Читать книгу Tybet, W drodze do Kumbum - Elżbieta Sęczykowska - Страница 10

Оглавление

Jest po­czą­tek lu­te­go. To już trze­ci ty­dzień na­szej wę­drów­ki po gó­rach Ty­be­tu, któ­rej ce­lem jest Wiel­ki Klasz­tor Kumbum. Le­ży w pół­noc­no­-wschod­niej czę­ści Wyżyny Ty­be­tań­skie­j, w pro­win­cji Am­do, na tra­sie ka­ra­wan do Mon­go­lii. To je­den z pię­ciu naj­waż­niej­szych klasz­to­rów w Ty­be­cie. Na­le­ży do sek­ty Ge­lug­-pa – Żół­tych Cza­pek i jest nie tyl­ko zna­czą­cym miej­scem bud­dyj­skie­go kul­tu, ale rów­nież zna­nym uni­wer­sy­te­tem kształ­cą­cym w prze­szło­ści ty­sią­ce mni­chów. Od da­wien daw­na owia­ny ta­jem­ni­cą, jest jed­nym z głów­nych ce­lów piel­grzy­mek oraz miej­scem spo­tkań wie­lu la­mów, cu­do­twór­ców, asce­tów, a także kup­ców.

Zmie­rza­my szla­kiem pąt­ni­czym do miej­sca, gdzie przed wie­ka­mi wy­da­rzył się cud… Pra­gnie­my wziąć udział w ob­cho­dach ty­be­tań­skie­go No­we­go Ro­ku, by za spra­wą mo­cy Pa­na Śmier­ci Ja­man­ta­ki pod­czas ce­re­mo­nii C’am oczy­ścić na­sze du­sze z grze­chów mi­ja­ją­ce­go ro­ku. We­dług lo­kal­ne­go ka­len­da­rza No­wy Rok przy­pa­da pięt­na­ste­go dnia ostat­nie­go mie­sią­ca. Wła­śnie w Kumbum każ­de­go ro­ku do­ko­nu­je się mi­ste­rium zwy­cię­stwa do­bra nad złem i na­stę­pu­je cu­dow­ne ze­spo­le­nie sił bo­skich z si­ła­mi na­tu­ry. War­to za­tem po­nieść wszel­kie tru­dy po­dró­ży, aby w No­wy Rok wkroczyć wol­nym od nie­czy­stych mo­cy.

Ty­bet to ta­jem­ni­czy kraj na da­chu świa­ta, naj­bar­dziej nie­do­stęp­ny i od­osob­nio­ny na na­szej Zie­mi. Gi­gan­tycz­ne lo­do­we ma­sy­wy wraz z pu­sty­nia­mi two­rzą je­go gra­ni­ce. Jest ser­cem za­śnie­żo­nych gór, źró­dłem po­tęż­nych rzek. Dzi­ki, prze­ra­ża­ją­cy, pu­sty, usta­wicz­nie nę­ka­ny lo­do­wa­tym wia­trem, ale w swej wiel­kiej sa­mot­no­ści… wspa­nia­ły. I bo­ga­ty w war­to­ści du­cho­we swojego spo­łe­czeń­stwa.

Ist­nie­ją tu wciąż barw­ne, peł­ne ży­wot­no­ści cy­wi­li­za­cje, o któ­rych świat do­wie­dział się sto­sun­ko­wo nie­daw­no. Roz­po­wszech­nia­na wie­dza na te­mat Ty­be­tu nie uwzględ­nia­ła czę­sto okre­su po­prze­dza­ją­ce­go roz­kwit no­wej re­li­gii, a bez te­go nie mo­gli­by­śmy po­jąć isto­ty ry­tu­ałów i ob­rzę­dów, odprawia­nych po dziś dzień.

Cy­wi­li­za­cja tkwią­ca głę­bo­ko ko­rze­nia­mi w prze­szło­ści, w utrzy­mu­ją­cym się dłu­go feu­da­li­zmie, opie­ra­ła się przede wszyst­kim na po­li­tycz­nej i go­spo­dar­czej do­mi­na­cji Ko­ścio­ła la­ma­istycz­ne­go. Po­wszech­nie wyznawa­na na te­re­nie ca­łe­go Ty­be­tu re­li­gia bo­n, prze­siąk­nię­ta sza­ma­ni­zmem, a na­wet od­le­głym ani­mi­zmem, po­łą­czy­ła się w koń­cu z no­wą, choć po­krew­ną, ideą bud­dyj­ską, któ­ra przez ko­lej­ne wie­ki tak zna­czą­co za­wa­ży­ła na ca­łym du­cho­wym ży­ciu miesz­kań­ców Ty­be­tu.

Ni­gdzie bar­dziej niż tu­taj lu­dzie nie prze­ciw­sta­wia­ją się lo­so­wi i prze­zna­cze­niu. Wal­czą z si­ła­mi przy­ro­dy, tru­da­mi dnia co­dzien­ne­go i nie­bez­pie­czeń­stwa­mi. Czy­ni­li to cza­sem z po­mo­cą sił nad­przy­ro­dzo­nych, któ­re w ta­jem­nych prak­ty­kach po­wo­ły­wa­li do ży­cia.

Nie bar­dzo już mo­gę so­bie przy­po­mnieć, któ­ry to dzień ty­go­dnia, chy­ba wto­rek al­bo śro­da…


Czas się za­trzy­mał, prze­stał mieć zna­cze­nie.

Mo­ja uwa­ga sku­pio­na jest w tej chwi­li wy­łącz­nie na tym, jak za­bez­pie­czyć się przed chło­dem i gło­dem, jak prze­trwać ko­lej­ny dzień bez szans na umy­cie się lub choć­by moż­li­wość zdję­cia z sie­bie jed­nej war­stwy ubra­nia.

Wciąż utrzy­mu­je się sro­gi mróz, a ja znów mam przed so­bą ob­raz ko­lej­nej no­cy spę­dzo­nej we wszyst­kich rze­czach, ja­kie po­sia­dam, w bu­tach i nie­od­łącz­nej czap­ce na gło­wie.

Po raz pierw­szy za­mar­z­ła mi wo­da w ter­mo­sie!

Prze­mie­rza­my gó­ry i do­li­ny, wspi­na­my się na prze­łę­cze, ba­ga­te­la – pię­cio­ty­sięcz­ne! Ka­mien­ne kop­ce i mo­dli­tew­ne fla­gi z wy­pi­sa­ny­mi man­tra­mi wy­ty­cza­ją szlak piel­grzy­mom i mó­wią o re­li­gij­no­ści je­go miesz­kań­ców. Naj­po­pu­lar­niej­sza w Ty­be­cie man­tra to Om ma­ni pad­me hum, co zna­czy: bło­go­sła­wio­ny klej­no­cie w lo­to­sie. Jest od­ma­wia­na ty­sią­ce ra­zy dzien­nie, wy­ry­ta na gła­zach, mo­dli­tew­nych młyn­kach, no­szo­na w amu­le­tach. Pod­czas jej re­cy­ta­cji moż­na usły­szeć nie­zli­czo­ne gło­sy świa­ta, pie­śni, od­gło­sy na­tu­ry, a na­wet – jak nie­któ­rzy twier­dzą – puls ko­smo­su.


Namioty nomadów


Modlitewne flagi

Po­wta­rza­ją ją też piel­grzy­mi, któ­rzy to­wa­rzy­szą nam w wę­drów­ce. Idą w peł­nym sku­pie­niu mło­dzi i sta­rzy, ro­dzi­ny z dzieć­mi, bied­ni, pro­ści no­ma­dzi ze ste­pów i bo­ga­ci kup­cy. Krę­cą ca­ły czas mo­dli­tew­ny­mi młyn­ka­mi, umoż­li­wia­jąc po­pły­nię­cie w dal mo­dli­twie, hen tam, gdzie ktoś jej wy­słu­cha… Prze­su­wa­ją pa­cior­ki ró­żań­ca, pre­cy­zyj­nie od­li­cza­jąc ko­lej­ne kro­ki po­łą­czo­ne z bi­ciem po­kło­nów do sa­mej zie­mi.

Naj­wy­tr­wal­si i naj­gor­liw­si pąt­ni­cy po­ko­nu­ją set­ki ki­lo­me­trów, nie­mal się czoł­ga­jąc. Od­mie­rza­ją kro­ki dłu­go­ścią swe­go cia­ła, pa­da­jąc na zie­mię, pod­no­sząc się i znów pa­da­jąc. To­wa­rzy­szy im za­wsze kon­kret­na in­ten­cja, któ­ra po­ma­ga do­trzymać pod­ję­tych re­li­gij­nych zo­bo­wią­zań i ślu­bów. Nie trak­tu­ją tej for­my mo­dli­twy by­naj­mniej ja­ko po­ku­ty czy ka­ry. Swo­ją po­win­ność speł­nia­ją z peł­nym od­da­niem, po­świę­ce­niem dla ce­lów wyż­szych. Trak­tu­ją ją ja­ko du­cho­wą dro­gę do swo­iste­go wy­zwo­le­nia od ko­niecz­no­ści po­now­nych na­ro­dzin i speł­nie­nia w nir­wa­nie.

Wi­dy­wa­łam gru­py pąt­ni­ków, praw­dzi­wych asce­tów, któ­rzy brnąc po pas w głę­bo­kim śnie­gu al­bo idąc w ulew­nym desz­czu, czę­sto uwa­la­ni w ku­rzu i bło­cie, cier­pli­wie po­dą­ża­li da­lej, mo­dląc się żar­li­wie po­mi­mo zdar­tej skó­ry na rę­kach i ko­la­nach czy z ra­na­mi na gło­wach od głę­bo­kich po­kło­nów. Nie­któ­rzy piel­grzy­mo­wa­li bez bu­tów, w łach­ma­nach, przy­po­mi­na­li strzęp ludz­kiej god­no­ści. Ale wła­śnie nie o god­ność tu cho­dzi, nie o upodle­nie, ale o cał­ko­wi­te od­da­nie się bo­skim si­łom, głę­bo­ko poj­mo­wa­nej re­li­gii, dzię­ki któ­rej mo­gą z ra­do­ścią po­ko­nać tę jak­że dłu­gą i uciąż­li­wą dro­gę do Kumbum.


Stupa

Na­sza po­dróż trwa­ła wie­le ty­go­dni, ale co­dzien­ność do­star­cza­ła co rusz no­wych wra­żeń. A to na­po­tka­li­śmy pro­wa­dzo­ne przez pa­ste­rzy i kup­ców ka­ra­wa­ny ja­ków nio­są­cych cen­ne to­wa­ry, ta­kie jak sól czy her­ba­ta, to znów zdro­żo­nych piel­grzy­mów w cięż­kich ko­żu­chach z dłu­gi­mi rę­ka­wa­mi za­stę­pu­ją­cy­mi rę­ka­wi­ce – okrą­ża­li za­wsze mi­ja­ne stu­py po­rzu­co­ne gdzieś na pust­ko­wiu. Wie­lo­krot­nie na­ty­ka­li­śmy się na nie­za­tar­te do koń­ca śla­dy daw­nych klasz­to­rów, po nie­któ­rych po­zo­sta­ły je­dy­nie zglisz­cza: ster­ty ka­mie­ni z in­skryp­cja­mi lub wi­ze­run­ka­mi Congkhapy, amu­le­ty, po­dar­te sta­re księ­gi – to naj­czę­ściej wszyst­ko, co oca­la­ło. Od cza­su do cza­su do­cho­dził nas za­rdze­wia­ły, zgrzy­tli­wy dźwięk po­ru­sza­ne­go przez wiatr młyn­ka al­bo ca­łe­go rzę­du daw­niej ko­lo­ro­wo po­ma­lo­wa­nych cy­lin­drów krę­cą­cych się wo­kół wła­snej osi. Daw­no nie­od­na­wia­nych, zmur­sza­łych, z ma­ło już czy­tel­ny­mi li­te­ra­mi, ale prze­cież wciąż za­wie­ra­ją­cych świę­te tek­sty. Każ­dy ob­rót to mo­dli­twa, wy­po­wie­dzia­ne i nie­wy­po­wie­dzia­ne sło­wa wszyst­kim zna­nej man­try: Om ma­ni pad­me hum, po­wta­rza­nej po wie­lo­kroć w cią­gu dnia, nie tyl­ko w świą­ty­niach. Cza­sem zda­rzy się ja­kiś za­błą­ka­ny piel­grzym al­bo ku­piec zdą­ża­ją­cy do naj­bliż­szej osa­dy, któ­ry na chwi­lę przy­sta­nie i ta­kim młyn­kiem ob­ró­ci raz i dru­gi, po­chy­li się nad roz­rzu­co­ny­mi w bez­ła­dzie amu­le­ta­mi, za­my­śli nad lo­sem czło­wie­czym… Ogrom­ne wra­że­nie ro­bią też na­po­tka­ne szcząt­ki pre­cy­zyj­nie uło­żo­nych ka­mien­nych mu­rów i świą­tyń, kie­dyś oka­za­łych, mo­nu­men­tal­nych za­pew­ne bu­dow­li, któ­re tęt­ni­ły ży­ciem i prze­peł­nia­ła je mo­dli­twa. Dziś po­rzu­co­ne, tra­gicz­nie smut­ne, pa­mię­ta­ją­ce wszyst­ko, co się tu wy­da­rzy­ło. Wszech­obec­ne, po­wie­wa­ją­ce wciąż jesz­cze, spło­wia­łe fla­gi za­tknię­te na wy­so­kich tycz­kach do­peł­nia­ją te­go smut­ne­go wi­do­ku…


W drodze do Kumbum


Stupy

Jed­nak nie wszyst­ko jest tu­taj po­nu­re. Od cza­su do cza­su spo­ty­ka­my gru­pę ro­ze­śmia­nych kup­ców na ko­niach. Sa­mo­cho­du, po­za na­szym, przez wie­le dni, mo­że na­wet ty­go­dni nie spo­tka­li­śmy po dro­dze. Raz za­chę­ce­ni przez nich do­sie­dli­śmy tych ma­łych, wy­trzy­ma­łych na tu­tej­sze tru­dy ru­ma­ków. Oka­za­ły się cał­kiem ła­god­ne i po­słusz­ne. I by­ły w na­szym po­dró­żo­wa­niu ma­łą od­mia­ną. Je­den z męż­czyzn za­ło­żył mi na gło­wę swą cie­płą li­sią cza­pę, za­pew­ne w na­dziei, że ją ku­pię. Mo­że i tak by się sta­ło, gdy­by nie ilość in­sek­tów, któ­re od­kry­łam w jej środ­ku… Szyb­ko prze­sta­łam ża­ło­wać oka­zji do na­by­cia cze­goś ory­gi­nal­ne­go od ty­be­tań­skich han­dla­rzy.

In­ne­go dnia, bar­dzo mroź­ne­go, tak mroź­ne­go, że nie chcia­ło mi się na­wet się­gnąć po apa­rat fo­to­gra­ficz­ny, zo­ba­czy­li­śmy na­gle nie­zwy­kłe zja­wi­sko… Tuż po­nad zie­mią po­śród śnie­gu uno­si­ły się gę­ste opa­ry przy­sła­nia­ją­ce to, co za ni­mi się kry­ło. Pod­je­cha­li­śmy bli­żej i za­nie­mó­wi­li­śmy z wra­że­nia. Z bia­łej mgły wy­ło­ni­ły się trzy ludz­kie gło­wy. Na­le­żą­ce do nich cia­ła by­ły nie­wi­docz­ne, za­nu­rzo­ne w cie­płym źró­dle. Ten nie­zwy­kły ob­ra­zek po­śród nie­koń­czą­cych się śnie­gów da­wał nie­sa­mo­wi­te złu­dze­nie nie­re­al­nej wprost ha­lu­cy­na­cji. Jak fa­ta­mor­ga­na na pu­sty­ni, któ­ra się przy­da­rza po­dróż­ni­kom na gra­ni­cy sił i moż­li­wo­ści zdro­we­go po­strze­ga­nia rze­czy­wi­sto­ści. Gdy­by nie śmiech ką­pią­cej się w naj­lep­sze i bez skrę­po­wa­nia grup­ki no­ma­dów, dwóch męż­czyzn i ko­bie­ty, po­my­śla­ła­bym, że to, co wi­dzę, to sen. Tym­cza­sem oni, plu­ska­jąc się we­so­ło, za­czę­li ocho­czo za­chę­cać nas do wspól­nej za­ba­wy na go­la­sa. Od ty­go­dni nie wi­dzie­li­śmy żad­nej ła­zien­ki, o cie­płej wo­dzie na­wet nie ma­rząc, więc po­ku­sa przy­łą­cze­nia się do tej we­so­łej gro­mad­ki by­ła wiel­ka. Na kość zmarz­­nię­ta, od­da­ła­bym wszyst­ko, że­by za­nu­rzyć się w tym cu­dow­nie go­rą­cym źró­dle. Ale… nie za­nu­rzy­łam się, cze­go do dziś ża­łu­ję. Ża­łu­ję rów­nież, że na­wet nie za­re­je­stro­wa­łam na fil­mie cze­goś tak pięk­ne­go i nie­zwy­kłe­go. Wciąż tyl­ko wspo­mi­nam i py­tam sie­bie: „sen to był czy ja­wa?”.


Młynki modlitewne

Nie wszy­scy zmie­rza­ją do Kumbum pie­szo, nie­któ­rzy ko­rzy­sta­ją z mu­łów, in­ni z ko­ni al­bo ja­ków – zwie­rząt po­tęż­nych, nad­zwy­czaj wy­trzy­ma­łych i nie­mal zro­śnię­tych z ty­be­tań­skim kra­jo­bra­zem. Ja­ki peł­nią wie­lo­ra­kie funk­cje: od środ­ka trans­por­tu do do­star­czy­cie­la skór i mle­ka, z któ­re­go wy­ra­bia się jak­że cen­ne tu­taj ma­sło. Trak­tu­je się je w sym­bo­li­ce jak naj­więk­sze do­bro­dziej­stwo te­go kra­ju. Ma­sła uży­wa się nie tyl­ko w formie do­dat­ku do her­ba­ty, słu­ży też ja­ko pa­li­wo w świą­tyn­nych i do­mo­wych lamp­kach. Mni­si wy­ko­nu­ją z nie­go rów­nież ry­tu­al­ne rzeź­by, o czym mie­li­śmy się wkrót­ce prze­ko­nać.

Na dro­dze na­szej wę­drów­ki po­ja­wia­ją się cza­sem ma­łe osa­dy ty­be­tań­skie al­bo na­mio­ty no­ma­dów. Za­wsze spra­wia­ło nam to ra­dość, nie tyl­ko ze spo­tka­nia ży­wej isto­ty, by­ła to dla nas oka­zja, by się ogrzać i na­pić go­rą­cej her­ba­ty. Ja­kież to dziw­ne, że wła­śnie tu­taj, po­śród nie­przy­ja­zne­go świa­ta, w su­ro­wym kli­ma­cie ży­ją tak życz­li­wi i ła­god­ni lu­dzie. Czy to za­słu­ga re­li­gii, że ich sto­su­nek do swo­ich, do ob­cych… jest właś­nie ta­ki? Ży­ją oszczęd­nie, czerpiąc z darów na­tu­ry. Na­wet śpią w po­zy­cji umoż­li­wia­ją­cej za­cho­wa­nie cie­pła: z pod­cią­gniętymi pod brodę no­gami. O świ­cie roz­dmu­chu­ją skó­rza­ny­mi mie­cha­mi nie­wy­ga­sły żar i w ko­cioł­ku nie­ba­wem za­czy­na bul­go­tać her­ba­ta, któ­rą pi­je się tu­taj z mle­kiem, so­lą i wła­śnie z ma­słem. Pa­le­ni­sko jest cen­tral­nym punk­tem do­mo­stwa i ni­gdy nie wy­ga­sa.

Na tę odro­bi­nę cie­pła li­czy­li­śmy, zbli­ża­jąc się do jed­ne­go z czar­nych na­mio­tów…


Pielgrzymi

Tybet, W drodze do Kumbum

Подняться наверх