Читать книгу Meczet Notre Dame 2048 - Elena Czudinowa - Страница 6
ОглавлениеPodeszwy tenisówek niewysokiej dziewczynki uderzały gniewnie o angielski bruk. Tak, Sonia kochała Anglię, aż do chwili, gdy skończyła dwanaście lat. Między dwunastym a trzynastym rokiem życia nie kochała już niczego i nikogo – nawet taty, który nie sprawdził się w roli czarodzieja. Płakała, krzyczała, wołała, a on mimo to nie przyszedł; nie przybiegł jej na ratunek, żeby zabrać ją z tego strasznego miejsca, a tamtych ukarać.
Dawniej mógł wszystko; zasypywał jej pokój lalkami Barbie, których tak nie znosiła, kupował średniowieczną serię klocków Lego, które z kolei uwielbiała; obiecywał, że zabierze ją do Anglii na wakacje, wyciągał ją ze szkolnych tarapatów i odpędzał senne koszmary. Ale gdy zaczął się koszmar na jawie, okazało się, ku jej wielkiemu oburzeniu, że jednak nie jest wszechmogący. Trzeba było jeszcze roku, żeby wybaczyć tacie i pokochać go na nowo. Jednak, aby do tego doszło, Sonia musiała dorosnąć, i to szybko; własnymi rękami zgasiła ostatnie iskierki ciepłego dziecięcego świata, w którym tata był najwspanialszy i najsilniejszy. Nie było innego sposobu, by wybaczyć Bogu ducha winnemu ojcu, który nie wiedzieć kiedy przestał być tak młody i piękny, jak kiedyś.
Dziś ojciec stał tu wśród tłumu razem z Sonią, trzymając ją za ramiona, co wymagało od niego znacznego pochylenia się w prawo. W ciągu ostatnich trzech lat Sonia prawie w ogóle nie urosła. Do dwunastego roku życia mierzyła metr czterdzieści osiem i wszystko wskazywało na to, że będzie rosnąć dalej. Wiadomo już było, że top modelką raczej nie zostanie, ale spodziewano się, że osiągnie przynajmniej metr sześćdziesiąt pięć, jak jej mama. Teraz, jako piętnastolatka, miała zaledwie metr pięćdziesiąt. Zestawy witamin we wszystkich kolorach tęczy na niewiele się zdały.
Ojciec przyglądał się, jak jego córka wspina się na palce, by chwiejąc się, dojrzeć cokolwiek zza przysłaniających jej widok pleców rozgadanych i wesołych ludzi sukcesu, obwieszonych kamerami, aparatami fotograficznymi i czarnymi kulami mikrofonów. Nie chciała przegapić momentu, kiedy otworzą się drzwi prowadzące na szerokie schody, a nie wpuszczono jej przecież do środka.
Jakże pragnął zabrać ją daleko stąd, z tego bursztynowo-szarego, owiniętego wytwornym, zielonym aksamitem trawników, starodawnego placu. Dawniej obraz tego fragmentu miasta zdobił okładki pierwszych podręczników Soni do angielskiego. To on sam, kosztem swojego snu, uczył ją tego języka. Wprawdzie równie dobrze mógłby się tym zająć drogi korepetytor, ale przekazanie miłości do języka nie było zadaniem dla prywatnych nauczycieli. Ich kolej przychodzi dopiero wtedy, gdy trzeba systematyzować i pogłębiać wiedzę. Rzecz jasna, córka powinna znać angielski lepiej niż on sam.
Jego rodzicom pewnie nawet się nie śniło, że syn zobaczy Anglię. Tymczasem on nie ma żadnej wątpliwości – Sonia nie tylko zobaczy ten kraj, ale odwiedzi go wiele, wiele razy, a jeśli zechce, będzie w nim miała własny staroświecki dom porośnięty bluszczem – jaki tylko sobie wymarzy. Dla kogo by przecież robił to wszystko? Sam nigdy nie miał czasu, żeby nacieszyć się zdobytym majątkiem.
Na razie jednak Sonia nie przeprowadzi się do Anglii. Wątpliwe nawet, czy kiedykolwiek sama będzie pragnęła tam wyjechać. On nie ma przecież prawa zabierać jej stąd na siłę, chociaż byłoby znacznie lepiej, gdyby nie było jej tu teraz obok niego. Wolałby, żeby nie lustrowała tym przenikliwym spojrzeniem, jakim obrzucała ze swych zwężonych w lodowate szparki oczu twarze swych rodaków – zarówno Rosjan, jak i Żydów. Widok tych ostatnich był dla niego jeszcze bardziej przykry, mimo iż od dawna nie uważał ich już za braci. Teraz krewnymi byli dla niego wyłącznie nierosyjscy Żydzi, przynajmniej na razie.
Coraz częściej myślał o tym, by sprzedać interes, wziąć Sońkę i wyjechać do Izraela. Może i nie jest to najspokojniejsze miejsce na ziemi, ale tam będzie jej zdecydowanie lepiej. Za trzy lata mogłaby pójść do wojska, jak wszystkie tamtejsze dziewczęta; pewnie dobrze by jej to zrobiło. Tylko czy w armii będą ją chcieli? Oto jest pytanie. Nie, lepiej będzie jeszcze trochę zostać, zwłaszcza, że powoli zaczyna się tu zmieniać. O czym on to… A zresztą, nieważne, liczy się tylko jedno: nie ma prawa zabierać jej stąd, z dala od tych twarzy, które mała tak dobrze zna. Ciągle śledzi w telewizji informacje na ich temat, zamiast oglądać teledyski, jak zwykła nastolatka. Zna ich wszystkich.
Sonia rzeczywiście znała ich wszystkich, ale nigdy wcześniej, nawet w telewizji, nie widziała tylu celebrytów zbitych w jedną tak wielką gromadę. Stłoczyli się tu razem przed chciwymi sensacji obiektywami, rozgorączkowani jak kibice po meczu.
Choćby ten deputowany o wsiowej fizjonomii, który przypędził tu na pierwszy gwizdek. Od początku kariery pokazuje w przedwyborczych klipach swoje wiejskie pochodzenie: a to przy krowach, a to z „mamusią” w staromodnym zgrzybiałym szuszunie1 i chustce z koziej wełny. Gdy Sonia była mała, mówiło się, że okradł ponad setkę wychowanków domu dziecka. Tak naprawdę to, co zrobił, było jeszcze gorsze. Pracownicy ambasady rosyjskiej w USA przez całą noc pakowali pomoc humanitarną, by skorzystać z okazji i załadować ją na pusty samolot, którym deputowany latał sam jeden na koszt państwa. Rano jednak, tuż przed startem, polityk kazał wyrzucił pakunki wprost na płytę lotniska – potrzebował miejsca na materiały budowlane, które zakupił, aby wykończyć swoją willę za miastem. Wybuchł wtedy niezły skandal, jednak on sam wyszedł z całej sprawy bez szwanku i dalej pozostał deputowanym. „Nasze dzieci nie potrzebują zagranicznych ochłapów!” – oznajmił w telewizji, kiedy dziennikarze zarzucili go pytaniami. Teraz przyjechał obejrzeć więzienną celę, czy aby na pewno posiada wszystkie niezbędne wygody. „Niczego sobie, wszystko ładnie urządzone, prysznic nawet jest, telewizor” – oznajmił dziennikarzom, nadrabiając swoje ubogie słownictwo żywą gestykulacją.
Albo ta wysoka chuda kobieta z modnie ostrzyżonymi siwymi włosami, to akurat dziennikarka. Tylko że teraz to nie ona zadaje pytania, ale sama udziela wywiadów. Po raz setny opowiada, jak to siedziała w drewnianym wychodku, a zbuntowani żołnierze zakradli się do niej od tyłu – ciekawe jak? Czyżby z dołu na odchody? I skarżyli się – jak relacjonowała – że wcale nie chcą tu walczyć, lecz są zmuszani przez dowództwo. Ich samych to w ogóle nie ma się co obawiać, bo są dobrzy i szlachetni…
Co za chrzanienie… weźmy na przykład takiego Kolę, który był przetrzymywany z Sonią przez tydzień w jakiejś piwnicy, za nic w świecie nie podkradałby się pod żaden wychodek. Tak, ten chłopak nie wyglądał na żadnego bohatera; może prędzej na kumpla ze starszej klasy, przebranego w za duży wojskowy mundur. Do Soni mówił „siostrzyczko” i próbował z pamięci, bez komputera, nauczyć ją grać w „Cywilizacje”, w czym nabył ogromnej wprawy, jeszcze zanim został wzięty do niewoli. „Kola, a ty serio wierzysz w Boga?” – nie wytrzymała Sonia, dowiedziawszy się, o co chodzi. „Oj, siostrzyczko, chciałbym” — Kola przebiegł palcami po łańcuszku, na którym zawieszony był krzyżyk. — W Wielkanoc chodziliśmy nocą z kolegami oglądać procesję. Piękna sprawa, wiadomo. A krzyżyk to mi ciotka na szyi zawiesiła, przed samym poborem. Mówiła, że mnie obroni. No i nie obronił, jak widzisz”. — „W takim razie, dlaczego?…” — „Dlatego, siostrzyczko, że jeśli oni tak nalegają, żebym go sam zdjął, to znaczy, że pod żadnym pozorem nie wolno go zdejmować! To znaczy, że w nim kryje się więcej sensu niż mi się wydawało, kiedy jeszcze byłem beztroskim głupcem. Ty też katapulty nie wynajdziesz, bo jeszcze nie wiesz, co to jest matematyka”. Potem Kolę…
A dziennikarka za swoje „bohaterskie” siedzenie w wychodku dostała odznaczenie… nawet jeśli nikt się tam właściwie do niej nie zakradał.
A któż to stoi obok niej?… Też dziennikarz, ale tego akurat Sonia znała nie z telewizji. Podobny do liliputa, jak przerośnięty uczeń podstawówki – okularnik z za dużą głową. Często występuje razem z tamtymi przed kamerą.
O, jakże Sonia nienawidzi teraz kamer! Tę, co była w domu, kazała tacie wyrzucić na śmietnik, ku wielkiej uciesze wszystkich tych, którzy nie rozumieli, że kamery niczego dobrego nie przyniosły w jej życiu. Jednak ci, którzy teraz się przed nimi puszą, są najwyraźniej innego zdania, bo ze wszystkich sił prą na szkło.
Pcha się więc do obiektywu tłusta ciota, podobna do rozdętej żaby. Inna z taką tuszą pewnie krępowałaby się w ogóle wychodzić na ulicę, ale ta wręcz przeciwnie. Sonia wiedziała skądinąd, że owa landara jest w sobie bezkrytycznie zakochana i lubi siebie taką, jaka jest: grubą, z trzema podbródkami i tłustą kasztanową grzywką zachodzącą na grube okulary z ciemnego, lichego tworzywa.
Z kolei tamten wytworny staruszek, który z gracją trzyma tłustą jejmość pod ramię, nosi szkła w cienkiej oprawie z metalu. W drugiej ręce dzierży ewidentnie już sfatygowaną, niemodną aktówkę. Twarz uczciwa i uduchowiona. Garnitur swojsko powypychany na kolanach – typowy poczciwy dziadzina, do którego wnuki biegną na wyścigi. Gdy przedstawiciele pewnej organizacji społecznej o bardzo skomplikowanej nazwie zorganizowali mu spotkanie z Sonią, zdrzemnął się podczas jej opowiadania. Nudził się. Dziś też tu jest, bo jakże mogłoby go zabraknąć.
Nareszcie! Drzwi otwierają się szeroko, po zgromadzonych przebiega szmer. Sonia nie słyszy słów, które ktoś wykrzykuje z góry, są tu zresztą zbędne. Aktorka, idącą pod rękę z eleganckim, dobrze zbudowanym przystojniakiem, promienieje. Ręką w zielonej rękawiczce rozdaje na prawo i lewo pocałunki swoich liliowych ust. Dziesiątki pocałunków. Staruszek zaczyna klaskać, po chwili dołącza do niego tłuściocha, a teraz klaszczą już wszyscy. Klaszcze liliput, klaszcze dziennikarka, klaszcze deputowany. Kamery ruszają z miejsca, mikrofony prą do przodu. Partner aktorki stara się nie pokazywać swego zadowolenia, uśmiecha się tylko nieznacznie pod szykownie przystrzyżoną brodą i podgolonym wąsem. Widać, że lubi być w centrum uwagi, w końcu sam jest kimś w rodzaju aktora.
— Tato — wyszeptała Sonia — wygrali, słyszysz, wygrali!
— Córeczko, przecież to było do przewidzenia — ojciec próbował przytulić jej twarzyczkę do swojej piersi, ale Sonia wyrwała się i spojrzała na tłum jakby otumaniona. — Gdyby ich nie przekupili, to pozwoliliby ci zeznawać.
Aktorce najwyraźniej zrobiło się gorąco, bo schodząc po stopniach, rozpięła płaszcz. Łagodny wietrzyk bawił się jej włosami, tlenionymi na kolor skórki od cytryny (szkoda, że tylko młodzi mogą sobie pozwolić na nierzucanie się w oczy). Tak naprawdę to niezbyt wysoko ceni sobie to całe oklaskujące ją towarzystwo, chociaż za chwilkę podejdzie do nich i weźmie ich w swoje filmowe objęcia. Prawdę mówiąc, te sługusy, żeby nie wiadomo jak bardzo wysługiwali się owej hydrze medialnej, to i tak pozostaną dla niej istotami drugiego gatunku. Wszyscy oni są wczorajszym homo sovieticus, a nie, jak myślą, dumnymi wybrańcami losu, urodzonymi w kolebce wartości liberalnych. Za wolność jej towarzysza, na którego ramieniu z takim zadowoleniem się teraz opiera, też nie walczyli ot tak sobie, bezinteresownie. Musieli odpracowywać zarobione pieniądze, co prawda on z własnych im nie płacił, ale i tak on tu jest panem, a oni – zwykłymi pionkami. Wiadomo, że nawet nie ma co ich porównywać z nią, obrończynią sprawiedliwości i… miłości. Niby to tajemnica, ale i tak wszyscy wiedzą…
Jakże przyjemnie pieści ją myśl o tym, że jej ciało, choć naszpikowane botoksem, wielokrotnie przeszyte złotymi nićmi i z dziesięć razy krojone, lecz ciągle bezczelnie więdnące, rozpaliło żądze w tym pozornie cywilizowanym, ale w gruncie rzeczy ordynarnym, zachwycająco brutalnym mężczyźnie. O ile rzeczywiście tak jest… Stłumiła w sobie to nieprzyjemne uczucie podejrzliwości. To oczywiste, że jest nią zafascynowany, olśniła go przecież, wstrząsnęła nim! Takich jak ona daleko szukać w jego kraju – kraju pokornych kobiet, ukrywających pod warstwami niepraktycznych łachów wszystko, co tylko da się ukryć. A jeśli nawet cokolwiek z tego, co rosyjscy prokuratorzy próbowali przedstawić na rozprawie, jest prawdą, to i tak Rosjanie sami są sobie winni. Po co walczą z tym małym dumnym narodem, z miłującymi wolność dziećmi dzikich gór?… Czy w ogóle warto się zastanawiać nad jakimiś tam pojedynczymi przypadkami okrucieństwa, skoro historyczna wina Rosjan jest tak ogromna? Kobieta odpędziła od siebie natrętną myśl, prawdopodobnie wstydząc się przyznać przed samą sobą, jak podnieca ją podejrzenie, że niektóre zarzuty stawiane jej wybrankowi mogłyby okazać się prawdziwe.
I tak oto miłość zwyciężyła. Z pewnością on zechce się jej dziś odwdzięczyć, w końcu tak pięknie o niego walczyła. Wyglądała zupełnie jak bohaterka własnych filmów. Nawiasem mówiąc, przy okazji nieźle się wylansowała, a ostatnio bardzo potrzebowała reklamy. Nie – dość już, dość, koniec z niewesołymi myślami, dziś jest wspaniały dzień, dzień ich zwycięstwa!
Jeszcze chwila, a zacznie rozdawać uściski… i nagle potknęła się na schodach. Jej roztargnione, błyszczące oczy spotkały się ze spojrzeniem stojącej w tłumie ciemnowłosej dziewczynki w białej wiatrówce i ciemnoróżowym kombinezonie. Mała miała ma na oko jakieś trzynaście lat, nie więcej, i nie wyglądała na jej wielbicielkę. Jej wzrok był jakiś dziwny, raczej nie chodziło jej o autograf. Oczy miała zmrużone, ale nie z powodu wady wzroku. Przeszyła aktorkę spojrzeniem dźgającym jak twarde iglice ciemnego lodu. Nagle przeszył ją zimny dreszcz. Otuliła się futrem.
Dziewczynka w bezsilnym gniewie zacisnęła pięści. Palce wpiły się w skórę dłoni – pięć palców prawej ręki i trzy palce lewej. Dwóch brakowało – odstrzelono je przed kamerami, aby ojciec – biznesmen szybciej zebrał pieniądze na okup za dziecko.