Читать книгу Śmiałe przedsięwzięcie - Elizabeth Camden - Страница 4
Prolog
ОглавлениеConnecticut
1890
Ty i twój brat musicie iść do pokoju muzycznego, zamknąć drzwi i nie wychodzić, dopóki wam nie powiem.
To było dziwne, że pokojówka wydawała Rosalind polecenia, ale wszystko się zmieniło, odkąd mama i tata zachorowali.
– Floro, chce mi się pić.
Kobieta chwyciła dziewczynkę i podniosła ją z podłogi, gdzie przed chwilą razem z bratem, Gusem, układała puzzle.
– Wszyscy jesteśmy spragnieni – odparła opryskliwie. – Chodź i zachowuj się odpowiednio. Kiedy doktor Morris wyjdzie, spróbuję poszukać czegoś do picia.
Na wspomnienie lekarza dziesięcioletnie serce Rosalind zaczęło bić nieco szybciej. Ten mężczyzna był tak przystojny, że lubiła na niego potajemnie spoglądać za każdym razem, gdy przychodził z wizytą.
Razem z Gusem udali się posłusznie do pokoju muzycznego i zamknęli za sobą drzwi, tak jak poleciła Flora. Jednak kiedy przybył lekarz, dziewczynka uchyliła je, aby móc na niego zerknąć. Doktor Morris wyglądał na zmęczonego, gdy powłócząc nogami, udawał się w kierunku pokoju chorych. Ku rozczarowaniu Rosalind, nie miał przy sobie swojej skórzanej torby lekarskiej. Ta torba zawsze ją fascynowała. Kiedy medyk ją otwierał, stawała się portalem do olbrzymiej, wspaniałej krainy, niemal kipiącej od różnych możliwości. Tajemnicze płyny i instrumenty rozpalały wyobraźnię dziewczynki. Rosalind marzyła, by pewnego dnia poznać świat nauki.
Być może doktorowi Morrisowi skończyły się leki, gdyż można było odnieść wrażenie, że całe miasteczko choruje. Początkowo były to tylko dwie rodziny i lekarz nakazał im przenieść się do szpitala dla osób z chorobami zakaźnymi. Mówił, że cholera to paskudna zaraza, i nie chciał, aby się rozprzestrzeniła. Obecnie szpital był już przepełniony i wszyscy, którzy się zarazili, mieli pozostawać w domach i w żadnym wypadku ich nie opuszczać.
Rosalind usłyszała, jak mężczyzna wychodzi z pokoju dla chorych. Minęło zaledwie kilka minut. Zbliżyła się do szczeliny w drzwiach, aby jeszcze raz na niego spoglądnąć. Zobaczyła jednak coś bardzo dziwnego, co było dla niej nie do pojęcia. Doktor Morris i Flora nieśli korytarzem jej ojca. Miał na sobie jedynie koszulę nocną, a pokojówka trzymała go za nagie kostki.
– Co się stało z tatusiem? – spytała Rosalind, uchylając drzwi nieco szerzej.
Flora przestraszyła się i upuściła stopy mężczyzny, ale doktor podtrzymywał go dalej. Głowa ojca przechyliła się na bok, ukazując twarz, siną i pomarszczoną jak rodzynek. Miał otwarte oczy i niemal czarne usta. Dziewczynka wydała z siebie zduszony okrzyk i spojrzała na lekarza.
– Twój tata nie dał rady pokonać choroby – wyjaśnił doktor. W jego oczach widać było współczucie. – Musimy go zabrać do powozowni, żeby twoja mama mogła wyzdrowieć. Potrzeba trochę czasu, zanim uda się zorganizować pochówek. Przykro mi, Rosalind.
Czy to oznaczało, że tata nie żył? To nie wydawało się prawdą, ale nigdy nie widziała niczego tak okropnego jak ta pomarszczona twarz.
Gus wpadł na nią od tyłu, próbując się przecisnąć i zaglądnąć. Dziewczynka wepchnęła go do środka i zatrzasnęła drzwi.
– Chcę zobaczyć – powiedział ośmiolatek głosem pełnym zaciekawienia.
– Nie. – Rosalind żałowała, że sama popatrzyła, gdyż sina i pomarszczona twarz ojca zapisała się w jej pamięci. Dziewczynka chciała ochronić brata przed tym widokiem. Zrobiłaby wszystko, aby wymazać ten straszny obraz ze swoich myśli.
Przez kolejne dwa dni przebywali głównie w pokoju muzycznym. Po tym, jak Rosalind złamała zasady i przypadkiem zobaczyła ojca, dokładnie wypełniała polecenia Flory. Miała trzymać się z daleka od pokoju chorych i opiekować się Gusem. Ale byli tak bardzo spragnieni.
Doktor Morris mówił, że cholera przenosi się właśnie przez wodę. Flora kazała im wystawić na zewnątrz miski, aby zbierać deszczówkę, ale wypili już wszystko, co mieli. Otworzyli przetwory na zimę i wychłeptali wodę ze słoików ze szparagami i groszkiem. Wysączyli nawet zalewę z piklowanych cebul i ogórków. Teraz w całym domu nie było już nic, by zaspokoić pragnienie.
Kiedy służąca zaglądała do nich ostatnim razem, wydawało się, że sama nie najlepiej się czuła. Dzieci od dawna nie słyszały żadnych odgłosów z pokoju chorych. Jeśli Flora się zaraziła, ktoś inny musiałby zająć się nią i mamą.
– Rosalind, chce mi się pić – powiedział zachrypniętym głosem Gus, skulony na sofie.
Dziewczynce również doskwierało pragnienie, ale narzekanie w niczym nie pomagało. Ktoś musiał zaglądnąć do mamy.
Rosalind otworzyła drzwi i zakradła się korytarzem do pokoju. Wielokrotnie powtarzano jej, aby trzymała się jak najdalej od tego miejsca, ale nie wiedziała, co innego mogłaby teraz zrobić. Ona i Gus w końcu by umarli, jeśli mieliby wciąż czekać na Florę. W dodatku w pobliżu nikt nie mieszkał, więc nie mieli kogo poprosić o pomoc.
Farba na drzwiach pokoju chorych była chłodna, kiedy dziewczynka dotknęła jej policzkiem, przykładając ucho, by nasłuchiwać. Żadnych dźwięków. Może kobiety spały? Nie chciała wchodzić do środka. Wszystko ją przed tym ostrzegało. Nawet stąd było czuć nieprzyjemny zapach.
Przekręciła gałkę w drzwiach i aż wzdrygnęła się od smrodu.
– Mama?
Flora i mama leżały na łóżku. Ich skóra wyglądała podobnie jak u taty, była sina i pomarszczona. Miały poczerniałe usta. Rosalind zagryzła wargi. Była niemal pewna, że kobiety nie żyły, ale żeby to potwierdzić, musiała je dotknąć. Wstrzymała oddech, podeszła do przodu i zrobiła, co musiała. Były martwe.
Co teraz? Wyglądało na to, że wszyscy w miasteczku chorowali. Doktor Morris nie pokazywał się od kilku dni. Może też się zaraził.
Nie chciała wracać do brata. Musiałaby mu powiedzieć, że mama i Flora nie żyją, a ona sama jest przerażona i nie wie, co robić. Pobiegła do bawialni, skuliła się na podłodze i łkała.
Z jej oczu nie wypłynęły łzy. Czy to było normalne? Może była tak odwodniona, że jej ciało nie miało już z czego produkować łez.
Nie pozostało im nic innego, jak udać się do dziadka Wernera. Mieszkał tylko kilka kilometrów stąd, ale może tam nie dotarła zaraza i znalazłoby się coś do picia.
Gdy wróciła do pokoju muzycznego, Gusa nie było. W kuchni ani w jadalni również.
– Gus? – Głos Rosalind roznosił się echem po domu i nie znajdował odpowiedzi. Przyszła jej do głowy przerażająca myśl. Rzuciła się do tylnych drzwi. Chłopiec był w ogrodzie. Przyklęknął przy pompie i zachłystywał się strumieniami wody.
Odepchnęła go od kranu.
– Nie możesz tego pić!
Gus zaczął łkać, ale z jego oczu również nie popłynęły łzy. Rosalind każdą cząstką swojego ciała pragnęła się przybliżyć i skorzystać ze strużki wody sączącej się jeszcze z pompy, jednak nie chciała zachorować jak pozostali.
– Musimy iść do dziadka – zarządziła. – Może tam będzie coś do picia.
– Jestem za bardzo zmęczony. – Mimo że na twarz opadały mu włosy, równie jasne jak jej, w jego spojrzeniu dało się zauważyć wyczerpanie.
– To nieważne. Wstawaj. Musimy iść. – Jeśli Gus wróciłby do domu, mógłby zobaczyć mamę i Florę, a to byłoby okropne. Nie mieli innego wyjścia, jak tylko ruszać.
Rosalind wzięła go za rękę. Poszli ścieżką wiodącą do drogi. Blask słońca mocno kontrastował ze strachem, jaki w głębi serca odczuwała dziewczynka. Od domu dziadka dzieliły ich ponad trzy kilometry. W trakcie tej wędrówki mieli napotkać tylko sosny znajdujące się z jednej strony i moczary porośnięte żurawiną po drugiej. Dziewczynka lubiła odwiedzać dziadka Wernera, chociaż słabo mówił po angielsku, a ona po niemiecku.
Po trzydziestu minutach marszu Gus chciał przysiąść.
– Nie czuję się dobrze – wydusił.
– Ja też, ale nie możemy się zatrzymywać, dopóki nie dotrzemy na miejsce.
– Muszę iść do wygódki.
Znajdowali się na zalesionej części drogi, skąd nie było widać żadnych zabudowań.
– Zaczekaj, aż dojdziemy do dziadka – powtórzyła.
– Muszę teraz.
Westchnęła.
– To idź tam, za drzewa.
Gus zrobił kilka kroków, jednak nie wytrzymał. Przykucnął i ściągnął spodnie, po czym upadł, kiedy dostał ataku biegunki. O nie – to były pierwsze oznaki choroby. Rosalind nie mogła panikować. Będzie dobrze. Nie pozwalała sobie na żadne inne myśli.
– Przepraszam – wyszlochał Gus. Z pewnością domyślił się, co to oznaczało. – Nie powinienem pić tamtej wody. Przepraszam, Rosalind.
Teraz było już za późno. Gusowi zostało kilka godzin, zanim mu się pogorszy. Musieli iść dalej i to jak najszybciej.
– Wstawaj – nakazała. Nie chciała wyrażać się aż tak ostro, ale nie mieli zbyt wiele czasu. – Wstań i rusz się.
– Nie mogę.
– Wstawaj i chodź. Nie poddamy się. – Podciągnęła go do góry, mimo że aż zakręciło się jej od tego w głowie. – Nawet się nie waż usiąść!
– Ale, Rosalind, myślę, że nie dam rady...
– To nie myśl, tylko idź.
Nie mieli innego wyboru.