Читать книгу Larry vs. Magic. Kiedy rządziliśmy NBA - Earvin Magic Johnson - Страница 5

Оглавление

WSTĘP

Od Larry’ego

Kiedy byłem młody, zależało mi tylko na jednym – żeby pokonać moich braci. Mark i Mike byli ode mnie starsi, a co za tym idzie – więksi, silniejsi, no i lepsi: w koszykówce, w baseballu, we wszystkim.

Motywowali mnie. Napędzali. Niczego tak nie pragnąłem, jak tego, żeby ich pokonać.

Ale to było, zanim spotkałem Magica. Kiedy już to nastąpiło – on stał się tym, którego chciałem pokonać. To, co czułem w stosunku do Magica, sprawiło, że zapomniałem o braciach.

Nigdy się przed sobą nie przyznawałem, jak bardzo zawładnął moimi myślami, kiedy jeszcze byliśmy zawodnikami. Ale skoro zgodziliśmy się napisać tę książkę, to wiedziałem, że w końcu nadszedł czas, żeby ludzie dowiedzieli się o mojej relacji z człowiekiem, który motywował mnie jak nikt inny.

Nasze kariery od początku podążały równoległymi ścieżkami. Graliśmy przeciwko sobie o mistrzostwo kraju na studiach, potem w tym samym roku przeszliśmy do NBA. On trafił na Zachodnie Wybrzeże, ja na Wschodnie, i tak się złożyło, że graliśmy dla dwóch najlepszych drużyn wszech czasów. Nie można było wymyślić lepszego scenariusza.

Nie podobała mi się narracja, która się wytworzyła wokół naszej rywalizacji. Zawsze mówiło się: Bird kontra Magic, zamiast Celtics kontra Lakers. To było nie w porządku. Przecież nawet nie graliśmy na tej samej pozycji i się nawzajem nie kryliśmy.

Zawsze bardzo szanowałem Magica – bardziej niż kogokolwiek, przeciwko komu grałem. Od momentu, kiedy spotkałem go po raz pierwszy, wiedziałem, że traktuje koszykówkę tak jak ja.

Dla nas obu najważniejsza była zawsze rywalizacja. To nas napędzało. Moi koledzy z drużyny bez przerwy kpili z Magica: śmiali się z jego uśmiechu czy z jego widowiskowego stylu showtime. Ale gdyby ktoś zapytał ich wprost, co tak naprawdę sądzą, to nawet oni musieliby przyznać, że jest najlepszy.

Nie spędziłem zbyt dużo czasu na porównywaniu go do siebie. Byliśmy zupełnie innymi koszykarzami, łączyło nas tylko kilka drobiazgów. Obaj uwielbialiśmy dzielić się piłką i angażować do akcji kolegów z drużyny. Żadnemu z nas nie zależało, żeby zdobyć 50 punktów, choć przecież będąc u szczytu formy, obaj bylibyśmy w stanie to zrobić, jeślibyśmy tylko tego zapragnęli.

Po meczach oglądałem najlepsze akcje Magica, zastanawiając się: „Jak on to zrobił?”. Jak nikt przed nim potrafił kontrolować tempo rozgrywanego meczu. Zdarzało się, że podczas pojedynków z Lakers byłem jedynym zawodnikiem, który zdążył wrócić do obrony przy kontratakach rozgrywanych trzech na jednego. Choć nie byłem zbyt szybki, potrafiłem w tego typu sytuacjach odczytywać intencje rozgrywającego i przewidywać, w którym pójdzie kierunku. Ale nie z Magikiem. Nigdy nie miałem pojęcia, co zrobi z piłką. Nie przepadaliśmy za sobą. Nie było jak. Rok po roku próbowaliśmy się nawzajem pokonać, a ludzie wciąż nas ze sobą porównywali. Pragnąłem tego samego, co on, więc nie chciałem go poznawać, bo wiedziałem, że wtedy bym go pewnie polubił i straciłbym koncentrację.

Ludzie myślą, że wszystko zaczęło się podczas turnieju o mistrzostwo NCAA w 1979 roku. Ale było inaczej. Poprzedniego lata podczas zawodów międzynarodowych byliśmy kolegami z drużyny i rozegraliśmy wspólnie kilka wspaniałych akcji. Szkoda, że nikt tego nie widział. Trener nas nie wystawiał, więc musieliśmy znaleźć inne sposoby, żeby udowodnić, że jesteśmy jednymi z najlepszych zawodników uniwersyteckich. I uwierzcie mi na słowo – potrafiliśmy sprawić, że nas zauważono.

W tej książce znajdziecie zakulisową historię naszych czasów, które doprowadziły do pojedynku o krajowe mistrzostwo NCAA. Nie będzie żadnych zmyślonych historyjek – przez wiele lat nieprzebrane rzesze ludzi, którzy kręcili się wokół naszej drużyny z Indiana State, opowiadały, co wtedy robiłem albo co sobie myślałem. Zawsze mnie to bawiło, bo prawie ich nie znałem i pewnie dlatego ich historie miały niewiele wspólnego z rzeczywistością. Ludzie, których wpływ na ówczesne sukcesy drużyny był żaden, mają na ich temat najwięcej do powiedzenia. To jeden z powodów, dla których zdecydowaliśmy się napisać razem z Magikiem tę książkę. Wreszcie usłyszycie bezpośrednio od nas, co czuliśmy, grając przeciwko sobie co roku, najpierw o mistrzostwo NCAA, potem o tytuły mistrzów NBA. Uwierzcie mi, to była interesująca przejażdżka. I wcale nie było specjalnie miło. Kiedy masz do czynienia z dwoma tak żądnymi zwycięstwa facetami jak nasza dwójka, to wiadomo, że po drodze pojawiają się negatywne uczucia. Ja tak się czułem, a teraz, kiedy już zrealizowaliśmy wspólnie ten projekt, to wiem, że Magic też.

Po latach wzajemnej walki ludzie nie potrafili mówić o jednym z nas, nie wspominając drugiego. Byliśmy jak Frazier i Ali. Kiedy zakończyłem karierę, wszyscy bez przerwy się mnie o niego pytali: „Czy u Magica wszystko OK? Widziałeś się z nim?”. Nawet moi koledzy z drużyny. W dziewięciu przypadkach na dziesięć padało pytanie: „A co tam u Magica?”. A w tym dziesiątym przypadku pytanie brzmiało: „A co słychać u McHale’a?”.

Trudno wytłumaczyć, co to znaczy – być połączonym z kimś takim jak on. Nie zaplanowaliśmy sobie tego, po prostu tak wyszło. A teraz jesteśmy już na siebie skazani.

Kiedyś, kilka lat temu, jechałem samochodem, kiedy zadzwonił do mnie dziennikarz z Indianapolis i zapytał: „Słyszałeś już?”. Odpowiedziałem: „O co ci chodzi?”. A on wypalił: „No cóż, to jeszcze nie jest potwierdzona informacja, ale dostaliśmy wiadomość, że Magic Johnson nie żyje”.

Omal nie spowodowałem wypadku. Poczułem ukłucie w żołądku i dotarło do mnie, że zaraz się kompletnie rozsypię. Odłożyłem słuchawkę i od razu zadzwoniłem do swojej agentki Jill Leone. Połączyła się z Lonem Rosenem, agentem Magica, który powiedział jej, że to tylko głupia plotka, że Magic czuje się dobrze. Oddzwoniłem do tego faceta z telewizji i powiedziałem mu: „Nigdy więcej mi czegoś takiego nie rób”.

Ludzie od lat pisali o Magicu i o mnie. Niektórzy publikowali prawdę. Niektórzy nie. Tu poznacie naszą wersję historii. Wersję facetów, którzy to przeżyli.

Kiedy Celtics grali z Lakers w finałach w 2008 roku, powróciło mnóstwo wspaniałych wspomnień. Pojedynki z Magikiem i Lakers to były najlepsze chwile mojego życia. Były dla mnie wszystkim. Nie było niczego piękniejszego niż pokonanie Lakers. Przez 12 lat walczyliśmy jak szaleni, ale zawsze odczuwaliśmy w stosunku do siebie szacunek. To połączyło nas do końca życia.

Kiedyś się tym wszystkim cholernie przejmowałem.

Teraz już nie.

Larry Bird

Indianapolis, marzec 2009

Od Magica

Mój trener z liceum George Fox mawiał, żebym nigdy nie uważał swojego talentu za coś oczywistego: „Jesteś wyjątkowy, Earvin. Ale nie możesz przestać ciężko pracować. Pamiętaj – gdzieś jest ktoś, kto jest równie utalentowany jak ty i tak samo ciężko pracuje. A może nawet ciężej”. Wówczas kiwałem głową, ale w głębi duszy myślałem: „Chciałbym zobaczyć tego kolesia, bo jakoś dotychczas nikogo takiego nie spotkałem”. Mówiąc uczciwie, nie byłem przekonany, czy ktoś taki w ogóle istnieje.

Wszystko się zmieniło w 1978 roku, w dniu, w którym wszedłem do sali gimnastycznej w Lexington w Kentucky i po raz pierwszy zobaczyłem Larry’ego Birda. Wtedy zrozumiałem, że to jego miał na myśli trener Fox.

Larry był innym typem kolesia. Niewiele mówił, był zamknięty w sobie. O rany, ale grać to potrafił! Nigdy nie widziałem, żeby ktoś jego wzrostu podawał piłkę tak jak on. Od razu wytworzyła się między nami dobra chemia. Graliśmy w drugiej drużynie z kilkoma uczestnikami uniwersyteckiego Meczu Gwiazd i od razu ośmieszyliśmy zawodników z pierwszej piątki.

Wiedziałem, że się jeszcze spotkamy, no i się spotykaliśmy – wszędzie! Kiedy trafiłem do NBA i zostałem zawodnikiem Lakers, to oglądałem tyle meczów Celtics, ile mogłem, żeby móc go obserwować. Stał się moim punktem odniesienia. Kiedy po raz pierwszy spotkaliśmy się w wielkim finale w 1984 roku, Larry okazał się lepszy. Wiele lat mi zajęło, żeby się z tym pogodzić. Być może nie pogodziłem się z tym do dzisiaj.

Zdziwiłem się, kiedy się dowiedziałem, jak uważnie Larry obserwował mnie, kiedy w swoim debiutanckim sezonie zdobywałem mistrzostwo NBA. Przyznał, że był zazdrosny, co mnie naprawdę zszokowało, bo wtedy w ogóle tego nie okazywał. Oczywiście kiedy przeczytacie tę książkę, dowiecie się, że ja sam miałem własne pokłady zazdrości związane z Larrym.

Rozmawiam często z różnymi ludźmi i mówię im, że ich dzieci powinny zobaczyć, jak grał w koszykówkę Larry Bird, bo robił to tak, jak należy. Grał zespołowo, ale to jego wolę zwycięstwa, jego twardość, jego ducha i jego wiedzę na temat koszykówki podziwiałem najbardziej. Na zawsze jestem z Larrym związany. Chciałem, żebyśmy wspólnie trafili do koszykarskiej Galerii Sław, ale to się nam nie udało, więc ta książka jest najlepszym, co mogło nam się przytrafić. Bo daje nam szansę, żeby opowiedzieć swoją historię.

Część tego wszystkiego może być dla was zaskoczeniem. Kiedy jeszcze graliśmy w koszykówkę, uparcie studiowałem i analizowałem wszystkie ruchy Larry’ego, ale dopóki nie zaczęliśmy rozmawiać o tym, żeby wspólnie napisać książkę, nie miałem pojęcia, że on też mnie tak uważnie obserwował.

Nie jestem w stanie uciec od Larry’ego. Ale założę się, że on ode mnie też. Bez przerwy spotykam kibiców, którzy kiedy tylko mnie zobaczą, od razu zadają pytania: „Widziałeś go? Rozmawiałeś z Larrym?”. Nikt się mnie nigdy nie pyta o Kareema, o Jamesa Worthy’ego, o Byrona albo

Coopa. Zawsze tylko Larry. Już się do tego przyzwyczaiłem.

Kiedy jeżdżę po kraju, wszędzie jestem miło przyjmowany, szczególnie w Bostonie. Ludzie opowiadają swoim dzieciom: „Spóźniliście się. Larry i ten koleś robili tu niezłe show. Kiedyś tego gościa nienawidziliśmy, ale zawsze go szanowaliśmy”.

Zawsze, kiedy wchodzę do nowej hali Boston Garden, wraca do mnie mnóstwo wspomnień. Przysiągłbym, że parkiet przygotowują ci sami goście, którzy robili to w czasach, kiedy my tam graliśmy. To wszystko sprawia, że przenoszę się w czasie. Koszulki „Beat L.A.”, sprzedawcy przed halą, zimne prysznice, syreny alarmowe włączane w środku nocy, kiedy spaliśmy w bostońskich hotelach. Nigdy nie było lepszej rywalizacji.

W tej książce próbujemy was przenieść w sam środek tych wydarzeń, jak tych z 1984 roku, zaraz po tym, kiedy Celtowie zdobyli tytuł mistrzowski. Siedzę w pokoju hotelowym w Bostonie, patrzę przez okno w dół na tych wszystkich kibiców Celtics szalejących z radości na ulicy. Nie uwierzycie, gdzie był wtedy Larry.

Czasami włączam sobie stare mecze Celtics – Lakers. Ich oglądanie nigdy mi się nie znudzi. W każdej drużynie mamy pięciu zawodników poruszających się w idealnie zsynchronizowany sposób. Zazwyczaj już do przerwy zdobywaliśmy 60 punktów. To była poezja, koszykówka w najdoskonalszym wydaniu. Kiedy oglądam tamte mecze, nie mogę oderwać oczu od intensywnych uczuć malujących się i na twarzy Larry’ego, i na mojej. Nie odpuściliśmy ani jednej akcji. Nie mogliśmy sobie na to pozwolić, bo gdyby któryś z nas to zrobił, to ten drugi od razu by to wykorzystał. Wyobrażacie sobie, co to znaczy – mieć naprzeciwko siebie kogoś takiego jak Larry Bird, kto każdej nocy zmusza cię do najwyższego wysiłku? Potwornie męczące.

Trochę czasu nam zajęło, zanim się poznaliśmy. Trudno jest zbudować sobie relację z kimś, kto pragnie dokładnie tego samego, co ty. Oczywiście, że byliśmy różni: ja byłem na parkiecie bardzo emocjonalny, podczas gdy Larry zazwyczaj nie okazywał uczuć. Wiedziałem, że w środku jego serce bije równie szybko, jak moje, ale setki razy przyglądałem mu się i zastanawiałem się: „Co on sobie myśli?”.

Teraz wreszcie wiem.

Zawsze chciałem móc pracować z Larrym nad projektem takim jak ten. Miłość i szacunek, jakimi go darzę, są szczere. Nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak on.

Bo jest tylko jeden Larry Bird.

I jestem dumny, że mogę go nazywać swoim przyjacielem.

Earvin „Magic” Johnson junior

Los Angeles, marzec 2009

Larry vs. Magic. Kiedy rządziliśmy NBA

Подняться наверх