Читать книгу Tybet, W drodze do Kumbum - Elżbieta Sęczykowska - Страница 13

Оглавление

Gdy jechaliśmy moc­no już o tej po­rze ro­ku ośnie­żo­nym tra­wer­sem ku ko­lej­nym prze­łę­czom Am­do, ca­ły czas wy­trwa­le to­wa­rzy­szy­ły nam w po­dró­ży wa­ta­hy wil­ków lub sza­re po­je­dyn­cze osob­ni­ki wy­raź­nie cze­ka­ją­ce na upo­lo­wa­nie tre­ści­we­go po­sił­ku. Nie był to mi­ły wi­dok na tym opusz­czo­nym przez Bo­ga i lu­dzi pust­ko­wiu. Zro­bi­ło się tro­chę nie­swo­jo.

Prze­peł­nio­na zły­mi prze­czu­cia­mi, ob­ser­wo­wa­łam ten po­nu­ry, po­zba­wio­ny róż­no­rod­no­ści pej­zaż w na­dziei na ja­kieś przy­tul­ne schro­nie­nie. Sta­lo­we­go ko­lo­ru cięż­kie chmu­ry przy­sło­ni­ły i tak już od daw­na niewi­dzia­ne słoń­ce, po­wo­du­jąc co­raz więk­sze ciem­no­ści, a wzma­ga­ją­cy się wiatr dął nie­mo­żeb­nie, na­pa­wa­jąc gro­zą. Do te­go ob­fi­cie sy­pał śnieg. Mroź­ne po­wie­trze po­łą­czo­ne z ostry­mi po­dmu­cha­mi wia­tru wdzie­ra­ło się do nie­zbyt szczel­ne­go sa­mo­cho­du. Na­sze da­le­kie od luk­su­su au­to da­wa­ło nam je­dy­nie po­zo­ry ochro­ny przed zim­nem i śnie­giem. Po­zba­wio­ne ogrze­wa­nia wnę­trze po­wo­do­wa­ło bły­ska­wicz­ne za­mra­ża­nie szyb, co uniemożliwia­ło bez­piecz­ną jaz­dę. Najważniejszym za­da­niem Szy­mo­na, na­sze­go głów­ne­go ope­ra­to­ra, sie­dzą­ce­go obok kie­row­cy, by­ło cią­głe ze­skro­by­wa­nie szro­nu, przy­naj­mniej w po­lu wi­dze­nia pro­wa­dzą­ce­go au­to. Za­sta­na­wia­li­śmy się, co moż­na wi­dzieć przez ma­ły od­chu­cha­ny skra­wek okna… Każ­dą szcze­li­nę i za­ka­ma­rek ka­bi­ny wy­peł­niał bia­ły puch, two­rząc ma­łe za­spy, z któ­rych usu­wa­niem nie mo­gli­śmy na­dą­żyć. Je­cha­li­śmy z co­raz więk­szym tru­dem. Na­si nie­zmor­do­wa­ni ty­be­tań­scy kie­row­cy wy­ka­zy­wa­li mnó­stwo har­tu du­cha, by do­trzeć w bar­dziej przy­ja­zne re­jo­ny pro­win­cji. Wie­lo­go­dzin­na, do bó­lu mo­no­ton­na, a za­ra­zem nie­bez­piecz­na jaz­da kra­wę­dzią urwi­ska na du­żej wy­so­ko­ści, wy­zwa­la­ła strach, ale po pew­nym cza­sie już tyl­ko ob­ja­wy znu­że­nia i sen­no­ści. I co­raz więk­szej re­zy­gna­cji.

Prak­tycz­nie skoń­czył się nam pro­wiant, a na za­opa­trze­nie w żyw­ność nie mie­li­śmy tu­taj żad­nych szans. To­wa­rzy­szą­ce nam nie­ustan­nie zim­no i głód tyl­ko do­peł­nia­ły po­czu­cie lę­ku, a wy­obraź­nia pod­sy­ca­na wi­do­kiem wciąż czy­ha­ją­cych na nas wil­ków i krą­żą­cych sę­pów pod­su­wa­ła co­raz bar­dziej po­nu­re fan­ta­zje. Jak­że bło­go­sła­wi­li­śmy w ta­kich chwi­lach na­sze pu­cho­we śpi­wo­ry i kurt­ki, któ­ry­mi otu­le­ni po uszy mogli­­śmy cze­kać dal­sze­go roz­wo­ju wy­da­rzeń.


Wnętrze namiotu nomadów


Wnętrze namiotu nomadów

Tym­cza­sem po wie­lu go­dzi­nach jaz­dy wje­cha­li­śmy na ko­lej­ną ośnie­żo­ną prze­łęcz i na­szym oczom uka­zał się za­pie­ra­ją­cy dech wi­dok. Ty­bet w peł­nej kra­sie. Nie­re­al­ne po­czu­cie prze­strze­ni i pust­ki. W da­li ośnie­żo­ne szczy­ty i roz­le­głe płasz­czy­zny pła­sko­wy­żu prze­ry­wa­ne tu i ów­dzie na­gły­mi urwi­ska­mi. Przed na­mi wy­ło­ni­ło się obo­wiąz­ko­we obo, czy­li kop­czyk z ka­mie­ni, ułożo­ny przez ty­be­tań­skich piel­grzy­mów. Do­kła­da­ne wciąż no­we ka­mie­nie w róż­nych in­ten­cjach oraz po­wie­wa­ją­ce na wie­trze fla­gi nio­są świę­te wer­sy mo­dli­twy hen gdzieś w nie­koń­czą­cą się prze­strzeń…

Mi­mo do­tkli­we­go zim­na po­sta­no­wi­li­śmy zro­bić krót­ki od­po­czy­nek. Bar­dzo już zmę­cze­ni, prze­sta­li­śmy ma­rzyć o luk­su­sach ta­kich jak ką­piel czy przy­tul­ny ką­cik z pa­lą­cym się ogniem w ko­min­ku. Kie­ro­wa­ni in­stynk­tem prze­trwa­nia pra­gnę­li­śmy je­dy­nie ja­kiej­kol­wiek cie­płej stra­wy, by­le ja­kie­go cie­płe­go schro­nie­nia, a te­go jed­nak wciąż nie by­ło wi­dać… Dro­ga, któ­rą ob­ra­li­śmy, wio­dła przez cał­ko­wi­cie po­zba­wio­ne ży­cia prze­strze­nie. Mi­ja­ne wcze­śniej nie­licz­ne osa­dy te­raz za­mie­ni­ły się w po­je­dyn­cze na­mio­ty stra­szą­ce swym wy­glą­dem na tym su­ro­wym i okrut­nym pust­ko­wiu. Z da­le­ka przy­po­mi­na­ły ogrom­ne czar­ne pa­ją­ki po­lu­ją­ce na swą ofia­rę.


Tybetańska piękność

I wresz­cie ja­kimś cu­dem po­ko­na­li­śmy tę zu­peł­nie dzi­ką prze­strzeń i… sta­nę­li­śmy oko w oko z no­ma­da­mi.

Za­trzy­ma­li­śmy się nie­opo­dal jed­ne­go z na­mio­tów, ale na­gle nie wia­do­mo skąd wy­sko­czy­ły na nas wiel­kie psie be­stie go­to­we prze­gryźć nam gar­dła, czyli ty­be­tań­skie owczar­ki. Z ta­ki­mi nie ma żar­tów: kie­dy bronią swo­je­go te­ry­to­rium, po­tra­fią do­tkli­wie po­gryźć. By­li­śmy już go­to­wi użyć ka­mie­ni i sal­wo­wać się uciecz­ką, gdy ku­dła­te po­two­ry w jed­nej chwi­li zo­sta­ły gwiz­dem od­wo­ła­ne i sta­ły się wręcz po­tul­ny­mi ba­ran­ka­mi. Z pod­ku­lo­ny­mi ogo­na­mi skry­ły się w swo­ich bu­dach zro­bio­nych z ja­cze­go łaj­na.

Kie­dy od­wa­ży­li­śmy się po­dejść bli­żej na­mio­tu, zza gru­bej weł­nia­nej ma­te­rii wy­su­nął się tyl­ko je­den no­sek ja­kie­goś mal­ca o moc­no za­czer­wie­nio­nej twa­rzycz­ce. Czar­ne oczka przy­glą­da­ły się nam z wiel­kim za­cie­ka­wie­niem. Po­tem wyj­rza­ła ca­ła głów­ka, bez czap­ki mi­mo pa­nu­ją­ce­go mro­zu, za to z pięk­nym koł­tu­nem czar­nych wło­sków, chy­ba ni­gdy niemy­tych i niecze­sa­nych. Po­dob­nie jak u in­nych dzie­ci, któ­re po­ja­wi­ły się licz­nie w szcze­li­nie na­mio­tu. Roz­dzia­wi­ły ma­łe ustecz­ka, przy­glą­da­jąc się w za­dzi­wie­niu czte­rem po­sta­ciom w zie­lo­nych pu­cho­wych ska­fan­drach. Za­pew­ne po­my­śla­ły, że to isto­ty z in­nej pla­ne­ty, a na pew­no z in­ne­go, nie­zna­ne­go im świa­ta. Tro­chę onie­śmie­lo­ne, ale cie­szą­ce się z rzad­kie­go wi­do­ku go­ści, pod­eks­cy­to­wa­ne po­bie­gły ze śmie­chem za­wo­łać ro­dzi­ców i po­zo­sta­łych człon­ków tej ma­łej no­madz­kiej spo­łecz­no­ści.

Wte­dy po­czu­li­śmy na so­bie pa­trzą­ce na nas z gó­ry prze­ni­kli­we oczy praw­dzi­wej ol­brzym­ki o su­ro­wej, ciem­nej twa­rzy i twar­dym spoj­rze­niu. Jej gło­wa w dziw­nej czap­ce z ko­żu­cha, przy­po­mi­na­ją­cej ko­bie­ty z ple­mie­nia Kham, wy­su­nę­ła się z otwo­ru dym­ne­go tuż nad na­mi. Ko­bie­ta za­pro­si­ła nas do środ­ka, mam­ro­cząc coś pod no­sem. Po­czu­łam się tro­chę nie­swo­jo, jej strasz­ny wy­gląd bo­wiem na­pa­wał gro­zą i nie­bez­pie­czeń­stwem. W pierw­szej chwi­li nic nie wi­dzie­li­śmy z po­wo­du ciem­no­ści pa­nu­ją­cych w na­mio­cie, spo­wo­do­wa­nych gry­zą­cym, ciem­nym dy­mem, któ­ry uno­sił się ku gó­rze i wy­la­ty­wał otwo­rem w szczy­cie na­mio­tu. Jed­no­cze­śnie stam­tąd wprost na na­sze gło­wy pa­dał śnieg. Pró­bo­wa­li­śmy na­wią­zać kon­takt z ol­brzym­ką. Nie by­ło to ła­twe za­da­nie. Nie­uf­ność, z ja­ką nam się przy­glą­da­ła, mó­wi­ła sa­ma za sie­bie. Po­ro­zu­mie­wa­jąc się na mi­gi, da­li­śmy jej do zro­zu­mie­nia, że chce­my tyl­ko przez chwi­lę się ogrzać. Ski­nę­ła gło­wą i za­krząt­nę­ła się wo­kół pa­le­ni­ska, gdzie bul­go­ta­ła her­ba­ta, na któ­rą tak bar­dzo li­czy­li­śmy.

W ta­kich miej­scach ni­gdy nie od­ma­wia się zdro­żo­nym przy­by­szom, a zwłasz­cza piel­grzy­mom zmie­rza­ją­cym do świą­tyń – po­mo­cy, schro­nie­nia czy je­dze­nia. Ho­nor go­spo­da­rza na­ka­zu­je też udzie­lić go­ściom noc­le­gu.

Po nie­dłu­giej chwi­li w na­mio­cie za­czę­li się po­ja­wiać męż­czyź­ni i mło­dzi chłop­cy, a z ni­mi umo­ru­sa­ne dzie­ci. At­mos­fe­ra zde­cy­do­wa­nie się ociep­li­ła, zro­bi­ło się wręcz przy­tul­nie i przy­jaź­nie. Wszy­scy sta­ra­li się nas przy­jąć naj­le­piej, jak po­tra­fi­li, dzie­li­li się tym, co mie­li, choć mie­li tak nie­wie­le…

Tu­taj nie ma miej­sca na chci­wość i wy­ra­cho­wa­nie. Tu to­czy się nie­koń­czą­ca się twar­da wal­ka o prze­trwa­nie, z któ­rej dziel­ni ty­be­tań­scy no­ma­dzi wy­cho­dzą naj­czę­ściej zwy­cię­sko. By­wa jed­nak, że za­mar­z­ną gdzieś w dro­dze wraz z pad­nię­tą zwie­rzy­ną, że tra­wi ich głód i nę­ka­ją cho­ro­by. Dla­te­go tak waż­ną spra­wą jest być ra­zem. Na śmierć i ży­cie. Cią­głe za­gro­że­nie ma tu ogrom­ny wpływ nie tyl­ko na sto­sun­ki mię­dzy­ple­mien­ne, ale tak­że spo­łecz­ne i ro­dzin­ne. Kie­dy umie­ra mąż, owdo­wia­łą żo­ną opie­ku­je się w na­tu­ral­ny spo­sób brat mę­ża. Zda­rza się, że ko­bie­ta mo­że mieć kil­ku part­ne­rów – o tym de­cy­du­je sil­ny in­stynkt prze­trwa­nia. Ży­cie to­czy się jak przed wie­ka­mi, po­zo­sta­jąc w zgo­dzie z na­tu­rą, cza­sem dnia i no­cy, po­ra­mi ro­ku.

W tych trud­nych wa­run­kach i mor­der­czym cza­sem kli­ma­cie ży­ją lu­dzie ci­si i spo­koj­ni. Za­prze­sta­no har­dych za­cze­pek, na­pa­dów na piel­grzy­mów i cią­głych za­tar­gów mię­dzy­ple­mien­nych, od­kąd wkro­czył na tę zie­mię la­ma­izm, który po­zba­wił agre­sji do­tych­cza­so­wych wo­jow­ni­ków. Ich ener­gia skie­ro­wa­ła się ku re­li­gii. Wraz z na­dej­ściem la­ma­izmu, któ­ry roz­prze­strze­nił się po ca­łym Ty­be­cie, usta­ły nie­koń­czą­ce się woj­ny, a Ty­be­tań­czy­cy – jesz­cze do nie­daw­na bit­ni i agre­syw­ni – sta­li się spo­koj­nym, ugo­do­wym i udu­cho­wio­nym na­ro­dem, wie­rzą­cym w pra­wo kar­my i cy­kle ko­lej­nych na­ro­dzin, da­ją­cych szan­sę – po­przez szla­chet­ne ży­cie – na przy­szłość w nir­wa­nie.

Cze­ka­jąc na her­ba­tę, mo­gli­śmy do­kład­niej przyj­rzeć się wnę­trzu. Spra­wia­ło wra­że­nie za­cisz­nej, cie­płej kry­jów­ki w po­rów­na­niu z tym, co dzia­ło się na ze­wnątrz. Wy­da­wa­ło­by się, że pod­szy­te wia­trem ścia­ny na­mio­tu z gru­bo tka­nej weł­ny ja­ków to żad­na ochro­na przed zim­nem i wia­trem, a jed­nak spraw­dza się w tym trud­nym kli­ma­cie. Po­dob­nie jak w in­nych no­madz­kich do­mo­stwach, cen­tral­nym punk­tem jest pa­le­ni­sko zbu­do­wa­ne z kil­ku ce­gieł, wo­kół któ­re­go to­czy się ca­łe ży­cie miesz­kań­ców. Wszy­scy sku­pie­ni są wo­kół cie­pła i świa­tła. Tu wiecz­nie pło­nie ogień, na któ­rym ca­ły czas go­to­wa­na jest her­ba­ta, oczy­wi­ście z do­dat­kiem mle­ka, so­li i moc­no zjeł­cza­łe­go już tu­taj ma­sła. Obok jesz­cze coś przy­go­to­wy­wa­no do je­dze­nia, ale nie mie­li­śmy od­wa­gi za­py­tać ani też po­pro­sić o skosz­to­wa­nie te­go nie­szcze­gól­nie wy­glą­da­ją­ce­go spe­cja­łu.

W jed­nym z na­roż­ni­ków na­mio­tu za­wsze u no­ma­dów usta­wia­ny jest ma­ły oł­ta­rzyk z pa­lą­cą się ma­śla­ną lamp­ką i oczy­wi­ście zdję­cie da­laj­la­my – jest tu­taj czczo­ny jak świę­ci w in­nych czę­ściach świa­ta. W ko­lej­nym na­roż­ni­ku znaj­du­je się le­go­wi­sko wy­ło­żo­ne fu­tra­mi. Po­zo­sta­łe miej­sca w na­mio­cie wy­peł­nia­ją nie­licz­ne sprzę­ty ku­chen­ne oraz uprząż. Ca­ły do­by­tek mu­si zmie­ścić się na grzbie­tach ko­ni i ja­ków, kie­dy na­dej­dzie wio­sna – po­ra, w któ­rej ko­czow­ni­cy uda­ją się w dal­szą dro­gę w po­szu­ki­wa­niu no­wych pa­stwisk dla by­dła.

Po pierw­szej chwi­li nie­uf­no­ści no­ma­do­wie po­ka­za­li nam na­wet ode­zwę da­laj­la­my do na­ro­du ty­be­tań­skie­go, w któ­rej po­sia­da­nie we­szli w bli­żej nie­zna­ny nam spo­sób. Po­tem uro­dzi­wa mło­da Ty­be­tan­ka po­da­ła nam her­ba­tę. Na­to­miast ol­brzym­ka ode­szła gdzieś na bok, da­lej mam­ro­cząc do sie­bie ja­kieś za­klę­cia…

Ogrza­ni her­ba­tą i cie­płem pło­ną­ce­go ognia, po­dzię­ko­wa­li­śmy za go­ścin­ność, po­że­gna­li­śmy się z go­spo­da­rza­mi i ru­szy­li­śmy w dal­szą dro­gę urwi­stym szla­kiem cią­gną­cym się tuż nad prze­pa­ścią.


Tybetanki


Pozostałości klasztoru


Kamienne mury budowane przez pielgrzymów

Tybet, W drodze do Kumbum

Подняться наверх