Читать книгу Błękitna godzina - Douglas Kennedy - Страница 9
3
ОглавлениеSala przylotów na lotnisku w Casablance. Kontrolowany chaos. Setki pasażerów wtłoczonych w dwie kolejki: dla Marokańczyków i reszty ludzkości. Zdawało się, że są tam przedstawiciele wszystkich epok historycznych: od średniowiecza po naszą internetowo-cybernetyczną współczesność. Wszędzie kręcili się biznesmeni i biznesmenki – we włoskich garniturach i kostiumach – z których co najmniej połowa pochodziła z północnej Afryki. Byli tam również dwudziestokilkuletni globtroterzy z plecakami, zapuszczeni i chyba trochę przymuleni, którzy z narkotycznym rozbawieniem przyglądali się tym elegancko ubranym. Tuż przede mną stał chudy mężczyzna w szarobrązowym garniturze. Miał czarne od papierosów zęby i trzymał w ręku mauretański paszport.
– Stolica Mauretanii? – spytałam.
– Nawakszut – odparł bez wahania Paul.
– Skąd ty to wszystko wiesz?
– Ta kolejka to czysty obłęd. Gdy przyleciałem tu trzydzieści lat temu, nikt nikogo nie sprawdzał. Nie było żadnych komputerów, świat nie popadł jeszcze w paranoję.
– Zen, zen, zen. – Pogłaskałam go po policzku.
– Cholera jasna, to jest lotnisko w Casablance, a nie buddyjska samotnia!
Roześmiałam się. Ale on stał przy mnie, nerwowo przestępując z nogi na nogę w niepokoju i zniecierpliwieniu.
– Wracajmy – rzucił nagle.
– Żartujesz.
– Nie.
Cisza. Czułam, że tężeje mi twarz.
– Ale jak?
– Następnym samolotem.
– Mówisz poważnie?
– Chyba tak. To jeden wielki błąd.
– Bo stoimy w długiej kolejce?
– Bo tak mi mówi instynkt. Wracajcie do domu.
– Mimo że ten sam „instynkt” kazał nam tu przyjechać?
– Aha, jesteś na mnie zła.
– Jeśli chcesz wracać, to wrócimy.
– Gdybyśmy wrócili, pomyślałabyś, że jestem ofermą.
– Ty ofermą? Nigdy, kochanie.
– To kulą u nogi.
W dodatku zadłużoną. Długi. Słowo to bez końca chodziło mi po głowie, gdy przed kilkoma tygodniami – mimo złożonej wcześniej obietnicy, że poskromi swoje nawyki – odkryłam ich prawdziwą wielkość. Około szóstej pewnego piątkowego wieczoru ktoś zapukał do naszych drzwi. Na ganku stał windykator z agencji zajmującej się ściąganiem długów – chciał rozmawiać z Paulem Leuenem. Powiedziałam, że mąż jest na siłowni.
– Aha, więc mam przyjemność z panią Leuen, tak? Na pewno pani wie, że mąż jest winien sześć tysięcy czterysta dolarów Stowarzyszeniu Winiarzy Vintners.
Odebrało mi mowę. Kiedy kupił te wina i dlaczego nie widziałam ich w domu? Windykator dodał, że winiarze wysłali do niego dziesięć listów, żądając „rozmowy” na temat niespłaconego długu, który zaciągnął w ciągu ostatnich dwóch lat. W końcu stracili cierpliwość. Jeśli rachunek nie zostanie bezzwłocznie uregulowany, stowarzyszenie podejmie niezbędne kroki prawne, które mogą polegać nawet na zajęciu domu.
Zamiast wejść do środka i wrócić z książeczką czekową (tak jak kilka razy przedtem), odparłam po prostu:
– Mąż jest na siłowni przy Manor Street, pięć minut jazdy stąd. Proszę spytać o niego w recepcji, wszyscy go tam znają. I niech pan…
– Przecież mogłaby pani załatwić to tu i teraz, od ręki.
– Owszem, ale nie załatwię. Musi pan porozmawiać z moim mężem.
Powtórzyłam adres siłowni, przeprosiłam go i zamknęłam drzwi. Kiedy tylko odjechał, poszłam do sypialni, spakowałam podręczną torbę, po czym zadzwoniłam do Ruth Richardson, mojej koleżanki ze studiów, z którą dzieliłam pokój w akademiku, i spytałam, czy użyczyłaby mi na parę dni swojej rozkładanej sofy. Zostawiłam Paulowi list – Wracam we wtorek wieczorem. Do tego czasu dług za wino ma być spłacony – wsiadłam do samochodu i pojechałam na południowy wschód, do Nowego Jorku, miasta, które – jak sobie obiecałam – któregoś dnia będzie moje. Przez całą siedmiogodzinną podróż nie włączałam komórki i kilka następnych dni spędziłam, próbując nie zanudzać Ruth koktajlem gniewu, wyrzutów sumienia i smutku, który krążył w moich żyłach. Ruth – profesorka literatury angielskiej w Brooklyn College Uniwersytetu Nowojorskiego, dowcipnie złośliwa znawczyni mechanizmów hiperkultury (często powtarzała, że „sztuką wysoką Bóg przeprasza nas za człowieka”) – była jak zwykle wspaniała. Kiedy chciałam zadzwonić do Paula i sprawdzić, jak sobie radzi, utrzymała mnie w przekonaniu, że nie warto.
– Co zrobiłaś, kiedy wpadł w długi poprzednim razem? – spytała.
– Wyjęłam z funduszu emerytalnego dziesięć tysięcy dolarów i je spłaciłam.
– Co ci za to obiecał?
– Przecież wiesz. Przyznał, że czuje smutny, patologiczny przymus, który każe mu wydawać, wydawać i wydawać. Przyrzekł go zwalczyć.
– Przymus, który pożera wasze małżeństwo. To takie przykre. Zwłaszcza że lubię Paula.
– A ja do szaleństwa go kocham, mimo wszystko. Zawsze potrafi mnie rozbawić. Taki błyskotliwy, zainteresowany, intelektualnie ciekawy. I uważa, że jestem dobra w łóżku, a przynajmniej tak mówi.
– Wciąż staracie się o dziecko?
– Tak, oczywiście.
Kiedy go poznałam, miałam trzydzieści siedem lat. Po sześciu miesiącach miłosnych wyznań i rozmów o cudownych możliwościach, jakie dałaby nam wspólna przyszłość, delikatnie wspomniałam, że nie chciałabym przejść przez życie bez dzieci i właśnie wkroczyłam w fazę „teraz albo nigdy”. Zdawałam sobie sprawę, że ten wyścig z czasem wywiera presję na nasz związek, ale podkreśliłam, że jeśli to dla niego za dużo i za szybko, doskonale go zrozumiem. Jego odpowiedź wprawiła mnie w osłupienie.
– Kiedy spotyka się miłość swojego życia, to oczywiste, że chce się mieć z nią dziecko.
Tak, był bardzo romantyczny. Tak romantyczny, że wkrótce potem poprosił mnie o rękę, chociaż uprzedziłam go, że już to kiedyś przerabiałam i nie palę się do powtórki. Jednak byłam tak zachwycona tym, że znalazłam miłość w moim wieku – przecież to prawdziwy cud! – że zakochałam się w tak utalentowanym i oryginalnym mężczyźnie, w dodatku w Buffalo, że powiedziałam „tak”. Paul zdawał sobie sprawę, że zegar tyka, uważał jednak, że zanim zostaniemy rodzicami, powinniśmy dać sobie trochę czasu. Przystałam na tę prośbę i do jesieni poprzedniego roku brałam pigułkę. A potem zaczęliśmy starać się (dziwny czasownik) o dziecko. Podeszliśmy do tego bardzo poważnie i zdecydowanie, chociaż seks był jednym z aspektów małżeństwa, na które nigdy nie narzekałam. Kochaliśmy się codziennie i nie potrzebowaliśmy do tego żadnej motywacji.
– Jeśli nie zajdę w ciążę w sposób naturalny, są jeszcze inne sposoby – powiedziałam po sześciu miesiącach daremnych prób.
– Zajdziesz – odparł.
– Jesteś bardzo pewny siebie.
– Owszem, jestem.
Do rozmowy tej doszło dziesięć dni przed wizytą windykatora. Dlatego gdy jechałam z wyłączoną komórką do Nowego Jorku, przepełniał mnie smutek, bo wiedziałam, że Paul jest moją ostatnią szansą. I myśl ta…
Ruth dolała mi wina. Pociągnęłam długi łyk.
– Nieprawda, nie jest – powiedziała.
– Ale ja chcę mieć z nim dziecko.
– Cóż za stanowczość.
Przyjaźń jest bardzo skomplikowanym równaniem, zwłaszcza taka, która, niczego nie osładzając i nie owijając w bawełnę, każe nam mówić całą prawdę.
– Nie chcę być samotną matką. Gdyby tylko zrozumiał, że ciążą na nim pewne zobowiązania…
– Pamiętaj, że miał te problemy już przedtem. Ty próbujesz uporządkować jego finanse, a on odmawia współpracy. Trudno się spodziewać, żeby w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat doznał objawienia i się zmienił. Jest taki, jaki jest. Co pociąga za sobą pytanie: czy zniesiesz tę wieczną lekkomyślność?
Pytanie to nie dawało mi spokoju przez całą drogę powrotną. Powiadają, że życie jest wspaniałym nauczycielem. Tak, ale tylko pod warunkiem, że odrzucimy iluzje i przestaniemy się oszukiwać.
Natomiast miłość zawsze przesłania jasność widzenia. A życie bez miłości przypomina zestawienie bilansowe, jedno z tych, które codziennie oglądam w pracy: jest zbyt konkretne, zbyt wyrachowane. Tak więc moja miłość do Paula była uwikłana zarówno w jego lekkomyślność, jak i talent, inteligencję i żarliwe uczucie, jakie do mnie żywił.
Mieszkaliśmy w dziewiętnastowiecznym domu w stylu gotyckim, który kupiliśmy na spółkę. Wróciłam o szóstej. Jego samochód stał na podjeździe. Gdy weszłam do środka, uderzyło mnie, że chaos ustąpił miejsca porządkowi. Ostatnimi czasy Paul traktował nasz dom jak beztroskie wysypisko śmieci. Jednak gdy byłam u Ruth i zerwałam z nim kontakt, nie tylko zlikwidował wszechobecny bałagan, ale też umył okna, wszystko poodkurzał i wypolerował. W wazonach stały świeże kwiaty, a w powietrzu unosił się smakowity zapach gulaszu.
Wyszedł z kuchni, gdy tylko zamknęłam drzwi. Potulny i zmieszany, nie potrafił spojrzeć mi w oczy. A gdy w końcu podniósł głowę i zerknął w moją stronę, na jego twarzy zobaczyłam smutek i strach.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.