie kochał, a ja go po prostu uwielbiałam. Kiedy miał w kieszeni pieniądze, bezustannie nas rozpuszczał. Szczerze mówiąc, o wiele bardziej wolałam jego absurdalnie pogodny stosunek do życia niż ponure nastawienie matki, chociaż wiedziałam, że jej podejście jest zawsze pragmatyczne. Gdy ojciec zmarł na atak serca podczas mojego pierwszego tygodnia studiów na Uniwersytecie Stanu Minnesota, byłam zdruzgotana. Dzwoniąc do mnie, matka maskowała ból chłodnym opanowaniem.
– Zostawił testament – powiedziała. – Dostaniesz roleksa, jedyną rzecz, której ani razu nie zastawił, tak jak obrączki ślubnej. Ale nie płacz. Nikt: ani ty, ani ja, nikt nie mógł uratować go przed samym sobą.
Mimo to płakałam długo w noc i wiele nocy potem. Po jego śmierci zaczęłyśmy się od siebie oddalać, mama i ja. Chociaż zawsze była tą, która opłacała rachunki i zapewniała nam dach nad głową (a raczej całą serię dachów), nigdy nie okazywała mi miłości. Wciąż jeździłam do niej na święta i sumiennie dzwoniłam raz w tygodniu. Wciąż pozostawałam odpowiedzialną córką. I na swój sposób odziedziczyłam po niej rygorystyczną ostrożność finansową oraz zwyczaj oszczędzania na czarną godzinę. Jednak gdy przed kilku laty związałam się z Paulem i go jej przedstawiłam, bezceremonialnie stwierdziła:
– A więc w końcu wyszłaś za swojego ojca.
– To nie fair! – zaprotestowałam, czując się tak, jakby mnie spoliczkowała.
– Prawda nigdy nie jest fair. Jeśli myślisz, że jestem jak zwykle bezlitosna, proszę bardzo, niech tak będzie. Nie zrozum mnie źle, nie twierdzę, że Paul jest gburem. Przeciwnie, jest uosobieniem męskiego czaru. I jak na mężczyznę osiemnaście lat od ciebie starszego, jest w całkiem dobrej formie, chociaż ubiera się tak, jakby wczoraj wrócił z Woodstocku. Mimo to, tak, ma swój wdzięk. Zresztą wiem, jak bardzo przeżyłaś odejście Donalda…
Donald był moim pierwszym mężem i to ja zerwałam nasze trzyletnie małżeństwo, o czym doskonale wiedziała.
– Przecież to ja odeszłam od niego – wykrztusiłam.
– Bo nie dał ci wyboru. I to cię zniszczyło. A teraz wiążesz się z mężczyzną o wiele starszym i równie nieodpowiedzialnym jak twój ojciec…
– Paul nie jest nieodpowiedzialny.
– Czas pokaże.
Mama. Zmarła przed rokiem na udar, nagle, w wieku siedemdziesięciu jeden lat.
Turbulencje. Wyjrzałam przez okno. Samolot przebijał się przez chmury i dygotał, zniżając lot. W pewnej chwili runął w dół i mężczyzna siedzący w fotelu od strony przejścia zamknął oczy.
– Myślisz, że pilot wie, co robi? – spytał mnie szeptem Paul.
– Na pewno ma żonę i dzieci, które chce jeszcze zobaczyć.
– Albo i nie.
Przez następnych pięć minut samolot obrywał od burzy cios za ciosem jak bokser podczas pechowego meczu. Płacz dzieci osiągnął nowy poziom kakofonii. Kobiety w burkach zaczęły głośno lamentować. Nasz sąsiad wciąż nie otwierał oczu, poruszając ustami w cichej modlitwie.
– Wyobraź sobie, że wszystko się zaraz skończy – powiedział Paul. – O czym byś myślała?
– Martwi nie myślą.
– Ale na chwilę przed śmiercią. Jaka by była twoja ostatnia myśl?
– Czy to przesłuchanie ma odciągnąć moją uwagę od tego, że możemy się rozbić?
Roześmiał się, lecz natychmiast umilkł, bo na złamanie karku znowu polecieliśmy w dół. Chwyciłam się podłokietników tak mocno, że mało brakowało, a kłykcie przebiłyby mi skórę. Zamknęłam oczy i nie otwierałam ich do chwili, gdy nagle ni stąd, ni zowąd na świecie znowu zapanował ład. Natrafiliśmy na warstwę spokojnego powietrza. Chwilę później znaleźliśmy się tuż nad pasem startowym.
Otworzyłam oczy. Paul wciąż zaciskał palce na podłokietnikach i miał białą jak kreda twarz. Wyciągnęliśmy do siebie ręce. Wtedy się odezwał.
– Zastanawiam się, czy to nie błąd.