Читать книгу Niewyjaśnione okoliczności - Dr Richard Shepherd - Страница 8
3
ОглавлениеTen dziwaczny, głęboko emocjonalny powrót do wydarzeń z 1987 roku przyszło mi łatwo zignorować, gdy rozpocząłem procedury podejścia do lądowania, nawiązałem kontakt z wieżą lotów, wprowadziłem samolot na ścieżkę podejścia i w końcu bezpiecznie wylądowałem. Latam cessną 172, której jestem współwłaścicielem wraz z około dwudziestoma osobami w ramach syndykatu z siedzibą w Liverpoolu – tak często, jak to możliwe, udaję się na spotkania i autopsje w Wielkiej Brytanii i Irlandii drogą powietrzną, co sprawia mi wielką przyjemność, ale też jest niemałym szaleństwem (podróż odbyta pociągiem na ogół zajmuje mniej czasu).
Podskakując, pokonałem lądowisko niewielkiego trawiastego lotniska skąpanego w przedpołudniowym słońcu, dotoczyłem się do swego stanowiska i wyłączyłem silnik. Kiedy opuściłem cessnę, natychmiast wypatrzyłem czekającego na mnie kolegę. Czułem się doskonale. Jadąc na miejsce spotkania, zacząłem się nawet zastanawiać, czy przypadkiem tamto mi się nie ubzdurało. Może w kabinie pilota obniżył się poziom tlenu? Było to raczej mało prawdopodobne na wysokości niecałego tysiąca metrów. W każdym razie uznałem, że moja reakcja wcale nie była tak silna, jak ją zapamiętałem. Z całą pewnością nie doświadczyłem ataku paniki – co to, to nie.
Gdy później tego samego dnia wracałem znów za sterami cessny, złe warunki atmosferyczne wymagały ode mnie niepodzielnej uwagi, tak więc nie roztrząsałem sprawy Hungerford. Jeśli już, starałem się ją wyprzeć z myśli. To właśnie wtedy dotarło do mnie po raz pierwszy w karierze pilota, że latam chyba głównie dlatego, iż koncentracja na tym, by przeżyć, skutecznie wypiera wszelkie inne myśli, uczucia i obawy.
Zanim przyszło do lądowania, chmury zdążyły się rozpierzchnąć, odsłaniając wciąż jasne letnie niebo. W domu przyrządziłem sobie whisky z wodą sodową i usiadłem na tarasie, aby podziwiać zachodzące słońce.
Znienacka jednak świetlisty zmierzch, jak również towarzyszący mu bezruch i bezgłos przypomniały mi o… masakrze w Hungerford. Znowu. Serce zaczęło mi walić w piersi. Poczułem zawroty głowy, mimo że nie upiłem ani jednego łyku drinka. Raz jeszcze przemieszczałem się wolno ulicami miasteczka, mijając ciała leżące w kałużach krwi obok kosiarek, w samochodach, wprost na chodnikach. Lęk zacisnął swoją pięść na mojej piersi i nie chciał puścić.
Odetchnąłem głęboko, aby się uspokoić. Powtarzałem sobie w duchu, że wiem, co się ze mną dzieje: to umysł płata mi sztuczki. Rzecz oczywista. A zatem powinienem być w stanie nad nim zapanować. Rzecz oczywista.
Skupiłem się na oddechu. Zacisnąłem powieki. Musiałem stłamsić to uczucie, skruszyć je niczym kostkę lodu w blenderze.
Stopniowo zacząłem się odprężać. Rozluźniłem pięści. Wydłużyłem oddech. Niepewną ręką uniosłem szklaneczkę do ust. Tak. Wszystko znów miałem pod kontrolą.
Zanim dopiłem drinka, byłem w stanie swobodnie odpowiedzieć na dwa pytania, które zadałem sobie jeszcze w samolocie tamtego popołudnia. Nie, nie muszę iść do psychologa ani tym bardziej do psychiatry – sam ten pomysł jest absurdalny. I nie, nie muszę zaprzestać kariery medyka sądowego. Cokolwiek przytrafiło mi się tego dnia, wkrótce minie i wszystko znów będzie dobrze. Na pewno.
Kilka miesięcy później, jesienią 2015 roku, w serii skoordynowanych ataków w Paryżu, wymierzonych w bary, restauracje, stadion sportowy i salę koncertowo-teatralną, zginęło sto trzydzieści osób, a setki ludzi odniosły obrażenia. Zmierzałem właśnie na miejsce wezwania, gdy usłyszałem tę wiadomość w radiu. W tle rozbrzmiewało wycie syren towarzyszące zawsze takim sytuacjom, dały się słyszeć okrzyki przerażenia. Zwykły pejzaż dźwiękowy w przypadku każdego horroru. Musiałem zatrzymać samochód.
W aucie zaparkowanym na poboczu nieopodal mego domu siedziałem z zamkniętymi oczami. Mimo to widziałem i słyszałem wszystko. Niebieskie światła karetek. Barierki policyjne. Rzędy stołów sekcyjnych w ostrym blasku jarzeniówek prosektorium. Ludzkie szczątki. Nawoływania. Policyjne wezwania przez radio. Krzyki rannych. Przed sobą miałem ciała. W nozdrzach – zapach śmierci. Stopa, dłoń, dziecko. Młoda kobieta, tańcząca w nocnym klubie, z wirującymi jelitami. Mężczyźni w garniturach i krawatach, lecz bez nóg. Pracownicy biurowi, kelnerki, studenci, emeryci. Nieżywi, wszyscy co do jednego.
Nie wiedziałem, które konkretnie wydarzenie stoi mi przed oczami – zamach na Bali z 2002 roku, zamach w Londynie z 2005, katastrofa w rejonie węzła kolejowego Clapham Junction z 1988, tragedia na Tamizie z 1989, atak na WTC w Nowym Jorku z 2001, strzelanina w Kumbrii z 2010… A może wszystkie naraz?
Czekałem, aż ta fala, która mnie ogarnęła, ustąpi. Gdy tak w końcu się stało, przepełniało mnie uczucie żałości oraz strachu. Przez kilka minut miałem wrażenie, że w aucie czuć woń rozkładającego się ludzkiego ciała. Z wolna uspokoiłem oddech. Wreszcie najgorsze minęło.
Włączyłem się do ruchu, wciąż lekko wstrząśnięty, lecz już opanowany.
Może jednak powinienem się zwrócić do specjalisty? Na przykład do księdza? Najlepiej zaś do kogoś, kto bierze na siebie ludzkie słabości, a obdarza siłą.
Bezwiednie potrząsnąłem głową. Skądże. Wydarzenia w Paryżu były tragiczne, lecz nikt nie oczekiwał mojej pomocy, nie miało to więc ze mną nic wspólnego. Pojmowałem śmierć w całej rozciągłości i nie bałem się jej. Po prostu wiadomość o paryskich atakach terrorystycznych spowodowała otwarcie jakiejś tamy w mojej pamięci, ale otwór zdążył się na powrót zasklepić. Współczułem tylko swoim francuskim kolegom, świadom, jak ciężka noc ich czeka.
Kontynuowałem jazdę. Przed sobą miałem ileś godzin w prosektorium i wiążące się z tym zwykłe zajęcia. Nie wątpiłem, że prędko odzyskam równowagę.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.