Читать книгу Larry vs. Magic. Kiedy rządziliśmy NBA - Earvin Magic Johnson - Страница 6

1 9 KWIETNIA 1978

Оглавление

Lexington, Kentucky

Zbłąkany rzut odbił się pod ostrym kątem od tablicy, ale Larry Bird, odczytując lot piłki, zebrał ją i bez wahania działał dalej, obracając głowę i rozważając opcje.

Earvin Johnson rozpoczął bieg w kierunku przeciwnego kosza jeszcze w momencie, kiedy piłka leciała w stronę kosza jego drużyny. Dopiero od sześciu dni grał razem z Birdem w drużynie gwiazd uniwersyteckich w międzynarodowym turnieju koszykarskim, ale już zdążył się zorientować, że to Bird jest najlepszym specjalistą od zbiórek, jakiego mają w drużynie.

Bird ruszył środkiem, Magic już pędził prawą stroną, czekając na podanie, ale skrzydłowy patrzył gdzie indziej, jakby miał inne plany. Przez ułamek sekundy Magic był rozczarowany. „Chyba mi nie poda”, mruknął.

I wtedy to nastąpiło: pocisk zza pleców, który wylądował dokładnie w prawej dłoni Magica. Pozostał tam na tyle długo, że Johnson mógł rozbroić obrońcę, Andrieja Lopatowa, mijając go kozłem, po czym oddał piłkę ponad ramieniem Birdowi, nawet nie spoglądając w jego kierunku.

Gwiazdor uczelni Indiana State nie zdążył nawet dobrze chwycić piłki, a już oddał ją z powrotem do Magica, nie dając radzieckiemu zawodnikowi czasu na reakcję. Johnson trafił łatwy layup, a tłum zgromadzony w hali Rupp Arena oszalał z radości.

Magic się odwrócił i ruszył w kierunku Birda, żeby przybić z nim piątkę. Bird odwzajemnił gest, po czym obaj ruszyli truchtem pod swój kosz, jeden obok drugiego. Jeden podskakiwał, bił brawo i świętował udaną akcję, drugi biegł ze spuszczoną głową, nie okazując emocji, tak jakby nic szczególnego się nie wydarzyło.

Tak oficjalnie rozpoczęła się historia dwóch wielkich koszykarzy, Earvina „Magica” Johnsona i Larry’ego „Joego” Birda. Wtedy byli jeszcze kolegami z drużyny. Przed tamtym turniejem Johnson nigdy nie spotkał Birda. Był pod wrażeniem tego, jak dobrze skrzydłowy podał mu piłkę, a kiedy Bird oddał mu ją, nie patrząc w jego kierunku, Magic poprzysiągł sobie: „Nie pozwolę, żeby ten gość mnie przyćmił”.

„To były niesamowite trzy sekundy koszykówki – wspominał Johnson. – To było jak bum! bum! bum! Pomyślałem wtedy: »O rany, jak ja uwielbiam grać razem z tym gościem!«. I uwierzcie mi: kibice też to uwielbiali”.

Jakieś 30 lat po tym spektakularnym koszu zdobytym w meczu przeciwko reprezentacji Związku Radzieckiego, kiedy Magic miał tylko 18 lat, a Bird 21, obaj nadal dokładnie pamiętali tę akcję.

„Obrońca się potknął, próbując za nami nadążyć – wspominał Bird. – Pędziliśmy w jego kierunku tak szybko, że tylko ruszał głową w tę i we w tę; kompletnie się pogubił. Zacząłem się śmiać, bo ten biedny chłopak nie miał pojęcia, co powinien zrobić”.

Nie tylko on. Nikt nie wpadł na pomysł, żeby zachować ujęcia tamtych wspólnych czarodziejskich zagrywek Birda i Magica. W ówczesnych porannych gazetach próżno było szukać poetyckich opisów ich wspólnych akcji i genialnych podań. W 1978 roku, choć obaj udowodnili, że mają papiery na poważną grę w koszykówkę, nikt nie myślał jeszcze o nich jako o elitarnych zawodnikach. W tamtym momencie żaden nie miał na koncie tytułu mistrzowskiego, żaden nie był MVP ligi, nie zdobyli jeszcze nawet mistrzostwa uniwersyteckiej ligi NCAA. Nikt jeszcze nie dostrzegał ironii w tym, że Bird i Magic rozpoczynają swoją niesamowitą relację jako koledzy z drużyny, bo nikt nie wiedział, że stworzą wkrótce jedną z najbardziej fascynujących rywalizacji w historii koszykówki.

„Oczywiście, że byli dobrzy – przyznaje Michael O’Koren, ich ówczesny kolega z drużyny. – Ale nie byli Magikiem i Larrym. Jeszcze nimi nie byli”.

Johnson i Bird grali wtedy drugie skrzypce w amatorskiej drużynie koszykarskiej biorącej udział w międzynarodowych zawodach nazywanych World Invitational Tournament (w skrócie WIT) i próbowali udowodnić trenerowi Joemu B. Hallowi, że zasługują na to, żeby dostawać więcej minut.

Choć nasi bohaterowie pokazywali sobie, co potrafią, kiedy podczas treningów nieraz byli w stanie we dwóch przechytrzyć zawodników pierwszej piątki, to Bird odsłonił Johnsonowi tylko niewielką część siebie. Niewiele mówił, przynajmniej dopóki nie wrócił do domu we French Lick w Indianie i nie odwiedził swojego brata Marka. Wtedy wybuchł: „Właśnie spotkałem najlepszego zawodnika koszykówki uniwersyteckiej! Nazywa się Magic[1] Johnson”.

WIT był mało istotnym wydarzeniem zorganizowanym na potrzeby telewizji, w ramach którego grupa najlepszych zawodników z uniwersytetów miała w ciągu pięciu dni rozegrać trzy mecze przeciwko Związkowi Radzieckiemu, Kubie i Jugosławii. Spotkania odbywały się w hali Omni w Atlancie, w Carmichael Auditorium na kampusie Uniwersytetu Karoliny Północnej oraz w Rupp Arena w Lexington. Bird zakończył właśnie trzeci sezon gry na uczelni Indiana State i jako zawodnik wybrany do pierwszej piątki uniwersyteckich gwiazd[2] miał za trzy miesiące zostać wybrany w drafcie NBA przez Boston Celtics. Magic ukończył właśnie debiutancki sezon w Michigan State, został wybrany do trzeciej piątki All-Americans, zachwycał kibiców i oszałamiał przeciwników swoim repertuarem no-look passów, alley-oopów i podań kozłem.

Ale w drużynie grającej w turnieju World Invitation, znanym również jako Converse Cup, Johnson i Bird znajdowali się na drugim planie. W czołówkach gazet dominowało nazwisko Joego B. Halla, który tydzień wcześniej poprowadził drużynę Kentucky Wildcats do mistrzostwa NCAA, wygrywając w finale z Duke 94:88. Trener Hall wybrał do składu drużyny na WIT piątkę swoich zawodników – grającego wymiennie na pozycji rzucającego obrońcy i niskiego skrzydłowego Jacka „Goose’a” Givensa, który w decydującym o mistrzostwie meczu przeciwko Duke zdobył 41 punktów, twardego centra Ricka Robeya, rozgrywającego Kyle’a Macy’ego, leworęcznego skrzydłowego Jamesa Lee oraz obrońcę Jaya Shidlera.

Podczas turnieju Givens, Macy i Robey podzielili pomiędzy siebie większość minut, choć druga piątka, prowadzona przez Johnsona i Birda, dominowała nad nimi podczas treningów. Nasi dwaj bohaterowie prywatnie się wkurzali, siedząc i przyglądając się, jak gorsi od nich gracze zabierają im minuty na parkiecie. „Liczyli się tylko zawodnicy Kentucky, reszta to były zapchajdziury – mówił Bird. – Hall chciał objechać cały kraj i pokazać mu swoich chłopców”.

Bird i Magic spędzili razem podczas WIT osiem dni. Rozmawiali ze sobą nie więcej niż cztery czy pięć razy, choć razem jedli, razem trenowali i razem jeździli autobusem. Podczas gdy Magic kręcił się obok gwiazdora Arkansas Sidneya Moncriefa, puszczając na cały regulator boom boxa i tańcząc jive’a w rytm muzyki Ohio Players[3], Bird spędzał większość czasu sam, oglądając Kentucky z perspektywy okna autobusu, nie zważając na to, że muzyka Magica, podobnie jak jego osobowość, zawładnęła całą drużyną.

„Magic bez przerwy gadał – wspomina gwiazdor Rutgers James Bailey. – A Larry nie mówił nic, tylko »dzień dobry«. Niczego więcej nie należało się po nim spodziewać”.

Turniej World Invitational został wymyślony przez magnata telewizyjnego Eddiego Einhorna. Koszykówka zawodowa w latach 70. miała niskie wskaźniki oglądalności, ale rywalizacja na szczeblu uniwersyteckim wygenerowała pojedynki, które budziły w kraju trochę emocji i miały potencjał. Einhorn z powodzeniem emitował w telewizji mecze pokazowe z Rosjanami i uważał, że turniej ze smaczkiem międzynarodowym też może odnieść sukces. Tak narodził się WIT.

Einhorn poprosił dyrektora do spraw sportowych uczelni Brandeis Nicka Rodisa, trenera reprezentacji koszykarskiej Providence College Dave’a Gavitta oraz kilku prominentnych działaczy Amerykańskiego Związku Koszykarskiego Amatorów[4], żeby pomogli mu dokooptować do składu złożonego głównie z zawodników z Kentucky innych graczy. „Wtedy jeszcze tak naprawdę nie miałem pojęcia, kim są Magic i Larry – przyznaje Einhorn. – I założę się, że z większością ludzi było podobnie”.

Gavitt na własnej skórze boleśnie się przekonał o imponujących umiejętnościach rozgrywającego z Michigan State. Kilka tygodni wcześniej Magic i jego Spartans zmiażdżyli prowadzonych przez Gavitta Providence Friars w pierwszej rundzie finałów regionalnych NCAA Mideast w Indianapolis. Magic zdobył 14 punktów i zaliczył 7 asyst, ale uwagę Gavitta przyciągnęła przede wszystkim jego umiejętność nadawania szybkiego tempa i podawania do kolegów z drużyny, czego efektem była wysoka skuteczność rzutów (drużyna z Michigan State trafiła 61 procent swoich rzutów). Johnson patrzył na koszykówkę inaczej niż większość zawodników, tak jakby posiadł umiejętność oglądania akcji w zwolnionym tempie.

Prowadzona przez Birda drużyna Indiana State zaliczyła tej wiosny bilans 23-9, ale nie grała w mistrzostwach NCAA, tylko została delegowana do mniej prestiżowych rozgrywek NIT. Gavitt nigdy nie widział Larry’ego w akcji i niewiele o nim wiedział. Meczów Indiana State nie transmitowano w telewizji i wielu kibiców przypuszczało, że Bird jest Afroamerykaninem.

Dziennikarz „Boston Globe” Bob Ryan też jeszcze nie widział Birda w akcji, ale już dotarły do niego legendy na jego temat. Przebywał w Indianapolis, opisując mecze Providence, ale dał znać Gavittowi, że jedzie też do Terre Haute, żeby obejrzeć drużynę Sycamores i jej tajemniczy ukryty skarb, uznany przez skautów Celtics za poważnego kandydata do gry w NBA.

Ryan wybrał się w drogę razem z dziennikarzami „Providence Journal” Mikiem Maddenem oraz Jaysonem Starkiem, którzy byli sceptyczni wobec rzekomych kwalifikacji Birda. Przypuszczali, że jego imponujące statystyki ofensywne brały się stąd, że gra na małej uczelni w małej konferencji.

Dziennikarze nie zdążyli jeszcze dobrze zasiąść w hali i zdjąć marynarek, kiedy praworęczny Bird zebrał piłkę z tablicy i rozpoczął lewą ręką kozłowanie po lewej stronie parkietu. Tuż przed linią połowy boiska wystrzelił błyskawicznym niesygnalizowanym podaniem do obrońcy, który urwał się przeciwnikom i zdobył łatwe punkty layupem. „Od tamtej chwili byłem jego fanem”, powiedział Ryan.

Mecz zakończył się jednopunktowym zwycięstwem Indiana State po rzucie Birda z wyskoku. Podczas drogi powrotnej Ryan tak bardzo się rozemocjonował opowiadaniem o jego występie, że rozpędził się do 120 kilometrów na godzinę. Zatrzymała go policja. „Bardzo przepraszam – powiedział Ryan do policjanta. – Jestem taki podekscytowany, bo właśnie wracam z meczu drużyny Uniwersytetu Indiana State”. „Naprawdę? – zapytał gliniarz, drąc mandat. – A kto wygrał?”

Kolejnego ranka dziennikarze zasiedli w hali w Indianapolis, żeby zostać świadkami narodzin kolejnej gwiazdy: mierzącego 203 centymetry (i wciąż rosnącego) generała parkietu, który potrafił zdominować grę, nie mając w arsenale pewnego rzutu z wyskoku. Magic był wirującym derwiszem energii i entuzjazmu. Choć był tylko pierwszoroczniakiem, to wykrzykiwał rozkazy pod adresem starszych kolegów i po każdej udanej akcji przybijał z nimi piątki i ostentacyjnie okazywał radość. Zawodnicy Friars poczuli się urażeni jego teatralnymi gestami, zwłaszcza w kontekście jednostronnego wyniku 77:63.

„Niektórzy uważali, że to pajac – mówił Gavitt. – Ja nigdy. Zachowywał się tak, bo kochał koszykówkę. Owszem, przybijał piątki i wymachiwał pięściami, co w tamtych czasach nie było wcale takie powszechne. I pewnie kiedy grało się w drużynie przeciwnej, to mogło to być denerwujące. Zapytałem o to jego trenera Juda Heathcote’a, który odpowiedział: »Dave, on się w ten sposób zachowuje codziennie na treningach. Nie czasami, tylko codziennie«”.

Kiedy Gavitt spotkał się już z dziennikarzami i wyraził uznanie dla drużyny Michigan State i jej niezwykłej młodej gwiazdy, wpadł na korytarzu na Boba Ryana. „No i jak tam ten twój »ukryty klejnot« w Terre Haute?”, zapytał. „Dave – odpowiedział Ryan – właśnie zobaczyłem jednego z przyszłych najlepszych koszykarzy NBA”.

Kiedy doszło do kompletowania składu na WIT, Gavitt przypomniał sobie pochwały Ryana i dodał do listy zarówno Magica, jak i Birda.

Bird był zachwycony, ale tylko do momentu, kiedy się dowiedział, kto będzie trenerem. Joe B. Hall rekrutował Birda do Kentucky ze szkoły średniej Springs Valley we French Lick w Indianie, lecz kiedy już go zobaczył, uznał, że Bird jest „zbyt wolny”, żeby grać w koszykówkę na najwyższym poziomie uniwersyteckim Division 1. Zraniony Bird poprzysiągł, że kiedyś mu udowodni, że się pomylił. Był rozczarowany, że dotąd nigdy nie było mu dane zmierzyć się z Kentucky. „Chciałem pokazać temu kolesiowi”, mówi.

Ale szanse na to, że do czegoś takiego dojdzie, były niewielkie. Kentucky miało jeden z najbardziej prestiżowych programów sportowych w kraju. Ich konferencja Southeastern słynęła przede wszystkim z futbolu, należały do niej między innymi drużyny wagi ciężkiej – Alabama, Auburn, Florida i Georgia. O Wildcats, prowadzonych przez Adolpha Ruppa, od końca lat 40., kiedy zdobyli cztery tytuły mistrzów NCAA w ciągu dziesięciu lat, głośno było głównie ze względu na drużynę koszykarską. Indiana State grała po prostu w innej lidze, podobnie zresztą jak Michigan State – przynajmniej do momentu, kiedy studenci o imionach Earvin i Larry nie pojawili się na tamtejszych kampusach i nie odmienili pejzażu ówczesnej koszykówki.

Michigan State rywalizowało w fantastycznej konferencji Big Ten, ale raczej pozostawało w cieniu stanowego rywala Michigan, który od lat znajdował się w blasku reflektorów, bo to w jego składzie grały takie gwiazdy jak George Lee, Cazzie Russell, Rudy Tomjanovich, Phil Hubbard i Rickey Green – wszyscy zresztą potem kontynuowali karierę w NBA.

Choć Spartans mieli swoich absolwentów, którzy trafiali do NBA (Bob Brannum, Johnny Green, Al Ferrari, Ralph Simpson), to ich program osiągał umiarkowane sukcesy. Ich wyniki bladły w zestawieniu z sąsiadami z Ann Arbor, którzy zresztą regularnie im o tym przypominali.

„Byliśmy pasierbami – tłumaczył Heathcote. – Zawsze mówiliśmy swoim zawodnikom, że wszystkie mecze w terminarzu są jednakowo ważne, z wyjątkiem derbów Michigan, które liczą się półtora raza bardziej”.

Jednym z najważniejszych momentów w historii Michigan State przed pojawieniem się tam Magica okazał się sukces ich byłego trenera Pete’a Newella, który prowadził Spartan w latach 1950–1954, po czym przeprowadził się na zachód, na Uniwersytet Kalifornijski w Berkeley, z którym w 1959 roku zdobył mistrzostwo NCAA.

W tym samym roku Michigan State osiągnęło bilans 19 zwycięstw oraz 4 porażek, ale okazało się to szczytem ich możliwości na kolejne 18 sezonów, których sumaryczny bilans wyniósł niewarte zapamiętania 204 zwycięstwa i 233 porażki.

I wtedy, jesienią 1977 roku, pojawił się Magic. Entuzjazm towarzyszący meczom w hali MSU, Jenison Field House, był wówczas, mówiąc delikatnie, skromny. Ale kiedy zaczęły krążyć plotki, że Johnson, lokalny bohater, urodzony i wychowany w Lansing, wybrał Michigan State, mimo że był ostro rekrutowany przez dziesiątki innych uczelni w kraju (w tym Michigan), karnety na cały sezon wyprzedały się w ciągu kilku godzin. Tej jesieni Earvin Johnson pojawił się wraz z Gregorym Kelserem i kapitanem zespołu Bobem Chapmanem na okładce programu drużyny, stając się pierwszym debiutantem w historii MSU, który dostąpił takiego zaszczytu.

Takich fanfar nie doczekał się Larry „Joe” Bird, kiedy rozpakował swoją torbę i zameldował się na zajęciach na kampusie Indiana State we wrześniu 1975 roku. Choć na uczelnię docierały wcześniej niepotwierdzone informacje o tym, jak dominował podczas turniejów AAU i jak ośmieszał doświadczone gwiazdy uniwersyteckie, to okrężna droga Birda do Terre Haute – najpierw krótka i nieudana próba zapisania się na studia na Indiana University, potem dwutygodniowy pobyt w Northwood Institute – sprawiła, że kibice ISU podchodzili do jego umiejętności nieufnie albo po prostu nie mieli o nich pojęcia.

Podobnie jak to miało miejsce z Michigan State, Indiana State zdążyła się już przyzwyczaić do tego, że jest programem sportowym drugiej klasy, przyćmiewanym w swoim regionie nie tylko przez Indiana University, ale również przez uczelnie Notre Dame i Purdue. Sycamores męczyli się w niezbyt popularnej konferencji Missouri Valley, będącej czymś w rodzaju drugiej ligi dla goliatów z Big Ten, której członkami byli Indiana i Purdue.

Pierwsza drużyna koszykarska uczelni Indiana State została wystawiona na początku XX wieku. W 1946 roku szkoła była znana jako Indiana State Teachers College, a administracja zatrudniła poważnego młodego człowieka, niejakiego Johna Woodena, jako trenera koszykówki i baseballa oraz dyrektora sportowego szkoły. Prowadzone przez niego drużyny koszykarskie w ciągu dwóch sezonów odniosły 47 zwycięstw i 14 porażek i w 1947 roku zostały zaproszone do turnieju National Association of Intercollegiate Basketball.

Wooden odmówił, bo polityka turnieju zakładała, że nie mogą w nim brać udziału Afroamerykanie, a członek drużyny Woodena Clarence Walker był czarnoskóry. W 1948 roku Wooden odszedł z uczelni, która właśnie zmieniła nazwę na Indiana State University, żeby tchnąć trochę życia w bezbarwny program uczelni UCLA. Udało mu się tam zdobyć dziesięć tytułów mistrzowskich, został okrzyknięty Czarodziejem z Westwood i trenerem wszech czasów i do dziś stanowi punkt odniesienia dla każdego uniwersyteckiego trenera. Tymczasem Indiana State popadła w przeciętność.

„Nigdy nie widziałem niczego złego w Indiana State, ale to Indiana University była uczelnią, o której się mówiło, kiedy dorastałem – mówił Bird. – Jeśli rekrutowała cię IU, znaczyło to, że naprawdę jesteś kimś”.

Zarówno Bird, jak i Magic spełniali te kryteria, bo każdy z nich był brany pod uwagę przez trenera Boba Knighta, kiedy byli w ostatniej klasie szkoły średniej. Johnson wciąż wspomina wizytę Knighta w jego liceum jako jedno z najwspanialszych przeżyć swojego młodego życia. Knight, który właśnie przeprowadził Indianę przez cały sezon bez porażki i zdobył z nią tytuł mistrzowski, był wówczas jednym z najbardziej szanowanych, ale i budzących strach ludzi w świecie koszykówki. Był bezlitosnym służbistą, który wymagał bezwarunkowego szacunku.

Kiedy Johnson dowiedział się, że Knight przyjedzie do liceum Everett, żeby się z nim spotkać, obudził się rano o godzinę wcześniej, otworzył sobie salę gimnastyczną i oddał 100 dodatkowych rzutów wolnych – na wypadek, gdyby trener Knight go o to zapytał. „Knight to był wtedy gość”, mówił Magic.

Knight powiedział trenerowi Magica George’owi Foxowi, że będzie chciał się spotkać z Johnsonem po zakończeniu lekcji. Pół godziny przed dzwonkiem Fox szedł korytarzem i był w szoku, kiedy zobaczył Knighta opierającego się o ścianę w pobliżu klasy Magica. „Trenerze, jest pan przed czasem”, powiedział. „Zawsze tak robię – odparł Knight. – Kiedy rekrutuję zawodnika, to chcę go zobaczyć w naturalnym otoczeniu, z kolegami z klasy, chcę zobaczyć, jak się zachowuje przy innych uczniach”.

Trener zapamiętał Johnsona jako pewnego siebie, kontaktowego chłopaka, uwielbianego przez kolegów, który przechadza się korytarzami jako bezdyskusyjny lider grupy szkolnej.

Kiedy Magic zasiadł z Knightem i Foxem w szkolnej kawiarence, jego pewność siebie, którą Knight zauważył, stojąc na korytarzu, bardzo szybko zniknęła. Johnson czuł, że ramiona mu sztywnieją. Denerwował się. Mężczyzna, którego widział w telewizji, jak szaleje przy linii bocznej Indiany, wydawał się ostry i przerażający. Ale kiedy Magic niepewnie wyciągnął do niego rękę, to Knight przyjął to ciepło.

Trener Indiany okazał się podczas tego spotkania rekrutacyjnego żartobliwym kompanem i po kilku minutach rozluźnił Foxa i Johnsona żarcikami na temat swojej miłości do koszykówki. „Miał wspaniały uśmiech – powiedział Johnson. – Wydaje mi się, że nigdy wcześniej nie widziałem, żeby się uśmiechał”.

Knight opowiedział, czego oczekuje od zawodników, którzy trafiają do Bloomington – muszą chodzić na zajęcia i ukończyć studia. Zastrzegł, że nie może nikomu zagwarantować, że będzie dużo grał albo że może liczyć na specjalne względy. „Jeśli do nas dołączysz – powiedział Magicowi – będziesz traktowany tak jak każdy inny. Będziemy od ciebie oczekiwać, że sam sobie zapracujesz na miejsce w składzie. Nikt nie dostaje niczego za darmo. Sam musisz mi udowodnić, że na to zasługujesz”.

Taki komunikat był dla Johnsona atrakcyjny. Od miesięcy był nieustannie kuszony przez szkoły, które obiecywały mu najlepszą szafkę w szatni, miejsce w pierwszej piątce i różne inne korzyści (ciuchy, kasę, samochody), co stanowiło złamanie zasad rekrutacji NCAA. Rozmowa z kimś, kto motywuje go, mówiąc, że musi sam udowodnić, co potrafi, była czymś nowym.

Ton Knighta był ugodowy, do momentu, kiedy nagle ostro nie zapytał: „No dobra, Earvin, to do jakiej szkoły zamierzasz, do cholery, pójść?”. I Magic, i Fox byli zaskoczeni nagłą zmianą tonu. Trener Knight miał już dosyć gadania. Setki dzieciaków dałyby się zabić, żeby tylko móc grać dla Hoosiers. Jeśli Magic Johnson nie był jednym z nich, to Knight nie zamierzał tracić na niego czasu. Przez chwilę Johnson siedział cicho, po czym przyznał: „Nie jestem pewien. Nie wiem zbyt wiele o Indianie. Jeśli zacząłby pan na mnie krzyczeć, to nie wiem, jak bym zareagował”.

Knight przekrzywił głowę, po czym wstał. Spotkanie było zakończone. Uścisnął rękę Foxowi, po czym opuścił Lansing. „I to by było tyle – wspomina Magic. – Nigdy więcej z nim nie rozmawiałem. Mówiąc szczerze, trochę tego żałuję. To był wspaniały trener. I wyobraźcie sobie, co by było, gdyby Larry tam został, a potem jeszcze ja bym tam trafił. Gralibyśmy ze sobą na jednej uczelni. To by dopiero było coś”.

W przeciwieństwie do Magica, który był rekrutowany przez wiele uczelni już od trzeciej klasy liceum, wielu spośród ubiegających się o Birda pojawiło się u niego dopiero w ostatniej klasie. Szybko zawęził swoją listę do Kentucky, ISU i IU, co nie sprawiło jednak, że inne uczelnie przestały o niego zabiegać.

Trener Louisville Denny Crum skrupulatnie śledził karierę Birda, choć ten odmówił wizyty na jego uczelni. Lubił jednak Cruma, więc kiedy któregoś popołudnia zauważył go rzucającego do kosza w sali gimnastycznej w jego liceum, to zatrzymał się, żeby z nim pogadać. „Larry, chcielibyśmy, żebyś przyjechał do nas na spotkanie rekrutacyjne – powiedział Crum. – Uważamy, że ci się spodoba, naprawdę”. „Nie chcę”, odparł Bird. „Posłuchaj – dodał Crum. – Zagrajmy w H-O-R-S-E. Jeśli cię pokonam, to przyjedziesz na spotkanie”.

Bird się zgodził i już po chwili żałował swojej decyzji. Crum był w przeszłości obrońcą UCLA u Woodena i wciąż świetnie rzucał z dystansu. Przez 15 minut odpowiadał Birdowi koszem za kosz i do chłopaka zaczęło docierać, że wpadł we własną pułapkę.

Ale pojedynek skończył się tak jak większość pojedynków strzeleckich z udziałem Birda w kolejnych latach – jego uniesieniem rąk w geście triumfu. Pokonał Cruma bombą z odległości sześciu metrów, a kiedy przy ostatniej próbie trenera piłka wykręciła się i wypadła z obręczy, Bird zaczął wiwatować. Przerwał dopiero wtedy, kiedy zobaczył wyraz twarzy rywala. „Dopiero wtedy do mnie dotarło, jak bardzo serio podchodził do tego zakładu”, wspomina. Uścisnął dłoń Cruma, poklepał go po ramieniu i powiedział: „Przynajmniej nie będę musiał jechać do twojej szkoły”.

Tak naprawdę to Bird nie wyobrażał sobie, że mógłby opuścić Indianę. Jedynym wyjątkiem było szczycące się rozlicznymi tradycjami Kentucky, największy rywal Louisville. Bird i jego ojciec widzieli kiedyś w telewizji, jak Wildcats rozbijają rywali. „No i to jest jeden z najlepszych programów koszykarskich”, powiedział Joe Bird.

Kiedy Joe B. Hall skontaktował się z Larrym, ten stawił się na spotkanie razem z rodzicami. Cała trójka Birdów siedziała z wytrzeszczonymi oczami na trybunach hali Rupp Arena, słuchając eksplozji dźwięków towarzyszącej wybieganiu na parkiet drużyny koszykarskiej. Łatwo było się zakochać w tej energii i tradycjach związanych z koszykówką Kentucky. Kiedy Larry spojrzał na ojca, od razu dostrzegł, że Joe Bird jest pod ogromnym wrażeniem.

Podobnie rzecz się miała z Larrym. Joe wciąż skłaniał się ku Indiana State, matka była zafascynowana Indianą, ale sam Bird przez chwilę zamarzył o tym, jakby to było, gdyby założył błękitny strój Kentucky. Uniwersytet znajdował się niewiele ponad 200 kilometrów od domu. Kampus zachwycał, obiekty sportowe były najwyższej klasy. Zanim jednak miał szansę, żeby poważnie zacząć się zastanawiać nad grą w barwach Wildcats, Gary Holland, trener jego drużyny w ostatniej klasie liceum, zagadnął go na korytarzu i powiedział mu, że Hall ma wątpliwości, czy Bird poradzi sobie z trudami gry w konferencji Southeastern. „Innymi słowy, zrezygnował z rekrutowania mnie”, wspomina Bird.

Choć na zewnątrz nie okazywał emocji, był wściekły. Nigdy nie wybaczył Hallowi, że ten nie pozwolił mu się wykazać i udowodnić swojej wartości. „Nie wiem, czy koniec końców bym tam poszedł – mówi. – Ale podobało mi się tam. Ostatecznie zamiast mnie wybrali Ricka Robeya. Miał 210 centymetrów wzrostu, dostali to, czego potrzebowali, bo przecież potem zdobyli z nim mistrzostwo kraju. Myślę więc, że nie żałowali decyzji, którą podjęli”.

Bird musiał zatem wybierać pomiędzy dwiema uczelniami z Indiany. Knight rozmawiał z nim w ten sam sposób, co dwa lata później z Magikiem: nie ma mowy o chodzeniu na skróty czy o jakichkolwiek forach. Mówił tym samym językiem, co młody chłopak – i tym samym, co jego matka. Stanęło na tym, czego chciała Georgia Bird. Jej syn Larry wybrał Indiana University.

Birdowie nie mieli samochodu, więc to wujek Larry’ego Amos Kerns wrzucił torbę chłopca na tylne siedzenie swojego forda i zawiózł go 80 kilometrów na północ do Bloomington, na rozpoczęcie zajęć szkolnych. Gdy dotarli na miejsce, pożegnał siostrzeńca słowami: „Powodzenia, chłopie. Do zobaczenia za jakiś czas”.

W jednej chwili Bird został sam. Nigdy wiele nie podróżował, większość swojego młodego życia spędził w obrębie swojego hrabstwa, grając w kosza i spędzając czas z przyjaciółmi. Kiedy rozejrzał się po swoim pokoju w akademiku, gdzie miał zamieszkać z innym pierwszoroczniakiem, Jimem Wismanem, poczuł niepokój. Wisman nie był jakimś specjalnym bogaczem, ale kiedy wypakował swoje ubrania i rzeczy osobiste, do Birda dotarło: „O rany, przecież ja nic nie mam”. Kiedy spacerował po kampusie, nie mógł sobie poradzić z widokiem świetnie ubranych studentów, którzy w niczym nie przypominali jego kumpli z French Lick. Pamiętając, że koszykówka zawsze sprawiała, że czuł się lepiej, każdego wieczoru zaglądał do hali Assembly Hall wraz z Wismanem i jeszcze jednym freshmanem[5], Wayne’em Radfordem, mając nadzieję, że będzie mu dane zagrać przeciwko zawodnikom z reprezentacji uniwersyteckiej. Jednak pierwszoroczniacy rzadko mieli taką możliwość. Członkowie pierwszej drużyny rozgrywali jeden mecz za drugim, ale raczej nie zapraszali do gry młodszych.

Bird i Wisman (który później zasłynął tym, że w 1976 roku Knight zdjął go z parkietu, ciągnąc go za koszulkę podczas transmitowanego na cały kraj meczu) w końcu zmienili obiekt sportowy i przenieśli się na kampusowe boiska outdoorowe. Kiedy pojawiły się plotki, że całkiem nieźle gra się tam w koszykówkę, postanowili tam regularnie zaglądać zawodnicy pierwszej drużyny IU Bobby Wilkes i Scott May. Zaczęli grać z freshmanami dwóch na dwóch. May, który był już wybierany do najlepszych piątek uniwersyteckich, trafiał z wyskoku ponad Birdem raz za razem, pokonując młodego skrzydłowego swoim ułożonym rzutem z dystansu. Było to jednocześnie frustrujące i upokarzające.

Bird uważnie analizował jego grę i zrozumiał, że May sprytnie robi sobie miejsce na parkiecie, pochyla się tak, jakby szykował się do oddania rzutu, ale kiedy już rzuca, to robi jeszcze niewielki krok w tył. Nigdy nie rzucał z odległości większej niż pięć metrów i bardzo skrupulatnie tej zasady przestrzegał. „Nie potrafił minąć przeciwnika kozłem, specjalizował się więc w rzutach z miejsca – mówił Bird. – Zacząłem sobie myśleć tak: »Gdybym nauczył się takich rzutów i dodał to do tego, co już potrafię, do tego, jak się poruszam, jak mijam rywali, jak zbieram i jak robię inne rzeczy na parkiecie, to mogę być całkiem niezły«”.

Choć gwiazdor IU Kent Benson konsekwentnie go ignorował przy okazji meczów sparingowych rozgrywanych w Assembly Hall, Bird wcale nie czuł się odrzucony. W szkole było trudno, ale wiedział, że kiedy rozpocznie się sezon koszykarski, to będzie się czuł lepiej. Grupy studenckie były wielkie, w niektórych przypadkach przekraczały 100 osób. Bird minimalizował poczucie przytłoczenia, siadając w jednym z pierwszych rzędów.

„Większość rzeczy była spoko – mówił. – Jedynym problemem było to, że w ogóle nie miałem pieniędzy. Jeśli wieczorem koledzy wychodzili, żeby coś zjeść, to nie mogłem iść z nimi, bo nie miałem kasy. Nie mogłem sobie kupić nowej pary spodenek czy nowego T-shirtu. Jimmy był całkiem miły. Pozwalał mi zakładać swoje ciuchy, cokolwiek sobie wybrałem. Ale to, że nigdy nie miałem na nic kasy, zaczęło mi w końcu doskwierać”.

Dwa tygodnie po rozpoczęciu zajęć szkolnych Bird zaczął się zastanawiać nad zmianą strategii. Może powinien zrezygnować z IU, znaleźć sobie jakąś pracę, a potem spróbować raz jeszcze, kiedy uzyska względną stabilność finansową. Nie podzielił się tymi myślami z nikim ze swoich nowo poznanych kumpli ani nawet z rodzicami. Kiedy kilkakrotnie rozmawiali przez telefon, Georgia czuła, że tęskni za domem, ale zachęcała go, żeby jeszcze więcej czasu poświęcał na naukę. Relacja Birda z Knightem była praktycznie żadna, zwłaszcza że treningi drużyny jeszcze się oficjalnie nie rozpoczęły. Czasem wpadał na Knighta w sali gimnastycznej, ale trener był tak przerażającą postacią, że nie odważyłby się rozpocząć z nim rozmowy.

Być może sprawy potoczyłyby się inaczej, gdyby pewnego wieczoru Bird nie złamał palca u nogi, kiedy podczas sparingu jeden z kolegów wylądował mu na stopie.

Kontuzja była bolesna, Bird przemieszczał się po kampusie, kulejąc. Rano wstawał 40 minut wcześniej, żeby zdążyć na pierwsze zajęcia, ale notorycznie spóźniał się na kolejne. „Siedziałem tak i mówiłem sobie w duchu: »Jestem kontuzjowany, boli mnie, nie mogę pracować, będę miał problemy, bo wciąż się spóźniam na zajęcia, nie mam pieniędzy, no i na pewno nie pogram w koszykówkę – wspomina. – Pora wracać do domu«”.

Po 24 dniach spędzonych na kampusie Bird spakował bambetle, zamknął swój pokój w akademiku i pojechał autostopem z powrotem do French Lick. Nikomu nie zdradził swoich planów – nie wspomniał o nich nawet trenerowi, który go zrekrutował.

Kiedy Larry wszedł do domu, jego matka, która właśnie zakończyła zmianę jako kelnerka, kończyła zmywać naczynia. „Co ty tu robisz?”, zapytała. „To już koniec. Nie wracam tam – odpowiedział Larry. – Idę do pracy”.

Georgia Bird się załamała. Była silną, dumną kobietą, ale to, co właśnie usłyszała, dobiło ją. „Myślałam, że będziesz pierwszym z nas, który ukończy studia – powiedziała. – To była wielka szansa. Nie rozumiesz tego? Jestem bardzo rozczarowana”. „Mamo – odparł Larry – nie mam pieniędzy. Nie mogę robić wszystkiego tego, co robią inni”. „Nigdy wcześniej nie miałeś pieniędzy i jakoś sobie radziłeś”, zauważyła. W odpowiedzi usłyszała: „Teraz to co innego. To nie wypali, jeśli nie znajdę sobie jakiejś pracy i nie odłożę paru groszy”. „Miałeś być tym pierwszym”, powtórzyła gorzko Georgia, odwracając się od syna.

Nie odzywała się do niego przez blisko półtora miesiąca. Bird wprowadził się do babci Lizzie Kerns i unikał matki. Jego rodzice byli już wtedy rozwiedzeni i choć Joe Bird też nie był zachwycony decyzją syna, poradził mu: „Skoro już porzuciłeś szkołę dla pracy, to lepiej znajdź sobie tę robotę jak najszybciej”.

Dziesięć dni po opuszczeniu kampusu Bird pożyczył samochód od Amosa Kernsa, zabrał ze sobą kumpla z dzieciństwa Beezera Carnesa i pojechał z powrotem do Bloomington, żeby oficjalnie wypisać się z uczelni. Nie zatrzymał się, żeby porozmawiać z trenerem Knightem, Jimem Wismanem ani z innymi chłopakami, którzy mieli być jego kolegami z drużyny. Zniknął po cichu, tak samo jak się pojawił.

„Nie mam pojęcia, kiedy trener Knight się zorientował, że mnie nie ma – opowiada Bird. – Nigdy potem z nim nie rozmawiałem. Mieli świetną drużynę. Jestem przekonany, że myślał sobie: »Do diabła z tym Birdem«. I wcale mu się nie dziwię”.

Plotki o odejściu Birda z Bloomington szybko się rozeszły po małych miasteczkach French Lick i West Baden. Larry rozczarował nie tylko swoją rodzinę, ale i całą lokalną społeczność. Naciskano na niego, żeby zapisał się do Northwood Institute, ale po dwóch tygodniach wspólnych treningów z drużyną doszedł do wniosku, że nie ma tam konkurencji, i zrezygnował.

Zatrudnił się w przedsiębiorstwie komunalnym we French Lick zajmującym się wycinką drzew, czyszczeniem dróg, malowaniem znaków na ulicach, przepychaniem kanałów, sprzątaniem i wywózką śmieci. Potem pracował przez jakiś czas w firmie, która budowała i dostarczała przenośne domy. Nadal grywał w koszykówkę – w sparingach, w ligach letnich i w turniejach AAU. Nie był już częścią głównego nurtu koszykówki uniwersyteckiej, ale wciąż dostawał telefony od rekruterów. Jednym z nich był Bill Hodges, zawzięty asystent z Indiana State. Bez przerwy pojawiał się bez zapowiedzi – a to w domu u Birda, a to przy pralniomacie, a to w restauracji Villager, w której jako kelnerka pracowała Georgia Bird.

Któregoś wieczoru Hodges i główny trener Indiana State Bob King pojawili się na jednym z meczów Birda w ramach turnieju AAU w Mitchell w stanie Indiana. Rywalem była drużyna gwiazd Indiany, w której występował przyszły obrońca Celtics Jerry Sichting. Bird przerzucił w tamtym tygodniu 1300 snopów siana i ledwo zdążył na mecz. Przyjechał prosto z pola, w strój meczowy przebrał się w samochodzie, podczas gdy brat wiózł go do Mitchell, położonego 40 kilometrów dalej. Kiedy Bird się pojawił, King od razu odgadł, skąd wzięły się zadrapania na jego rękach. „Przerzucałeś siano?”, zapytał. „Tak jest, proszę pana”, odpowiedział Bird. „Założę się, że nie czujesz rąk”. „Ledwo mogę je podnieść”.

King nie chciał się przed meczem przyznać, że jest zainteresowany Birdem, ale po tym, jak rzekomo wyczerpany skrzydłowy zdobył w meczu 43 punkty i 25 zbiórek, grając przeciwko najlepszym koszykarzom w stanie, jego podejście się zmieniło. „Hej, Larry – powiedział po zakończeniu meczu. – Potrzebujemy cię w Terre Haute”.

Hodges zorganizował wizytę Birda i brata Beezera, Kevina Carnesa, w Indiana State. Przyjechał też Mark Bird i trójka młodych mężczyzn, ubrana w dżinsy i buty tenisowe, odbyła trening na oczach trenerów. „Tak właśnie gramy w domu”, powiedział Bird, odmawiając założenia spodenek sportowych i butów koszykarskich.

Jesienią Bird zapisał się na ISU, ale zgodnie z zasadami NCAA musiał pauzować przez jeden sezon. Codziennie przychodził na treningi, katując resztę zawodników swoim arsenałem przeróżnych zagrywek koszykarskich.

Sycamores pracowali nad rozegraniem akcji w obronie, w ramach której dawali atakującym trzy sekundy na rozegranie akcji, a zawodnicy pierwszej piątki mieli za zadanie wybronić się przed rzutem. Bird sześć razy z rzędu trafił niewiarygodną bombę równo z końcową syreną. Kiedy następnego dnia zawodnicy pierwszej piątki zaczęli bronić pressingiem, piłka znowu trafiła na środek do Birda. „Bird! – krzyknął King. – Siadaj!” Larry był zdezorientowany. Dlaczego trener był na niego zły? Przecież odbywało się niezłe przedstawienie. Kilka minut zajęło mu zrozumienie, skąd brała się złość Kinga. Bird sprawiał, że jego drużyna wyglądała w porównaniu z nim bardzo źle.

Wziął swój strój i wyszedł z hali. Hodges, drugi trener, poszedł za nim i potwierdził jego przypuszczenia. „Larry – powiedział – zabijasz ich pewność siebie. Będziemy przez to przegrywać”. „Cóż, muszę iść do domu i to przemyśleć – odparł Bird. – Jestem tu po to, żeby grać w kosza. Muszę grać w kosza”.

Hodges tłumaczył, że jego obecność wpływa demoralizująco na zawodników pierwszej drużyny, którzy w tamtym sezonie wygrali 13 meczów i przegrali 12. Larry ich onieśmielał. Odparł, że ponieważ musi pauzować, to dla niego treningi są jak mecze, i że jego przyszli koledzy z drużyny muszą się nauczyć twardszej gry. „Potem już zawsze brałem udział w treningach”, wspominał.

Po blisko roku przyglądania się i oczekiwania w swoim debiucie uniwersyteckim Bird zdobył 31 punktów i 18 zbiórek w meczu przeciwko Chicago State. Otuchy dodawało mu prawie pięć tysięcy ludzi na trybunach, chociaż koledzy z drużyny spodziewali się raczej niskiej frekwencji. Wsparcie kibiców w Terre Haute było często nijakie. Dopiero po meczu Bird dowiedział się, dlaczego na mecz przyszło tyle ludzi: w przerwie rozdawano darmowe meble.

Klimat dla koszykówki w Terre Haute miał się niebawem zmienić. Plotki na temat wyjątkowych umiejętności Birda szybko się rozeszły. W sezonie 1976/77 jego drużyna wygrała 25 z 28 meczów. Na kampusie koszulki z napisem „I’m a Bird Watcher”[6] sprzedawały się jak świeże bułeczki. Punkt kulminacyjny miał miejsce 28 listopada 1977 roku, kiedy Bird pojawił się na okładce magazynu „Sports Illustrated” w towarzystwie dwóch cheerleaderek, szepczących: „Sza”, tak jakby chodziło o to, żeby nie odkrywać jeszcze „tajnej broni koszykówki uniwersyteckiej”. Okładka w jedną noc uczyniła z Birda największego celebrytę w światku uczelnianego basketu. Lawinowa popularność wcale się młodemu, nieśmiałemu i powściągliwemu chłopakowi nie podobała. „Tamta okładka zmieniła moje życie – wspomina. – Ludzie się na mnie rzucili, dosłownie. Zdarzały się dni, kiedy żałowałem, że się na tej okładce znalazłem”.

W dniu, kiedy Bird trafił na okładkę, Magic Johnson, wówczas pierwszoroczniak w Michigan State, kartkował „Sports Illustrated”, żeby znaleźć tę historię. Nie stać go było na własną prenumeratę, więc co czwartek po treningu przychodził do pokoju trenerów i podkradał ich egzemplarz, żeby zobaczyć, o kim w tym tygodniu coś napisano.

W numerze, w którym zdjęcie Birda ozdobiło okładkę, nie było żadnego materiału towarzyszącego – Larry odmówił udzielenia wywiadu. Mimo to Magic znalazł krótkie wprowadzenie poświęcone dotychczasowej karierze Birda i uznał, że ciężkie życie skrzydłowego z Indiany przyciąga uwagę w równym stopniu co jego statystyki z parkietu. „To są jakieś jaja – powiedział do Heathcote’a. – Koleś zdobywa średnio 30 punktów na mecz, ale wcześniej na rok daje sobie spokój i mówi wszystkim: »Mogę pracować do końca życia«. Po czym podejmuje decyzję, że jednak nie: »No dobra, może jednak będę grał w koszykówkę«. Kto robi coś takiego?”

Magic utożsamiał się z presją, którą czuł Bird, związaną z obowiązkiem gry na jednym z uniwersytetów stanowych. Sam zawęził swój wybór uczelni do większego, bardziej prestiżowego uniwersytetu Michigan i do preferowanej przez jego rodzinę stanowej uczelni Michigan State. I podobnie jak Bird, miał przeróżne możliwości: wśród nich Maryland, Notre Dame, North Carolina State i Indiana. Codziennie dziesiątki szkół zasypywały jego rodzinę listami, dzwoniły i aranżowały „przypadkowe” spotkania. W końcu Earvin Johnson senior musiał zmienić numer telefonu.

Pewnego zimnego ranka Dick Vitale, trener Detroit, pojawił się w Lansing. Było zaraz po 6.00 rano. Zapukał do drzwi Magica, a Christine Johnson grzecznie poinformowała go, że jej syn już wyszedł. Był na dworze, trenował w śniegu rzuty z wyskoku przed rozpoczęciem lekcji.

Rekruterzy często pojawiali się o dziwnych porach. W tamtych czasach przepisy NCAA dotyczące kontaktów z uczniami liceów były znacznie luźniejsze i zdarzało się często, że Magic czekał rano na przystanku na autobus w towarzystwie trzech lub czterech zalotników. A kiedy pojechał na lunch do Burger Kinga, po parkingu kręcił się asystent trenera Maryland. Johnsona szczególnie miło połechtało to, że skontaktował się z nim trener UCLA Larry Farmer – zaczął się przechwalać przed kumplami: „Jadę do Hollywood”.

Wkrótce Magic doświadczył również ciemnych stron procesu rekrutacji. Kiedy już uporządkował terminarz i zarezerwował lot do Los Angeles, Farmer oddzwonił i powiedział mu, żeby jeszcze się wstrzymał. Niedźwiadki z UCLA rozpoczęły starania o Alberta Kinga z liceum Fort Hamilton w Brooklynie, który był uważany za jednego z najlepszych zawodników w kraju, lepszego od Magica, a także o innego czołowego czwartoklasistę, Gene’a Banksa.

Po raz pierwszy w swoim młodym życiu Magic został zepchnięty do roli drugoplanowej. Snuł się w domu z kąta w kąt z nieszczęśliwą miną, przeklinał Niedźwiadki i obiecywał sobie, że jeszcze zapłacą za to, że go olali. Kiedy Farmer zadzwonił i próbował na nowo nawiązać relację z Magikiem po tym, jak King wybrał uczelnię Maryland, dumny młody rozgrywający odpowiedział, że nie jest już zainteresowany grą w UCLA.

Inna uczelnia z Zachodniego Wybrzeża, Uniwersytet Southern California, również zaprosiła Magica na spotkanie, ale ten w ostatniej chwili zrezygnował z wyprawy. Był tylko jeden problem – o zmianie planów zapomniał powiedzieć trenerom z USC. Kiedy samolot wylądował w Los Angeles i okazało się, że nie ma w nim Magica, zaczęli go rozpaczliwie poszukiwać po całym lotnisku. Dopiero kiedy zadzwonili do jego rodziców, dowiedzieli się, że jest w domu, przy ulicy Middle w Lansing, i zajada kanapkę.

Johnson odwiedził też Minnesotę, mimo że na tamtejszą uczelnię nałożono karę za łamanie przepisów dotyczących rekrutacji. Zrobił to przede wszystkim dlatego, że zaintrygował go ich gwiazdor Mychal Thompson. Obaj panowie szybko przypadli sobie do gustu. Poszli razem na imprezę na kampusie i wieczorem otoczony przez studentów Johnson zabawiał towarzystwo żartami i anegdotami.

„Wyglądało to tak, jakby już był jednym z nich – mówił Thompson. – Sprawił, że czułem się świetnie. Trochę jakby to on mnie rekrutował. Kiedy wyjechał, powiedziałem trenerom: »Mamy go. Jest nasz. W przyszłym sezonie wygramy wszystkie mecze!«”.

Dwa tygodnie później Thompson był w szoku, kiedy się dowiedział, że choć Johnson ocenił Minnesotę jako swoje najlepsze spotkanie rekrutacyjne, to nie bierze pod uwagę żadnej uczelni z konferencji Big Ten, z wyjątkiem Michigan i Michigan State.

Matka i ojciec Magica woleli, żeby został w rodzinnym Lansing, choć kampus Michigan w Ann Arbor był oddalony tylko o 80 kilometrów. Nie byli jedyni – nauczycielka Magica Greta Dart i jej mąż Jim byli bardzo zaprzyjaźnieni z rodziną Johnsonów, sami nie mieli dzieci, a że oboje byli absolwentami MSU, to też namawiali Magica, żeby został zawodnikiem drużyny Spartans.

Mieszkańcy East Lansing, zdeterminowani, żeby zatrzymać swojego ziomka, kiedy był w czwartej klasie, napisali wiosną petycję, namawiającą go do wybrania Michigan State. Pod listem podpisało się ponad pięć tysięcy osób.

„Powinienem był pójść do Michigan – mówił Johnson – lepszej uczelni z bogatszą tradycją koszykarską. Ale to nie było takie proste. Wychowałem się w okolicy Michigan State. Odkąd byłem małym chłopcem, chodziłem na wszystkie ich mecze”.

Johnson był naprawdę rozdarty. Polubił trenera Michigan Johnny’ego Orra i jego asystenta Billa Friedera, który w trakcie całego procesu bardzo się o Magica troszczył i był bardzo przekonujący. Nie chcąc rozczarować żadnej ze szkół, Magic przychodził w sobotnie wieczory na mecze Michigan ubrany w ich tradycyjne niebiesko-żółte barwy, po czym zmieniał bluzę na taką w zielonym kolorze Spartans i szedł na późniejszy mecz MSU.

Tuż przed rozpoczęciem przez Magica czwartej klasy liceum Michigan State zwolniło trenera Gusa Ganakasa. Zastąpił go Heathcote, opryskliwy tyran, który nie miał skrupułów, żeby nawrzeszczeć na zawodników, jeśli popełnili na parkiecie jakiś błąd. Podobnie jak miało to miejsce z trenerem Indiany Knightem, Johnson miał wątpliwości, czy chce grać dla kogoś tak nieprzewidywalnego.

Heathcote zapewnił Magica, że choć ten bardzo urósł, to nadal widzi go w roli rozgrywającego, który będzie prowadził atak drużyny. Johnsonowi się to spodobało. Jego decyzję przypieczętowało to, że wieloletni asystent z MSU Vernon Payne udzielił Heathcote’owi poparcia, i to pomimo faktu, że sam przenosił się do Wayne State.

Matka Magica odetchnęła z ulgą, że syn wybrał State. Christine Johnson należała do Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego, a jej szabas trwał od piątkowego do sobotniego zmierzchu. Gdyby jej syn poszedł do Michigan, nie mogłaby oglądać jego popołudniowych sobotnich meczów. Earvin Johnson senior też był szczęśliwy, że syn będzie grał po drugiej stronie ulicy, a jego mecze nie będą kolidowały z godzinami pracy. Kiedy Earvin Johnson junior ogłaszał, że wybiera Michigan State, powiedział podczas konferencji prasowej: „Urodziłem się, żeby zostać Spartaninem”.

W pierwszym sezonie debiutant sprawił, że drużyna, która poprzedni sezon zakończyła z bilansem 12-15, stała się potęgą z bilansem 25-5. Magic wypracował sobie dobrą chemię z Gregiem Kelserem, atletycznym skrzydłowym, który szybko przemieszczał się po parkiecie i uwielbiał pakować do kosza idealnie wymierzone podania Johnsona lobem na alley-oop. Spartanie awansowali do finałów regionalnych Mideast, gdzie zmierzyli się z Kentucky. Zwycięzca miał awansować do Final Four, przegrany – wrócić do domu.

Do przerwy Spartanie prowadzili różnicą pięciu punktów, a na 19 minut przed końcem nawet siedmiu, ale Kentucky zaczęło grać obroną strefową, utrudniając życie Magicowi i trzymając go z dala od kosza. Na dziewięć minut przed końcem meczu Johnson złapał swój czwarty faul i do końca musiał już grać ostrożnie. „Earvin zmienił swoje zachowanie, a cała drużyna zmieniła zachowanie wraz z nim”, powiedział Heathcote.

Magic rzucał tego dnia źle (trafił 2 z 10 rzutów), jego podania były nieskuteczne (6 strat), a cała drużyna miała problemy z faulami. Ostatecznie Michigan State przegrało 52:49 w jednym z najgorszych meczów w całej karierze uniwersyteckiej Magica. Sukces Kentucky wynikał częściowo z tego, że wykorzystywali Robeya do stawiania wysokich zasłon i prowokowali zawodników MSU do fauli.

Johnson był przekonany, że Spartanie ponieśli porażkę, bo przestali szybko rozgrywać piłkę między sobą. Kiedy razem z Kelserem oglądali filmik z meczu w pokoju trenera, obiecali sobie, że w kolejnym sezonie będą szybciej wyprowadzać piłkę spod własnego kosza i rozgrywać szybsze akcje.

Ale zanim to nastąpiło, Magic planował pokazać, co potrafi, na turnieju World Invitational. Zamierzał wykorzystać szansę, żeby pokazać całej Ameryce i trenerowi Joemu B. Hallowi, że zalicza się już do koszykarskiej elity. Kiedy zobaczył skład, był zaskoczony i zadowolony, że na liście widniało nazwisko Birda. Chłopak z okładki „Sports Illustrated” budził jego ciekawość i Magic cieszył się, że będzie miał okazję spędzić trochę czasu na poznawaniu gwiazdy uczelni Indiana State.

Bird też był świadomy sukcesów Magica, ale nie śledził jego wyczynów tak uważnie, bo gwiazdor Michigan State nie był w tej samej konferencji co Indiana State i nie dane im było przeciwko sobie zagrać. „Bardziej mnie interesowało, co słychać u chłopaków z Purdue”, mówił Larry.

Ucieszył się, kiedy zobaczył na liście zawodników Jamesa Baileya, gwiazdę Rutgers, z którym rok wcześniej był na turnieju w stolicy Bułgarii. Trenerem tamtej drużyny USA był Crum, dawny rywal Birda w grze w H-O-R-S-E. Zagrali wtedy z czterema zagranicznymi zespołami, między innymi z reprezentacją Kuby. Podczas tamtego meczu doszło do przepychanki z Kubańczykami, kibice wysypali się z trybun, zawodnicy szturchali się i bili. Bailey próbował wyswobodzić się z tłumu, kiedy jeden z ochroniarzy krzyknął do niego: „Uwaga!”. Odwrócił się w samą porę, żeby zobaczyć napastnika, który zamierzył się rozbitą butelką na jego głowę. Bailey w samoobronie uderzył przeciwnika, ale butelka trafiła go w ramię, powodując obrażenia. W sumie założono mu 54 szwy – 34, żeby zaszyć rozcięcie, i dodatkowe 20 na prawej ręce, w którą ugryzł go napastnik.

Bułgarskiej policji, odzianej w stroje wojskowe i grożącej użyciem broni, w końcu udało się rozdzielić obie drużyny. Bird, który przed rozpoczęciem ataku schronił się pod stolikiem sędziowskim, spojrzał na Baileya i zapytał: „Co się stało?”. Bailey, blady z przerażenia, został zniesiony z parkietu i zawieziono go do szpitala. Bird był tak zły, że obiecał sobie, że już nigdy nie zagra w turnieju międzynarodowym. Nie dotrzymał tej obietnicy.

Tego rodzaju incydenty są często początkiem przyjaźni łączącej kolegów z drużyny i Bailey z Birdem też nawiązali taką bliską więź. Rozmawiali o sporcie, porównywali swoje historie i odkryli, że łączy ich więcej, niż można by się było spodziewać w przypadku białego chłopaka ze wsi i czarnego chłopaka z miasta.

„Zawsze słyszałem, że Bird jest raczej szorstki i nieuprzejmy – mówił Bailey. – Ale ja go znałem jako kogoś zupełnie innego. Byłem pod nieustannym wrażeniem jego szacunku w stosunku do innych ludzi”.

Bailey i Bird po raz kolejny spotkali się na parkiecie wiosną 1978 roku w turnieju National Invitation, na kilka tygodni przed ukonstytuowaniem się drużyny na WIT. Rutgers pokonało Indiana State dzięki koszowi zdobytemu przez Baileya w ostatnich sekundach, a kiedy obaj koszykarze opuszczali razem boisko, świętujący zwycięstwo kibice Rutgers przedarli się przez barierki i wpadli na parkiet.

W towarzyszącym temu chaosie jeden z niesfornych kibiców Rutgers wskoczył Birdowi na plecy. Larry go z siebie strącił, serwując cios łokciem, i poszedł dalej. „Trenerowi się to nie spodobało – powiedział. – Ale co niby miałem zrobić? Facet wisiał mi na plecach”.

Jeśli Hall był świadom tego drobnego „incydentu”, to nigdy o tym nie wspomniał. Tak naprawdę w ogóle niewiele się odzywał do Birda, Magica i innych zawodników niewywodzących się z Kentucky. „Nigdy wcześniej nie miałem trenera, który by mnie tak totalnie ignorował – mówił Magic. – Joe B. Hall był pierwszy”.

Robey, jeden z kilku zawodników z Kentucky, wyczuwał mur dzielący jego trenera i resztę drużyny. Przyjaźnił się z Birdem i pokazał mu domek, w którym gracze Kentucky mieszkali podczas roku akademickiego. Był luksusowy, każdy z zawodników miał oddzielną sypialnię i łazienkę, znajdowała się tam też wydzielona przestrzeń jadalna oraz salon, nazywany Wild Coyote Lounge[7], z pluszowymi kanapami, telewizorami i flipperami. Posiłki dla zawodników przygotowywał obecny na miejscu kucharz.

Ten przepych został potem uznany za pogwałcenie przepisów NCAA, ponieważ powodował powstanie nierówności w procesie rekrutacji, ale dla Birda było wtedy jasne, że zawodnicy Kentucky są przyzwyczajeni do tego, że mają wszystko to, co najlepsze. Robey, który rok później został najlepszym przyjacielem Birda w NBA, był wesoły, życzliwy i towarzyski. Trudno było go nie lubić. Birda nie irytowali ludzie, tylko cała sytuacja. Sprzeciwiał się specjalnym względom, jakimi Hall obdarzał swoich podopiecznych z Kentucky, i nie podobało mu się, jak lekceważył wszystkich innych. „Byliśmy w pewien sposób odseparowani od reszty grupy – przyznał Robey. – Jestem przekonany, że znajdowali się wśród nas lepsi zawodnicy niż chłopcy z Kentucky, ale Joe wiedział już, że potrafimy razem grać”.

Ponieważ Magic miał dopiero 18 lat, nie nabrał jeszcze wystarczająco dużo masy. Był najmłodszym członkiem drużyny na turniej World Invitational, ale miał pewność, że Hall po krótkim czasie zakocha się w jego grze i wstawi go do pierwszej piątki, czyli tam, gdzie jest jego miejsce. Przez pierwsze dwa dni Johnson podczas treningów dominował nad Macym, wymuszał jego straty, przepychał go pod koszem, wygrywał z nim pojedynki jeden na jednego. Ale kiedy 5 kwietnia w hali Omni miał miejsce mecz otwarcia turnieju z Kubą, pierwsza piątka składała się z samych koszykarzy Kentucky.

„Myślałem sobie: »Zaraz, zaraz« – opowiada Magic. – Po mojej jednej stronie siedzi Sidney Moncrief. Po drugiej James Bailey. Obok Jamesa siedzi Larry Bird. Larry powiedział: »Zapomnijcie. Będzie grał swoimi kolesiami«. Ale kiedy wieczorem graliśmy mecze sparingowe, to bez problemu rozbijaliśmy tych jego kolesi. Upokarzaliśmy ich. Macy, Robey i reszta kompletnie sobie z nami nie radzili. I miało to miejsce codziennie, wcale nie raz na jakiś czas”.

Ekipa USA rozbiła Kubę, w barwach której tylko dwóch zawodników mierzyło przynajmniej 198 centymetrów. Bird zebrał 7 piłek w ciągu

14 minut gry, Magic zaliczył 4 punkty i 3 asysty w 13 minut. Amerykanie wygrali 109:64. W relacjach z meczu nie pojawiła się wzmianka na temat żadnego z nich. Tak naprawdę to większą część relacji zajęły opisy przedmeczowej rozgrzewki i dunków Jamesa Baileya, Sidneya Moncriefa i gwiazdy Louisville Darrella Griffitha, który również znalazł się wtedy w drużynie.

Podczas pierwszych kilku godzin wspólnych treningów z Magikiem i Larrym Moncrief wyczuł ich wyjątkowy boiskowy zmysł. Ich podejście typu „najpierw próbować podać, dopiero potem rzucać”[8] było odświeżające i bardzo potrzebne w składzie złożonym ze strzelców, którzy nie byli przyzwyczajeni do dzielenia się piłką. „Obaj grali tak bardzo zespołowo – opowiada Moncrief. – To było trochę nietypowe”.

Kiedy po pierwszym zwycięstwie członkowie drużyny wchodzili po schodach, aby wyjść z hali, zauważyli generalnego menedżera Boston Celtics, Reda Auerbacha. „Spójrz, to Red Auerbach”, powiedział O’Koren, trącając Birda łokciem. „Znaczy kto?”, zapytał Bird.

Po meczu otwarcia Hall zdecydował, że w pierwszej piątce będą grali Givens, Macy, Robey, Moncrief i Bailey. Amerykanie z trudem pokonali Jugosławię (88:83), która w igrzyskach olimpijskich w 1976 roku zajęła drugie miejsce za Stanami Zjednoczonymi. Choć dzień później reprezentantom Kentucky Macy’emu i Lee przypisywano zwycięskie zasługi, to skrzydłowy z Indiana State trafił kluczowy rzut z niespełna pięciu metrów, doprowadzając do remisu 72:72. Magic zagrał zaledwie 11 minut i zaliczył tylko jedną asystę. Za bardzo mu zależało, żeby się pokazać.

„Widać było, że jest sfrustrowany – mówił Bird. – Nie mam do niego pretensji. To był jakiś żart. Kyle Macy w pierwszej piątce zamiast Magica. Dajcie spokój”. „Dla wszystkich obserwatorów było jasne, co się dzieje – wspomina Bailey. – Nie byliśmy w stanie zrozumieć, dlaczego Joe B. Hall gra tak wiele chłopakami z Kentucky, choć ma przed sobą do dyspozycji tylu bardziej utalentowanych zawodników, zwłaszcza Magica i Larry’ego. To było nie fair. Ale jeśli ci dwaj byli tym rozczarowani, to nigdy tego nie okazali”.

Podczas jednego z treningów, kiedy zawodnicy z pierwszej piątki ćwiczyli, ucząc się, jak pokonać pressing w obronie rywali, Bird i Magic wymyślili coś, co Bird nazwał potem pułapką na szczury: najpierw jeden próbował zmusić rozgrywającego do przełożenia piłki do drugiej ręki, a kiedy tylko to nastąpiło, pojawiał się ten drugi, który próbował odebrać mu piłkę. „Nikt nam nie powiedział, że mamy to robić – wspominał Bird. – Po prostu tak nam wyszło. Robiliśmy jeden przechwyt za drugim, po czym zdobywaliśmy punkty jak szaleni. Nagle Hall gwizdnął i przerwał trening. Był wściekły. Minęło kilka chwil i już mieliśmy się zajmować czymś innym. Zdaje się, że za nami nie przepadał”.

W decydującym meczu przeciwko Związkowi Radzieckiemu, który Amerykanie z łatwością wygrali 102:87, Bird i Magic sprawili, że po wspomnianej fantastycznej wymianie piłki publiczność poderwała się z miejsc. To był błysk geniuszu, co po zakończeniu turnieju częściowo przyznał nawet Hall. Dopytywany przez dziennikarzy, jak mógł wybrać do pierwszej piątki Macy’ego, Robeya, Givensa, Moncriefa i Baileya, mając do dyspozycji w składzie tyle talentów, odpowiedział: „Uznałem, że to jest mój najlepszy skład. Ale dziś Magic pojawił się na parkiecie i dosłownie rozniósł przeciwnika. Jest fenomenalnym zawodnikiem i bardzo fajnym młodym człowiekiem”.

Moncrief i Givens zostali wybrani do pierwszej piątki turnieju, a gracze z Kentucky Robey (20 minut na mecz) i Macy (18,7) byli liderami pod względem ilości minut spędzonych na parkiecie. Bird i Magic też wyjeżdżali zadowoleni – udowodnili swoją wartość podczas treningów i sparingów. „Szkoda, że nie graliśmy więcej – mówił Johnson. – Byliśmy ulubieńcami publiczności. Nie wiem, czy ludzie wcześniej widywali koszykarzy takich jak Larry i ja”.

Choć bardzo się nawzajem szanowali, opuszczali turniej, nie odbywszy ani jednej poważniejszej rozmowy. Przyjechali tam, będąc sobie obcy, wyjeżdżali jako dalecy znajomi. 11 miesięcy później mieli się spotkać znowu, ale tym razem na szali miało leżeć mistrzostwo NCAA i ich uniwersytecka legenda.

Larry vs. Magic. Kiedy rządziliśmy NBA

Подняться наверх