Читать книгу Nowele - Эжен Сю - Страница 4

KORSARZ

Оглавление

Urywek z pamiętników nieznajomego...

...uzyskawszy od admirała kilkumiesięczny urlop zwiedziłem, ciekawością wiedziony, wszystkie porty kanału La Manche, które w czasie ostatniej wojny francusko-angielskiej dostarczyły tak wielkiej liczby nieustraszonych korsarzy. Byłem podówczas jeszcze bardzo młodym i nigdy nie widziałem korsarza, pragnąłem więc usilnie ujrzeć prawdziwy typ takiego, z wieczną klątwą na ustach, a fajką w zębach, z okiem krwią na biegłem i ciałem okrytem ranami tak głębokiemi, iżby w nich pięść zanurzyć można.

W jednej z nadbrzeżnych miejscowości, w której się pewien czas zatrzymałem, objawiłem to naiwne życzenie staremu przyjacielowi mej rodziny, któremu byłem polecony. Był to człowiek bardzo rozsądny i miły w obejściu. Wysłuchawszy mnie spokojnie rzekł: „A więc dobrze, jutro zasiądziesz pan u mnie do obiadu w towarzystwie korsarza.”

– Korsarza? – wykrzyknąłem.

– Tak, prawdziwego korsarza – odparł – korsarza, jakich jest mało, który sam jeden złupił więcej statków, aniżeli wszyscy jego współbracia razem, od czasu walk pod Dunkerką, aż do Saint-Malo.

Przez całą, noc nie mogłem usnąć, a dzień następny wydał mi się nieskończenie długim, chociaż próbowałem czytać „Korsarza” Byrona, by się odpowiednio nastroić do tego uroczystego spotkania.

O godzinie piątej zjawiłem się u mego przyjaciela. Dziś mi się to śmiesznem wydaje, że ubrałem się owego dnia wykwintniej i z większą starannością niż zwykle. Gospodarz wydał mi się zakłopotanym, co mnie tak przeraziło, iż zadrżałem mimowoli.

– Nasz korsarz, rzekł, przyjdzie aż pod koniec obiadu, właśnie zajęty jest konferencyą, z kapitanem, komendantem portu.

– A więc poczekamy na niego, odparłem oddychając nieco swobodniej.

Zasiedliśmy do stołu. Wyznaczono mi miejsce obok gospodyni, a po mej prawej stronie usiadł jegomość, około sześćdziesięciu lat liczący, którego traktowano w domu nadzwyczaj poufale i nazywano krótko Tomem.

Odziany był bardzo starannie w ubiór czarny, który wybornie odbijał od bielizny śnieżnej białości. Twarz jego jowialna tchnęła szczerością, oko pełne życia, policzki świecące zdrowiem a w całej postaci rozlany był wyraz dobroduszności, który przejmował patrzącego zadowoleniem. Opowiadał mi wiele o swem rodzinnem mieście, którem się chlubił, o zamierzonych upiększeniach, o współzawodnictwie między szkołą braciszków a szkołą wzajemnej nauki, a nakoniec oznajmił mi z rodzajem dumy, że jest członkiem rady municypalnej, kapitanem gwardyi narodowej, a nawet ma niejaki wpływ na sprawy kościelne. Uwierzyłem mu na słowo. W każdej innej chwili szczegóły te byłyby mnie wielce zajmowały, lecz wtedy właśnie wydawały mi się, muszę wyznać, nudne i jednostajne, gdyż myśl ma była cała zaprzątnięta moim korsarzem, który nie nadchodził. Napróżno nasz gospodarz, w uprzejmości swej, by mnie rozerwać, począł drażnić Toma jakąś studnią, walącą się w gruzy, w dzielnicy, której nadzór jemu specyalnie był poruczony. To zachowanie się gospodarza obudziło we mnie przekonanie, że Tom posiadał obok innych zalet towarzyskich i municypalnych usposobienie w najwyższym stopniu łagodne, zgodne i wesołe.

Podano wety, a gdy słudzy się oddalili, zrozpaczony i nie mogąc się dłużej powstrzymać, prawie płaczliwym tonem zagadnąłem naszego amfitryona: – Niestety pański korsarz zapomniał o panu.

– Jaki korsarz? zapytał pan Tom, obierając spokojnie orzechy z łupy.

– Ależ komisarz marynarki, którego zaprosiłem, odparł gospodarz śmiejąc się do rozpuku z swego dowcipu.

Spłonąłem potężnym rumieńcem, a ogarnął mnie tak silny gniew, iż jedynie przez wzgląd na obecność dwóch kobiet potrafiłem zapanować nad sobą. Nie wiem jednak, czybym się mimo to nie dał był unieść swej porywczości, gdym zauważył, że zamiast odpowiedzi gospodarz spojrzał na resztę towarzystwa z dziwnym uśmiechem, a ci się również uśmiechnęli, z wyjątkiem jednego Toma, który się zaczerwienił aż po uszy i spuścił głowę z wyrazem zawstydzenia.

– Oto ten zacny człowiek sam jeden oburza się tą śmieszną sceną, pomyślałem, składając w duchu gorące podziękowanie godnemu radcy municypalnemu.

– No dosyć już tych żartów, przemówił wreszcie gospodarz w tonie poważnym, a serdecznym – wybacz pan, jeżeli być może nadużyłem przywileju starości. Uczyniłem to tylko w tym celu, by cię ustrzedz od z góry powziętych uprzedzeń, bo one są powodem, że się później mylnie osądza ludzi, którzy w nas budzą zainteresowanie. Jeżeli ich znajdziesz takimi, jakimi są w rzeczywistości, a nie jakimi sobie ich przedstawiałeś w bujnej wyobraźni, fantazya twa oburza się na rzeczywistość i gotów jesteś, przez złość, że się pomyliłeś, niesprawiedliwie ich osądzić lub pozostać dalej przy pierwotnem złudzeniu.

Spojrzałem z zdumieniem na gospodarza. Miałem lat szesnaście, on sześćdziesiąt; zresztą w tych kilku słowach jego mieściło się tyle życzliwości i rozsądku, że nie mogłem w żaden sposób się gniewać.

– Najlepszym dowodem prawdziwości mych słów – mówił dalej – jest, że gdybym natychmiast ci był wskazał naszego korsarza mówiąc, oto on, jestem przekonany, że byłbyś odniósł zupełnie inne wrażenie, aniżeli to, na jakieś się przygotował, a jednak ten nieustraszony bohater, o którym ci mówiłem, jest tu między nami i jadł wraz z nami obiad.

Uczyniłem gest zdziwienia.

– Daję panu moje słowo, wyrzekł gospodarz tak poważnie, iż musiałem mu wierzyć.

Powiodłem więc badawczem okiem po twarzach obecnych, które rozjaśniał uprzejmy uśmiech, ale nigdzie nie mogłem odkryć korsarza.

– Przypatrz mi się pan dobrze, rzekł Tom z szczególnym uśmiechem.

Wtedy gospodarz wskazując ręką na Toma przemówił:

– Mam zaszczyt przedstawić panu kapitana Tomasza S...

– Kapitana S...! pan jesteś owym dzielnym kapitanem? wykrzyknąłem, bo nazwisko, nieustraszona odwaga i męstwo owego bohatera były mi dobrze znane. I pozostałem nieruchomy z zdumienia i podziwu, a serce biło mi głośnem i przyspieszonem tętnem.

– Tak, ja sam nim jestem, odpowiedział korsarz, obierając i gryząc dalej orzechy.

– Pan jesteś owym sławnym kapitanem? powtórzyłem raz jeszcze, pożerając go oczami. I zdawało mi się po tem odkryciu, że lada chwila czoło radcy municypalnego pokryją groźne chmury, z oka padną błyskawice, głos zagrzmi, podobny do gromu. Ale błyskawic i gromów nie było ni śladu, natomiast korsarz przemówił do mnie z największą grzecznością:

– Jeżelibyś pan chciał zwiedzić port i stanowisko okrętów, jestem na pańskie usługi.

Poczem znów powrócił do swych orzechów.

Wydawało mi się, że je zanadto lubi, jak na korsarza.

W samej rzeczy byłem mocno zmieszany, bo chociaż nie przesadzałem w idealizowaniu, to jednak utworzyłem sobie zupełnie odmienny obraz człowieka, który wiódł życie tak krwawe i obfite w niebezpieczeństwa. Nie mogłem pojąć, by tyle wrażeń potężnych a strasznych nie pozostawiło ani jednej zmarszczki na tem jasnem i pogodnem czole, najmniejszego śladu na jego twarzy rumianej i uśmiechniętej.

Gospodarz widząc moje zdziwienie, rzekł do korsarza: – Patrz pan, panie Tom, on panu nie wierzy; aby go przekonać mów mu coś o twoim zawodzie albo najlepiej opowiedz mu twą ucieczkę z Southamptonu.

Kapitan Tom skrzywił się niechętnie. Na moją uwagę gospodarz nie nalegał dłużej, a ja nawiązałem pogadankę z kapitanem, zawsze uprzejmym i pogodnym, o jego głośnych walkach, któremi nas, młodych adeptów marynarki, w dzieciństwie do snu kołysano.

Uwaga, z jaką się mu przysłuchiwałem, dotknęła mile kapitana Toma, rozmowa nasza wkrótce się ożywiła, wyjawił mi nawet niektóre szczegóły o sposobie prowadzenia walki, a wszystko to w tonie spokojnym i łagodnym, który dziwnie odbijał od ponurego i pełnego grozy przedmiotu rozmowy.

Między innemi nie zapomnę nigdy odpowiedzi jego na moje pytanie, w jaki sposób uderzał na nieprzyjaciela.

Bawiąc się widelcem odparł najspokojniej w świecie:

– Mój Boże, stając do walki z okrętem nieprzyjacielskim, miałem zwyczaj, który uważam za bardzo dobry i który mogę panu polecić do zastosowania przy sposobności, bo to rzecz bardzo prosta – dodał mniej więcej tonem gospodyni zachwalającej wyborną receptę do smażenia konfitur – oto w chwili, kiedy znajdowałem się oko w oko naprzeciw pokładu nieprzyjacielskiego okrętu, zasypywałem go od razu gradem kul naszych muszkietów i dział, nabitych potrójnym ładunkiem. I nie możesz pan sobie nawet przedstawić, jaki to miało skutek – dorzucił kapitan obracając się na pół ku mnie i potrząsając głową z wyrazem głębokiego przekonania.

Pozwoliłem sobie zapewnić kapitana, że jestem w stanie dokładnie sobie wyobrazić skutek, jaki musiał wywołać ten znakomity środek, który w rzeczy samej był bardzo prosty.

– Ba! Tom tylko udaje takiego zucha – rzekł gospodarz złośliwie – ale nie powiedział ci jeszcze, że się boi upiorów.

– O! upiorów! zawołał wesoło Tom, napełniając kieliszek wyśmienitym curacao.

– Tak, upiorów, powtórzył gospodarz.

– Czyż cię nigdy nie odwiedza człowiek z wydłubanemi oczami?

Wtedy twarz kapitana przybrała szczególny wyraz, poczerwieniał, oko jego pierwszy raz się ożywiło, a próżny kielich postawił na stole i zawołał gładząc dłonią siwe włosy i odsłaniając wysokie czoło:

– A więc dobrze, widzę, że gospodarz nasz chce koniecznie, bym opowiedział moją ucieczkę z Southamptonu, z którą się łączy ta przeklęta przygoda. Posłuchaj mnie zatem, młodzieńcze.

– Lecz nie zapominaj, kapitanie, o obecności dam – rzekł nasz gospodarz, wskazując na żonę i jedną z jej przyjaciółek.

– Na honor – odparł Tom – jeżeli w zapale opowiadania powiem co niestosownego, to proszę sobie tylko wyobrazić, że opuściłem te słowa i położyłem w ich miejsce kropki.

Nie wiem, czy to było złudzenie, czy może likier zaczął działać na kapitana, czy może był to wreszcie demoniczny, pełen ponurej grozy urok, jakim działa wypisane na czole dumne miano korsarza, ale skoro rozpoczął opowiadanie, zdawał się niejako rozkazem wymagać powszechnej uwagi. W moich oczach był to już człowiek zupełnie inny, a nie radca municypalny.

Opowiadanie swe temi rozpoczął słowy:

O ile sobie mogę przypomnieć, działo się to w wrześniu roku 1812.

Wiał właśnie świeży wiatr od północnego zachodu, a statek mój, który.............................

Nowele

Подняться наверх