Читать книгу Meczet Notre Dame 2048 - Elena Czudinowa - Страница 8

ROZDZIAŁ II Valérie

Оглавление

Biedny monsieur Simoulin! — stara kobieta w tonującej siwiznę liliowej bluzce zachowała spokojny głos, ale Eugène Olivier zauważył, że jej suchawym ciałem wstrząsał dreszcz.

— Rozmawiałem z nim przedwczoraj przez telefon — powiedział miękko starzec o długich włosach — dobrze wiedział, że lepiej byłoby poczekać ze dwa tygodnie, ale bardzo zależało mu na tym, aby odbyło się dzisiejsze święto. Wiedział przecież, że nie ma już wina, w czasie ostatniej mszy zużyliśmy ostatnią ampułkę. Dzisiaj byłyby czerwone ornaty, w końcu apostoł Jan przyjął wieniec męczeństwa23. Dobrze, że szaty są czerwone; do dzisiejszego święta dojdzie wspomnienie o kolejnym męczenniku.

— A ja myślałem, że to spekulant z szarej strefy — łamiącym się głosem szepnął Jeanne Eugène Olivier.

— Myślałeś… — Jeanne zacisnęła ręce. — Ty… widziałeś? Widziałeś coś?

— Godzinę temu.

Inni mężczyźni też coś mówili, niektóre kobiety płakały. Ale kapłan, nie dodając już nic więcej do swoich słów, odwrócił się i poszedł w kierunku tylnej ściany pomieszczenia. Jak to możliwe, że Eugène Oliver wcześniej nie zauważył na niej krzyża z wizerunkiem Ukrzyżowanego? Nakryte białą tkaniną podwyższenie sięgające do piersi – to pewnie ołtarz. Ksiądz opadł na kolana. Zapanowało milczenie.

Słychać było jedynie szelest malutkich książeczek z tasiemkowymi zakładkami; w każdej było po kilkanaście wstążeczek w najrozmaitszych kolorach.

Cisza dała Eugène’owi Olivierowi wyczekiwaną sposobność, żeby choć trochę zebrać myśli. Skąd wziął się tu ksiądz? Skoro jest ksiądz, to również powinien być i biskup, a jeśli jest biskup, to także powinien być i papież. Ale papieża dawno nie było, zrzekł się tronu św. Piotra jeszcze w 2031 roku. Poganie już dawno zrównali Watykan z ziemią i urządzili tam miejskie wysypisko na śmieci z całego Rzymu24.

Malutki chłopczyk dalej przebierał swoimi koralikami, ale czemu dopiero teraz Eugène Olivier zauważył wśród nich niewielki krzyżyk?

Teraz wszystko wyglądało inaczej. Kilka niedużych sztychów na ścianach przedstawiało stacje drogi krzyżowej. Na specjalnym haczyku wisiała srebrzysta piramidka kadzielnicy, dziś już niestety niepotrzebna. Część ołtarzowa, ze względu na specyfikę pomieszczenia pozbawiona swojego tradycyjnego podwyższenia, była symbolicznie oddzielona prowizorycznym ogrodzeniem – słupkami na podstawkach. A jak skomplikowane było, jeśli się dobrze przyjrzeć, nakrycie głowy duchownego! Czegoś takiego księża nie nosili chyba nawet w połowie ubiegłego wieku, jeśli popatrzeć na stare fotografie. Nawet lefebryści czegoś takiego nie używali. Czarna czapeczka, kwadratowa, jak pudełeczko bawełny, z każdego rogu wychodziło sztywne okrągłe piórko. Nie, wszystkich krawędzi było cztery, a piórek tylko trzy, jedna krawędź była go pozbawiona, za to opadał na nią pomponik z czarnej wełny25. Od czasu do czasu duchowny zdejmował czapeczkę, przyciskał ją do piersi, pochylał głowę i znów ją zakładał. W modlitewnej ciszy słychać było, jak stopniowo cichną tłumione szlochania. Długo trwało to milczenie, dla wszystkich, oprócz Eugène’a Oliviera, przepełnione jakimiś powinnościami, jakimś zadaniem. W końcu duchowny podniósł się.

— On bardzo lubił rzeźbić w drewnie, monsieur Simoulin — powiedziała Jeanne, jakby do siebie. — w ich gospodarstwie wszystko było jego roboty — i drzwi, i meble.

— A przecież najtrudniej było dostać drewno — uśmiechnął się długowłosy staruszek. — W warsztatach stolarskich już od jakichś stu lat nawet najdroższe rzeczy robią z nowego dębu. Simoulin skupował zużyte beczki po cydrze, a potem prostował te deski pod ciężarem, w wodzie… Chwalił się, że jego robota przetrwa więcej niż sto lat. To była cała filozofia. Mówił, że drzewo, które się obrabia, nie umiera po ścięciu, a tylko przechodzi do innego życia, jak człowiek po fizycznej śmierci.

— A jak on nienawidził lakieru do mebli! — dodał drugi mężczyzna, też już niemłody.

— Pamiętam, mówił, że drzewo też musi oddychać, że jakby nas ktoś tak lakierem pokrył, to w ciągu tygodnia trzeba by pogrzeb organizować.

Rozmowa nagle ucichła.

— Zapowiedziałem już Jacques’owi le Difard i młodemu Thomasowi Bourdelet, żeby pod żadnym pozorem nie próbowali przedostać się do grobu — powiedział ostro duchowny — wystarczy na dziś jednej ofiary.

— I wasza wielebność miał rację. Przecież już ostatnia próba się nie powiodła, aż trzech ludzi straciliśmy.

Wokół duchownego wciąż stała grupka ludzi, choć zebrani zaczynali się już powolutku rozchodzić. Każdy wychodzący padał przed księdzem na kolana, prosząc, jak za dawnych czasów, o błogosławieństwo.

— Benedicat te omnipotens Deus26.

Łacina! Prawdziwa, autentyczna łacina, którą znał jeszcze dziad Patrice, ta sama, której ojciec już się nie zdążył nauczyć…

— Kim są ci wszyscy ludzie? – szeptem zapytał Eugène Olivier.

— Nigdy przedtem ich nie spotkałeś? Mamy wiele wspólnych kryjówek. A może raczej, ta kryjówka należy do nich, ale nam też pozwalają przeczekać tu niebezpieczeństwo. Oczywiście sami również czasami ukrywają się u nas. Ale oni nie zabijają saracenów, tylko przychodzą na mszę świętą.

— No pewnie, tyle tu starszych ludzi, gdzie im do walki.

— Nic nie rozumiesz, oni po prostu nie chcą. Poza tym, ich zdaniem czasy wypraw krzyżowych już minęły, a na ziemi nic dobrego ich już nie czeka. Nie wiem, jak mam ci to wyjaśnić, jeśli nie słyszałeś o Dniu Ostatecznym. Oni po prostu chcą, żeby dopóki żyje choć garstka chrześcijan, była sprawowana msza święta. W Paryżu są trzy takie wspólnoty. Chrześcijanie zaczynali od katakumb i do katakumb powrócili.

— A gdzie oni wszyscy mieszkają?

— W getcie, a gdzie by indziej.

Eugène Olivier doznał wstrząsu. Był częstym gościem w każdym z pięciu wielkich gett Paryża, gdzie mieszkali pozbawieni praw Francuzi, którzy nie przyjęli islamu. Rozpaczliwie beznadziejne było ich życie za drutem kolczastym, jednak wielu ludzi je wybierało, decydując się na zapłacenie takiej ceny za prawo do bycia sobą. Ogromna bieda i ciasnota, za byle co – śmierć z ręki pierwszego lepszego policjanta, dla którego każdy „niewierny” był zwykłym psem. Ale jakaż to radość, nic sobie nie robić z krzyków muezzinów i spokojnie siedzieć gdzieś na ławce, wiedząc, że kolaboranci ze swoich luksusowych willi biegną teraz na codzienny WF. Rzecz jasna, zdobycie wina w getcie groziło śmiertelnym niebezpieczeństwem, zaś kobiety wychodziły z domu, owijając wokół szyi i głowy chusty. Kobiety schwytane z odkrytą głową policjanci z marszu katowali na śmierć. Jednak mimo to ich twarze nie były zasłonięte! Mieszkańcy getta pozostawali Francuzami, uczyli swoje dzieci jak tylko umieli najlepiej, chociaż książek mieli niewiele; każdy komiks z Asteriksem, każdą bajkę w rozpadającej się okładce przekazywano sobie z domu do domu, dopóki można było jeszcze cokolwiek wyczytać z tych przetartych kartek. Czasem w getcie nagle urządzano serię niespodziewanych rewizji. W ich efekcie skąpe zasoby prywatnych bibliotek jeszcze bardziej topniały. Jednak nie to było najgorsze. Czasem, przypadkiem lub na skutek jakichś paranoicznych urojeń okupanta, policja religijna postanawiała porządnie przetrzebić jedną z rodzin. W takim domu zaczynał przesiadywać imam, a jeśli nie on to jego młodzi pomocnicy, jeszcze bardziej nachalni. Żal było patrzeć na napięte, skamieniałe twarze wziętych w taki kołowrót ludzi. Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, że nie miną nawet trzy miesiące, a sąsiedzi zobaczą rano albo ciężarówkę wywożącą świeżo upieczonych neofitów do muzułmańskich bloków, albo dom z zabitymi okiennicami i szeroko otwartymi drzwiami opustoszałego mieszkania. Na progach opuszczonych siedzib młodzi chłopcy czasem zapalali znicze, ryzykując życiem. To wszystko nie było dla niego niczym nowym. Ale żeby wśród mieszkańców getta byli ukryci chrześciajnie?!

— Skąd by tu się wzięli? Przecież papież rozwiązał struktury kościelne!

— No tak, ale on nie miał prawa niczego rozwiązywać. Wiesz, byli tacy, którzy jeszcze przed całą tą zawieruchą odłączyli się, razem z arcybiskupem Marcelem Lefebvre. To właśnie oni teraz zstąpili do katakumb.

— Dlaczego ty cały czas mówisz „oni”? Nie należysz do tej wspólnoty?

— Należę do Maquis27 — Jeanne gniewnie zacisnęła maleńką dolną wargę koloru berberysowych jagód — i nie jestem z tej wspólnoty! O, nie! I o nic więcej nie pytaj, dobra?

OK, nie to nie. Ale jeśli Jeanne też należy do armii Ruchu Oporu (chociaż, biorąc pod uwagę, że nigdy wcześniej się nie spotkali, raczej nie służy pod dowództwem Sévazmiou), to znaczy, że zobaczą się jeszcze i to nie raz. Gdyby tak ją specjalnie zaprosić na spotkanie, to może by go wyśmiała albo, co gorsza, domyśliła się wszystkiego. Jak to dobrze się składa, że nie musi jej niczego proponować, prędzej czy później i tak znów się spotkają! Poza tym, spędzi tu jeszcze co najmniej dobę. A ona?

— Podejdźmy do ojca Lotaire’a — Jeanne zerwała się od razu, nie wątpiąc, że Eugène Olivier za nią podąży.

Och, niczego sobie rodowe zawołanie, Lotaire! W zatęchłym podziemiu nagle zapachniało heraldycznymi liliami. Co prawda i w rodzinie Léveque snobów nie brakowało, ale do tego się nie posuwali. Tak czy inaczej, rozmawiać z księdzem, nawet gdyby to był jakiś zwykły ojciec Pierre, Eugène Olivier nie miał najmniejszej ochoty. No, ale co zrobić, ma tu zadanie do wykonania, a ten duchowny to pewnie jakiś głównodowodzący. Tak, zaraz mu zresztą pokaże swoją postawą, że żadne kwestie duchowości go tu nie interesują.

Tymczasem Jeanne, spojrzawszy odrobinę z ukosa na swojego gościa, jak gdyby szokowanie go sprawiało jej przyjemność, uklęknęła po chłopięcemu na jedno kolano i potrząsnęła jasną krótką czupryną, skłaniając głowę:

— Jube, domne, benedicere!28

— Witaj, maleńka Jeanne — usta duchownego uśmiechały się, ale w jego spojrzeniu, opuszczonym na jej jasną główkę, zagościł ból. — Benedicat te omnipotens Deus.

— Ojcze Lotaire, to jest Eugène Olivier, z Ruchu Oporu — Jeanne otrzepywała już dżinsy — poczeka u nas na wydanie nowych dokumentów, które mają dostarczyć z Colombo.

— Pamiętam, Jeanne — najwidoczniej, ojciec Lotaire nie mógł się nie uśmiechać, gdy patrzył na dziewczynę. Nawiasem mówiąc, czynił to nie bez delikatnej, serdecznej drwiny. Po chwili zwrócił się do Eugène’a Oliviera.

— Zapewne nie miał pan lekkiego dnia?

— Owszem. Za to zdaje się, że uda mi się teraz odpocząć więcej niż dzień — odparł z uśmiechem Eugène Olivier. Młodzieniec z ulgą zauważył, że powstrzymał się od pokusy, by niedbale rzucić coś w stylu „a tam, głupstwo, nic specjalnego”. Zabrzmiałoby to bardzo tanio, a duchowny z bacznym spojrzeniem, zaraz by wychwycił taką tandetę. Nie pokazałby po sobie, ale na pewno zwróciłby na to uwagę.

— Widzę, że jest pan tu pierwszy raz — ojciec Lotaire przyglądał się Eugène’owi Olivierowi uważnie, w ogóle się z tym nie kryjąc, najwyraźniej dając sobie prawo do prześwietlania tak kogoś wzrokiem. — Dziwne miejsce, nieprawdaż? Wszystko to wybudowano w czasach, kiedy ludzie uważali religię za niegroźne dziwactwo. Sądzili, że skoro potrafią przewieźć dokoła naszej grzesznej planety kilka psów i małp, to jest to już jakiś dowód na nieistnienie Boga. Bardzo dużo myśleli o przyszłości, o jakimś tam niewyobrażalnym rozkwicie wszystkich nauk, sztucznych formach rozumu. Sporo czytałem książek z tamtych lat. Jedyne, co ówczesnym piewcom postępu nigdy w życiu nie przyszłoby do głowy, to nasza teraźniejszość. I w życiu by nie pomyśleli, komu i do czego kiedyś posłużą ich schrony.

— Ja nie wierzę w Boga — Eugène Olivier spojrzał duchownemu w oczy. — Czy On by dopuścił… dopuścił, żeby muzułmanie wstawili do Notre Dame balie do mycia nóg?

— A czy naprawdę On do tego dopuścił? — zaoponował ojciec Lotaire. — To my do tego dopuściliśmy, prawdę mówiąc, dopuścili do tego nasi przodkowie. Pierwszy krok w tym kierunku uczynili, gdy zaczęli traktować Notre Dame nie jak miejsce tronu Bożego, ale jak zabytek architektury. Przez cały XX wiek nic innego nie robili, tylko po kawałeczku dopuszczali do tego świętego miejsca świeckość29. No i doczekali się! Ale dość już o nich, o przodkach… Pańscy pewnie pochodzili z Normandii, mógłbym się o to założyć.

— Być może, nie wiem na pewno. — Pytanie o przodków nie szczególnie zaprzątnęło uwagę Eugène’a Oliviera. Było jednak wyraźnie widać, że duchowny stara się zmienić temat, by uniknąć kłótni. — Od dawna mieszkamy w Wersalu, to znaczy — poprawił się — mieszkaliśmy.

— A ja dałbym sobie rękę uciąć, że mam rację. Jesteście nawet z Jeanne do siebie podobni, w górnej części twarzy — ojciec Lotaire przeniósł wzrok na dziewczynę. — A już bardziej normańskiej Normandki od Jeanne nawet sztucznie nie dałoby się stworzyć. W dzieciństwie widziałem portret Charlotte Corday30, namalowany w jakieś trzydzieści lat po jej śmierci. Nieprawdopodobnie piękny, wątpię, czy ma coś wspólnego z oryginałem. Czasem, gdy patrzę na Jeanne, zdaje mi się, że mam przed sobą żywy portret Charlotte. Prawdopodobieństwo jest wysokie. W końcu Charlotte była dziewczyną z Caen. A takich jak Jeanne w Caen są do dziś całe setki.

— Okropieństwo. Setki dziewczyn z cienkimi włoskami i przykrótkimi nogami — wtrąciła Jeanne.

— A co, wolałabyś być podobna do Miss Universum 2023? — odparował duchowny.

— Ale z ojca dowcipniś — z pogodnej twarzy Jeanne można było wyczytać, że takie utarczki były już tradycją. — Miss Universum to najlepiej opłacana modelka roku, tak?

— A gdzie tam, po prostu zwyciężczyni konkursu piękności. W takich konkursach biorą udział różne dziewczyny, nie tylko modelki, ale i studentki, fryzjerki, bibliotekarki, nawet policjantki się zdarzały — westchnął ojciec Lotaire. — Zawsze czuję się jak wiekowy starzec, kiedy po raz kolejny odkrywam, jak małą wiedzę macie o starym świecie.

Nawiasem mówiąc, starcem ojciec Lotaire wcale nie był. Z wyglądu można mu było dać trzydzieści, może trzydzieści pięć lat. Niemniej jednak, aby nie poczuł się jeszcze starszym niż jest, Eugène Olivier powstrzymał się od pytania, kto to taki ta Charlotte Corday. Siostra miłosierdzia rozstrzelana za czasów pierwszej wojny światowej? Chyba tak, coś takiego kiedyś obiło mu się o uszy.

Tymczasem do „kościoła” weszła jeszcze jakaś kobieta, wysoka i zgrabna, jak kątem oka zdążył zauważyć Eugène Olivier, zanim ją rozpoznał.

— Oj, to jest przecież… — źrenice Jeanne nagle się rozszerzyły.

Z daleka kobieta zdawała się być całkiem młoda, czy to dzięki zgrabnym biodrom i długim nogom, czy to może przez swój dziewczęcy, energiczny chód. Długie i proste ciemne włosy, jakby rozświetlane od środka srebrnym blaskiem, swobodnie opadały na plecy i były urzekająco piękne. Proste włosy, nawet jeśli są naturalnie gęste, rzadko sprawiają wrażenie ciężkich, ale ciężar tej grzywy od razu rzucał się w oczy, być może przez kontrast z wątłymi plecami. Gdy się zbliżyła, okazało się, że włosy wyglądały jakby się świeciły tylko dlatego, że ciemne pasma były gęsto przeplatane siwymi. I nie była młoda – miała co najmniej sześćdziesiąt lat i nikt z pewnością nie dałby jej ani roku mniej. Jej szczupła twarz o ostrych rysach i głębokie, wyraźne zmarszczki podkreślające zacięte usta wyraźnie świadczyły o wieku. Mimo to nikt nie odważyłby się nazwać jej staruchą. W czarnych obcisłych dżinsach, czarnym golfie, adidasach i lekkiej, luźnej kurtce Sophie Sévazmiou, najbardziej szalony dowódca z wszystkich siedmiu stojących na czele armii Ruchu Oporu albo krócej — Maquis, najwidoczniej nie wiedziała, co to określony wiek.

Eugène Olivier zauważył, jak wzrok Jeanne, jakby bezwiednie, padł na lewą rękę Sophie, ubraną w siwą rękawiczkę z cienkiego zamszu.

— Zdejmuję ją, kiedy chodzę po ich osiedlach — uśmiechnęła się Sophie. — Kojarzysz pewnie tę piosenkę? Dzień dobry, proszę księdza.

— Tak — Jeanne zaczerwieniła się, a oczarowany Eugène Olivier dokonał kolejnego małego odkrycia; miała angielskie rumieńce, nie ciepłe, a zachwycająco chłodne. Gdyby nie to, że była tak zmieszana, pewnie pogrążyłaby się jeszcze bardziej, przyznając, że zna piosenkę o Trzypalcej Starusze, którą muzułmanie straszą małe dzieci.

— Cieszę się, że panią widzę, Sophie — ojciec Lotaire uśmiechnął się szeroko, jak mały chłopiec. — To jest Jeanne Sainteville, a tego młodego człowieka chyba nie muszę przedstawiać. Znacie się przecież i pewnie się już dziś widzieliście.

— Już ojca to naprawdę nie da rady przechytrzyć, tyle razy próbowałam i nic — Sophie machinalnie sięgnęła do przestronnej kieszeni, jednak, rzuciwszy okiem na ołtarz, zawahała się.

— Zapraszam do mnie do zakrystii, bo widzę, że czeka pani już pół godziny, żeby zapalić te swoje mezopotamskie — ojciec Lotaire wykonał zachęcający gest w stronę niewysokich drzwi.

— Co do papierosów nazywają się Biełomorkanał i niech mi ksiądz wierzy, że nie jest to najtańsza kontrabanda. Co do tego chłopaka… tak, ten kadi… Porażający zbieg okoliczności, trzeba przyznać… Słowem, nieboszczyk zapoczątkował nowy sposób użytkowania Łuku Triumfalnego. Rzecz jasna, nie wiedzieliśmy, że pierwszą ofiarą okaże się być Simoulin. Jeszcze ze dwa dni, być może, a udałoby się go uratować, ale czas pracował na ich korzyść.

— Nie trzeba już go żałować, teraz to on współczuje nam. — Ojciec Lotaire otworzył metalowe drzwi, puszczając przodem Sophie, Jeanne i Eugène’a Oliviera. — Chciałbym tylko uprzedzić, że mam tu już jednego gościa. Ale nie sądzę, żeby miał coś przeciwko temu, że pani zapali.

W prowizorycznej zakrystii, pokoju ze stołem, kilkoma krzesłami i szafą z drzwiami suwanymi, na pierwszy rzut oka nikogo nie było. Uwagę Eugène’a Oliviera przykuły niezgrabne wieszaki, na których wisiało kilka szat liturgicznych z aksamitu pokrytych brokatem. Na samym wierzchu leżał nieźle pogryziony przez mole ornat wiśniowego koloru, misternie opleciony ciemnym złotem. Wyglądał na bardzo ciężki. Złotymi nićmi wyszyte były litery „IHS”31, znaczenia których Eugène Olivier – nie to, żeby nie znał – ale jakoś akurat nie mógł sobie przypomnieć. W tym momencie chłopak zauważył, że za wieszakiem schowało się jedno z przyprowadzonych na mszę dzieci; najprawdopodobniej bawiło się tu w chowanego.

— Hej, mam cię, wychodź! — szepnął do dziecka.

Malutka dziewczynka najpierw wyjrzała zza ornatów z jednej strony, potem z drugiej i wtedy dopiero wyszła. Miała jakieś osiem lat, może mniej, ładniutka jak z obrazka, lecz mimo to, na jej widok Eugène Olivier aż się odsunął. Nic dziwnego: jasne kędziory, przypominające len, wydawały się popielate od brudu i opadały do pasa w postaci skudlonych strąków. Dziewczynka miała na sobie tylko siwą męską koszulkę polo, z nadrukiem sieci supermarketów „Monoprix”. Koszulka, bardziej przypominająca sukienkę, sięgała jej do kolan, za to ze zbyt szerokiego kołnierza co chwila wypadało raz jedno, raz drugie chude ramionko. Kształtne, bose stópki stały na kaflowej podłodze tak pewnie, jak gdyby dziewczynka nigdy nie chodziła w butach. Nic dziwnego, że już zdążyła się skaleczyć – na stopie miała krew.

Dziewczynka utkwiła w chłopcu swoje ogromne, jasnoniebieskie oczy. Przeszkadzał jej w tym jeden splątany lok opadający na twarz. Niecierpliwie odgarnęła go ręką. Po maleńkiej, jakby wyrzeźbionej z kości słoniowej dłoni, również spływała krew.

— Valérie! — cicho zawołała z tyłu Jeanne — mam coś dla ciebie, chodź tu do mnie!

Dziewczynka stała niewzruszona, w dalszym ciągu bacznie przyglądając się Eugène’owi Olivierowi .

— Zawróciłeś czarta do piekła i myślisz, że zrobiłeś kawał dobrej roboty? — odezwał się w końcu dźwięczny głosik. — A Matka Boża tymczasem płacze. Wiesz, gdzie ona mieszka? Ma wielki, piękny, kamienny dom z kwiatami w oknach. Ale do jej domu teraz chodzą „zadki”; ona ich nie zapraszała, a oni i tak tam chodzą. Matka Boża nie chce, aby „zadki” do niej przychodziły. Moglibyście w końcu coś z tym zrobić, przecież jesteście dorośli!

Ojciec Lotaire i Sophie patrzyli na dziewczynkę z goryczą, ale bez najmniejszego zdziwienia. Jeanne, przykucnąwszy, wyjęła z kieszeni dżinsów chupa-chupsa na patyku i wabiła do siebie dziecko, machając przed nią lizakiem.

— Nie chcę! — dziewczynka ze złością zasłoniła twarz rękami. Na lewej ręce też miała ranę, i to w bardzo dziwnym miejscu: w tym samym, co prawa, pośrodku dłoni. Bose nóżki również były poranione w tych samych miejscach, nieco wyżej palców. Wszystkie cztery maleńkie rany wciąż krwawiły.

Meczet Notre Dame 2048

Подняться наверх