Читать книгу Dom nad Jeziorem Langely - Elizabeth Klehfoth - Страница 8
1
Charlie Calloway
Оглавление2017
Wszystko zaczęło się tamtego ranka od wiadomości wydrukowanej na grubym kartoniku, nie większym od wizytówki.
Dzień dobry, dobry wieczór, a jak mawiają niektórzy: czołem.
W niniejszej wiadomości jest zawarte formalne zaproszenie,
tylko dla Ciebie.
Wybacz anonimowość nadawcy, ale wiesz, kim jesteśmy.
I bardzo Cię podziwiamy, choć z dala.
Jesteśmy przeciwieństwem Omegi, najdalej od końca,
Idź tym tropem, żeby nas znaleźć; jesteśmy chętni, by zacząć.
Kartonik leżał na ulotce Prywatnego Liceum Augustusa w Knollwood zatytułowanej „Witamy ponownie!”, wydrukowanej w kolorach szkoły granatową i złotą czcionką. Ulotka informowała, że na Healy Quad w piątkowe popołudnie odbędzie się festyn, i zachęcała wszystkich uczniów do wzięcia w nim udziału. Dalej następowała lista klubów uczniowskich i organizacji w liceum w Knollwood. Na dole delikatnymi złotymi literami dopisano, że misją szkoły jest wspieranie „aktywnych uczniów, których ożywiona ciekawość i niezależność myślenia prowadzą do doskonałości zarówno w klasie szkolnej, jak i poza nią”.
Niewiele brakowało, a przeoczyłabym kartonik, gdyby nie upadł na podłogę, kiedy wyjmowałam ulotkę z mojej skrzynki pocztowej przy wejściu do Rosenwood Hall, internatu dla dziewcząt z klas starszych. Serce mi zamarło, kiedy zobaczyłam tę wiadomość, bo nadawca był bardzo łatwy do odgadnięcia. „Wiesz, kim jesteśmy. [...] Jesteśmy przeciwieństwem Omegi, najdalej od końca”. To było od A, jedynego klubu niewymienionego w ulotce liceum w Knollwood i moim zdaniem jedynego, do którego warto było należeć.
Ale to druga część tej wiadomości mnie zafrapowała, gdy siedziałam na zajęciach z wprowadzenia do fotografii z panem Andrewsem. Normalnie nie pozwoliłabym sobie na wyłączenie się na lekcji takiej jak ta. Każda lekcja w liceum w Knollwood odbywała się zgodnie z metodą Harknessa, co oznaczało, że siedzieliśmy wokół stołu twarzami do siebie i oczekiwano od nas aktywnego uczestniczenia w dyskusji przy minimalnych uwagach ze strony nauczyciela. Niektórzy nauczyciele mieli nawet notesy z nazwiskami wszystkich uczniów, przy których stawiali znaczki, gdy ci coś mówili. Jeśli pod koniec zajęć przy twoim nazwisku nie widniała satysfakcjonująca liczba takich znaczków, przesyłali ci krótką wiadomość w rodzaju: „Brakowało nam dzisiaj na lekcji Twojego głosu” albo „Kiedy nie wszyscy mówią, każdy z nas traci”, albo moja ulubiona: „Straciłeś sto procent dyskusji, w której nie uczestniczyłeś”.
Ale pan Andrews był znacznie bardziej wyluzowany od reszty nauczycieli – nowy w zawodzie, dopiero co skończył studia. Jego wprowadzenie do fotografii stało się najpopularniejszym przedmiotem do wyboru z fakultatywnych zajęć o sztuce, ale nie z powodu tematyki, tylko dlatego, że był prawdziwym ciachem. Otaczała go mroczna, surowa aura hipstera – nosił flanelowe koszule zapięte na wszystkie guziki, ale wypuszczone na wierzch, wełnianą czapkę zakrywającą ciemne, niemyte włosy, miał wilgotne brązowe oczy otoczone rzęsami jak marzenie, które były dłuższe od moich. Poza tym miał przewagę nad niemal wszystkimi chłopakami z liceum – jego twarz zdobił zarost. Dwu-, trzydniowy zarost zawsze okrywał jego wyraźnie zarysowaną szczękę.
Dzisiaj pan Andrews nie kazał nam analizować żadnej z obszernych teorii fotografii. Zamiast tego zjawił się z ładnym aparatem fotograficznym o bardzo długim obiektywie, który puścił między nas do obejrzenia.
– To tak zwany teleobiektyw – powiedział. – Umożliwia osiągnięcie unikatowego efektu optycznego, dzięki któremu mamy wrażenie, że dwa obiekty znacznie od siebie oddalone wydają się znajdować jeden przy drugim. To potężne narzędzie do utrwalania nieupozowanych ujęć, gdy nie możecie być fizycznie blisko waszych obiektów.
Nacisnął klawisz laptopa i na wiszącym na ścianie ekranie zobaczyliśmy lwa wylegującego się na afrykańskiej sawannie.
– Do najbardziej oczywistych przykładów należą zdjęcia dzikich zwierząt i fotografie sportowe – mówił dalej pan Andrews. – Sam fotograf byłby w niebezpieczeństwie, gdyby zbliżył się, powiedzmy, do lwa albo zawodowego gracza w bejsbol, gdy ten przymierza się do odbicia piłki. Inne, mniej oczywiste zastosowanie to zdjęcia uliczne, kiedy artysta potrzebuje dystansu, ale nie z powodu własnego bezpieczeństwa, tylko żeby uzyskać nieupozowane ujęcia.
Nacisnął kolejny klawisz na laptopie i tym razem na ekranie pojawiła się fotografia młodej kobiety z dzieckiem na zatłoczonej nowojorskiej ulicy.
Kiedy mówił, przeniosłam wzrok na aparat fotograficzny, który trzymałam na kolanach, i pokręciłam obiektywem. Próbowałam rozgryźć zagadkę zawartą w wiadomości od A.
Mam głowę, ale nigdy nie płaczę.
Mam łóżko z kamienia, ale nigdy snu nie doświadczę.
Mogę biegać, ale nie znam wolnego kroku.
Spotkaj się ze mną po zmroku.
„Kiedy” było wystarczająco jasne – dziś wieczorem w czasie ciszy nocnej. Ale „gdzie” stanowiło gigantyczny znak zapytania. Jakie miejsce miało głowę? Czyżby chodziło o gabinet dyrektora szkoły? Czy następny wers – „Mam łóżko z kamienia, ale nigdy snu nie doświadczę” – odnosił się w jakiś sposób do ciągłej czujności dyrektora Collinsa? Być może, ale nie pasowała mi do tego następna linijka. Co zatem kojarzyło się z łóżkiem z kamienia? Podłoże skalne? Czyżby chodziło o kamieniołomy?
Nagle ktoś mocno kopnął mnie pod stołem w łydkę. Podniosłam wzrok i zobaczyłam Royce’a Daltona, najpopularniejszego chłopaka z ostatniej klasy, rzucającego mi znaczące spojrzenie z drugiej strony blatu. Zawsze wolno łapałam, o co chodzi, ale wtedy on odchrząknął i zerknął na pana Andrewsa. Zdałam sobie sprawę, że w klasie panuje zupełna cisza i wszyscy patrzą na mnie wyczekująco. Wyprostowałam się i odłożyłam aparat.
– To doskonałe pytanie – celowo powiedziałam wolno, bo wytężałam umysł, żeby się domyślić, o co takiego pan Andrews mógł mnie pytać, albo jak przeskoczyć na inny temat i odwrócić jego uwagę od faktu, że nie uważałam.
Popatrzyłam na ekran i wyświetlone zdjęcie kobiety z dzieckiem. Dziecko było podenerwowane. Kobieta się zatrzymała i pochyliła tak, żeby jej spojrzenie znalazło się na wysokości oczu chłopczyka. Wyciągała rękę i miała zamiar założyć mu za ucho kosmyk włosów, pocieszyć go. Nie zauważyłam w pierwszej chwili, że kobieta też była wtrącona z równowagi. To sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, co się wydarzyło tuż przedtem, zanim zrobiono zdjęcie, i co się stało zaraz potem. Wstrząsnęło mną, że fotograf uwiecznił tak bardzo prywatny, bolesny moment i wystawił go na widok publiczny. Odnosiło się wrażenie, że fotograf był wtedy blisko obiektu, ale w rzeczywistości znajdował się daleko – nie tylko fizycznie, ale i emocjonalnie. Fotograf pozostawał bezpieczny i ukryty w momencie, gdy pokazywał tę intymną chwilę, a zrobił to dla świata, dla sztuki.
– To może nie do końca wiąże się z tematem – powiedziałam – ale dyskusja o fotografii ulicznej zmusiła mnie do zastanowienia. Chyba rozumiem konieczność dystansu, żeby uchwycić prawdę chwili. Ale według mnie zakrawa na ironię fakt, że aby pochwycić prawdę, trzeba być obłudnym. Odległość pozwala obiektowi zachowywać się naturalnie, a ściśle mówiąc, obiekt nie wie, że jest obserwowany. Ostatecznie jednak mam wrażenie, że pojawia się tu pytanie natury etycznej. Czy to sztuka, czy pogwałcenie czyjejś prywatności? Jestem ciekawa, co pan ma do powiedzenia w tej sprawie. Przepraszam, jeśli wyrwałam się przed szereg.
To był mechanizm obronny, którego nauczyłam się dawno temu: 1. Połączyć wystarczająco dużo gładkich słówek, żeby wydawało się, że cała uwaga jest poświęcona lekcji. 2. Przyznać, że własny komentarz może być odejściem od tematu, żeby zapewnić sobie grunt pod nogami. 3. Zmienić temat innym pytaniem. W przypadku niektórych nauczycieli im dalej odbiegałam od tematu, tym lepiej, dlatego że nadawało to pozór głębokiego namysłu nad poruszanymi problemami. 4. Zakończyć dwuznacznymi przeprosinami, sugerującymi, że moja ciekawość intelektualna wyprzedziła znacznie szybkość przekazywania materiału przez nauczyciela. Nagle człowiek przestawał być wałkoniem, który jest myślami zupełnie gdzie indziej, a stawał się poważnym myślicielem, który wyprzedził wszystkich.
Pan Andrews wydawał się trochę zaskoczony moją zmianą tematu.
– Hm... interesujące pytanie... Jak się nazywasz? – zapytał.
To było niemal rozczulające, że nie zapamiętał naszych nazwisk, z którymi stykał się przez całe lato.
– Calloway – odpowiedziałam. – Charlie Calloway.
Po błysku w jego oczach zorientowałam się, że moje nazwisko zabrzmiało dla niego znajomo. Nastąpiła chwila ciszy, jednak odrobinę za długa, jak na tę sytuację. Ludzie często tak reagowali, gdy się przedstawiałam. Niemal widziałam, jak mózg im buzuje. „Ale nie z tych Callowayów, prawda? Nie jest dziewczyną, której matka... cóż... Biedne dziecko”. Widziałam, że chcieli o to zapytać, ale rzadko to robili.
– Calloway – powtórzył pan Andrews. Gładził się po zarośniętej brodzie i zastanawiał nad moim pytaniem. – Etyka i sztuka. To ciekawy temat do dyskusji.
Kiedy pan Andrews zaczął ponownie mówić, spojrzałam ponad stołem na Daltona, który dyskretnie przystawił palec do ust niczym naładowany pistolet i zdmuchnął wyobrażony dymek z wylotu lufy. Trafiony.
Dzięki, powiedziałam bezgłośnie, a on porozumiewawczo puścił do mnie oko.
*
Niebo za oknami jadalni zaczęło ciemnieć. Zostały trzy godziny do ciszy nocnej, a ja nadal nie rozwiązałam zagadki Klubu A dotyczącej miejsca spotkania. Jedyne, co przychodziło mi do głowy, to stare kamieniołomy znajdujące się w odległości pół godziny drogi od kampusu. Były opuszczone, a deszcze zalały je lata temu. Czasami późną wiosną albo wczesną jesienią uczniowie Knollwood spędzali tam weekendy. Odważni skakali ze skał do wody, a leniwi kładli się na brzegu i opalali. Bez trudu mogłam sobie przedstawić kamieniołomy jako miejsce spotkania A, oczami wyobraźni widziałam nawet rodzaj rytuału inicjacyjnego, który polega na katapultowaniu kandydata z najwyższej skały w czerń nocy, kiedy wody nawet nie widać w dole, ale nie dawałam rady odgadnąć znaczenia wszystkich wersów zagadki.
Wałkując ją w myślach, nabiłam na widelec kawałek łososia i udawałam, że mam pełne usta za każdym razem, kiedy Stevie Sorantos pytała mnie, jaki slogan powinna mieć do kampanii wyborczej. Ubiegała się o stanowisko skarbnika rady uczniowskiej – ponownie – i nękała nas wszystkich o pomoc w wymyśleniu zwięzłego hasła, dzięki któremu prowadziłaby w rankingu.
– Co powiesz na: „Głosujcie na mnie albo wszystko jedno” – zaproponowała Drew, przerzucając gęstwinę popielatoblond kręconych włosów nad ramieniem. – Dzisiejszym odpowiednikiem „Żyje się tylko raz” jest „Gówno mnie to obchodzi”.
– Podoba mi się – powiedziała Yael. – Imponujące, a niezrażające. Ostra zagrywka, żeby osiągnąć cel.
– Na pewno zadziała na chłopaków – odezwała się Drew, poruszając znacząco brwiami do nas wszystkich.
– Ale ja nie chcę, żeby ludzie myśleli, że mi nie zależy – stwierdziła Stevie. W jej głosie słychać było cień irytacji.
Przewróciłam oczami do Drew, która odgryzła gigantyczny kęs bułki, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Jakby komukolwiek mogło przyjść w ogóle do głowy, że Stevie nie zależy.
Czasami – no dobra, często – Stevie działała mi na nerwy, bo za bardzo się starała. Skarbnik w radzie uczniowskiej. Przewodnicząca szkolnej komisji etyki. Zawsze pierwsza podnosiła rękę, gdy nauczyciel zadał pytanie. Któregoś razu zastałam ją w łazience z czerwonymi zapuchniętymi oczami, wyjącą, jakby jej pies zdechł, bo dostała cztery plus z zajęć w laboratorium. Nieraz przychodziło mi do głowy, żeby dosypać jej jakiegoś środka nasennego do wody i tym samym zmusić do pieprzonego zwolnienia obrotów.
Oczywiście wiedziałam, dlaczego taka jest. Wszyscy to wiedzieli. Stevie dostawała stypendium, choć nigdy tego nie mówiła, a myśmy też o tym nie rozmawiali. W Liceum Prywatnym Augustusa w Knollwood bardzo się starano wyeliminować socjoekonomiczne różnice za pomocą mundurków i darmowej nauki, iPadów i MacBooków dla uczniów, którzy potrzebowali pomocy finansowej. Ale choć robili, co mogli, nie dało się zatuszować naszego pochodzenia. Stevie nie nosiła bransoletek od Cartiera tak jak my, nie miała plecaka od Yves Saint Laurenta ani niczego z wyższej półki. Jej rodzina nigdy nie wyjeżdżała na wakacje. Nie miała samochodu. Ale to nie zdradzało jej pochodzenia w takim stopniu, jak nadgorliwość w udowadnianiu, że do nas przynależy. To było irytujące i kompletnie chybione. Bo jedyną rzeczą, jaka miała znaczenie dla ludzi, którzy mieli znaczenie, było zachowywanie się, jakby nic nie miało znaczenia. Paradoksalne, ale tak właśnie było.
– No weź coś powiedz, Charlie – odezwała się Stevie, kiedy włożyłam do ust kolejny kęs i udawałam, że jest za duży, żebym mogła mówić. – Zawsze masz najlepsze pomysły.
– Zaraz, zaraz – powiedziała Drew, wskazując Stevie widelcem z nadzianym szparagiem. – A co z moimi pomysłami? To bezcenne gówna.
W pierwszej klasie liceum namówiłam Stevie do zorganizowania kampanii wykorzystującej Rodzinę Soprano jako główny motyw. Yael zrobiła fantastyczne czarno-białe zdjęcia Stevie. Na jednym miała na sobie garnitur i nosiła ciemne okulary, na innym siedziała w fotelu, cygaro zwisało jej z kącika ust, a w powietrzu unosiła się smużka dymu. Drew i ja powiększyłyśmy je do wielkości plakatów i na każdym umieściłyśmy cytat z Tony’ego Soprano:
„Zła decyzja jest gorsza od niezdecydowania”.
„No cóż, skoro już się widzimy, bo mnie wezwałeś, mogę ci powiedzieć... teraz ja tu rządzę”.
„Z całym należnym szacunkiem, nie masz, ku*wa, pojęcia, jak to jest być numerem jeden”.
W prawym dolnym rogu wytłuszczonymi czerwonymi literami, naśladującymi czcionkę z czołówki serialu, napisałyśmy: „Głosuj na Sorantos”.
Pozostali kandydaci zdecydowali się poważnie traktować sprawę i na swoich plakatach umieścili komunały nudne do wyrzygu albo co gorsze – robili kalambury z własnych nazwisk. Stevie wygrała przytłaczającą większością głosów.
– Świetnie – powiedziałam, bo stało się jasne, że nie mam innego wyjścia. – Może tak: „Wykonuję te obowiązki od dwóch lat. Jeśli twoim zdaniem nie mam kwalifikacji, to pieprz się”.
Yael udawała, że się nad tym zastanawia.
– Bardzo subtelne i finezyjne – stwierdziła. – Ale nie jest zbyt wyrafinowane?
Stevie odstawiła na tacę szklankę z mlekiem z takim impetem, że część się wylała. Spojrzałam na siebie i spostrzegłam białe krople na rękawie.
– Widzę, że proszę o zbyt wiele, bo nie chce ci się nawet udawać, że traktujesz to poważnie – powiedziała Stevie. Wstała i przerzuciła przez ramię tanią torbę z Targetu.
– Stevie... – odezwała się Yael.
– Idę do biblioteki – odpowiedziała Stevie i ruszyła w kierunku dalekiego końca jadalni. Torba obijała się jej o pośladek, gdy stawiała zdecydowane kroki.
Yael westchnęła, zebrała swoje rzeczy i posłała mnie i Drew uśmiech świadczący o irytacji.
– Trzeci poziom gotowości bojowej – rzuciła. – Sprawdzę dokonane zniszczenia.
– Teraz głupio się czuję – odezwała się Drew, kiedy Yael odeszła. – Ale ja zupełnie poważnie zaproponowałam „Gówno mnie to obchodzi”.
Wzruszyłam ramionami i wzięłam serwetkę, żeby wytrzeć rękaw.
Stevie i Yael stały się moimi przyjaciółkami jakby z konieczności – głównie dlatego, że niemal bez przerwy znajdowały się w pobliżu Drew, a ja i Drew byłyśmy nierozłączne. Razem jadałyśmy posiłki, siedziałyśmy obok siebie w klasie, spędzałyśmy długie godziny w świetlicy przed ciszą nocną i dzieliłyśmy pokój. Przyznaję, że w ich przypadku trochę się nawet wysiliłam – żeglowałam z rodziną Yael latem, kiedy byliśmy w tym samym czasie na wyspie Martha’s Vineyard. Zaprosiłam Stevie, żeby spędziła Święto Dziękczynienia z moją rodziną w Greenwich, bo wiedziałam, że nie stać jej na bilet na samolot do Ohio, żeby spędzić święto z rodzicami, i zostałaby zupełnie sama na kampusie. Całkiem dobrze się z nimi dogadywałam (w każdym razie przez większość czasu) i nawet je lubiłam, ale nie zaskoczyło między nami tak jak między mną i Drew. Ona i ja miałyśmy siebie nawzajem.
Drew i ja na początku pierwszej klasy liceum zostałyśmy przypadkiem umieszczone w internacie w tym samym pokoju. Dzieliłyśmy go z jeszcze jedną dziewczyną o imieniu River, której nie cierpiałyśmy. River nigdy niczego nie goliła, nie wierzyła w moc dezodorantu, nie używała soli i umiarkowanie cicho słuchała muzyki folkowej. Najwyraźniej nie wierzyła też w sens nauki, bo w następnym semestrze już jej nie było. Mieszkanie z River przypominało ciągłe poddawanie próbom i obie z Drew jakoś to przeszłyśmy. Dzięki temu między nami powstały nierozerwalne więzi.
Patrzyłam teraz na Drew, która żuła energicznie i mówiła o zbliżającym się meczu siatkówki z naszymi rywalami, drużyną Xavier. Próbowałam zapytać ją bez zwracania się wprost: Ty też to dostałaś? Czy Klub A cię wybrał? Ale nie mogłam tak po prostu o to spytać.
– Co? – zapytała, a ja zdałam sobie sprawę, że moje próby nawiązania łączności telepatycznej przypominały wgapianie się przyprawiające o gęsią skórkę. – Mam coś na twarzy?
– Aha, trochę sosu. O tutaj – skłamałam, dla orientacji dotykając miejsca na własnej brodzie.
– Dzięki – odpowiedziała Drew, ocierając wskazane miejsce serwetką.
Beznadzieja. Drew miała nieprzeniknioną twarz pokerzysty. Dlatego rozejrzałam się po jadalni w poszukiwaniu kuzyna Leo. Leo był młodszy ode mnie o dwa miesiące, ale trudno w to uwierzyć, bo górował nade mną wzrostem – sto osiemdziesiąt pięć centymetrów. Zresztą nawet po wyglądzie nie sposób było wziąć nas za krewnych. Leo miał klasyczne rysy Callowayów, był przystojny – turkusowe oczy, złociste blond włosy i wydatne kości policzkowe. Natomiast ja byłam podobna do mamy. Miałam jej ciemnobrązowe włosy i duże szare oczy, bladą, jakby półprzejrzystą cerę i drobną budowę. To był krąg piekła, którego nawet Dante nie potrafiłby sobie wyobrazić: codzienne patrzenie w lustro i oglądanie osoby, o której rozpaczliwie chciało się zapomnieć.
Spostrzegłam Leo dwa stoliki dalej, siedzącego obok Daltona i innych ogólnie lubianych chłopaków z młodszych i starszych klas. Włosy nadal miał mokre po prysznicu, który brał zawsze po treningu piłki nożnej. Kiedy pochylał się, żeby powiedzieć coś przyjaciołom, kosmyki zasłaniały mu oczy. Wystarczyło mi jedno spojrzenie i już wiedziałam, że dostał wiadomość od A – nawet nie musiałam o to pytać. Dostrzegałam to w sposobie, w jaki się uśmiechał, gdy pewny siebie krzywił usta, a na policzkach pojawiły mu się dołeczki. Leo i ja od zawsze potrafiliśmy czytać nawzajem w naszych twarzach, co było skutkiem wspólnego spędzania czasu w piekielnie ciężkim okresie, jakim było moje dzieciństwo. Ostatecznie okazało się, że to właśnie Leo mnie ocalił albo przynajmniej pokazał mi, jak ocalić samą siebie.
– Cholera jasna – powiedziała Drew, bo niechcący przewróciła szklankę i woda rozlana na blacie ściekała na podłogę. Chwyciłam serwetkę i zaczęłam wycierać, a Drew postawiła szklankę. – Twoja torba – rzuciła Drew i zdjęła ją ze stołu zanim woda do niej dotarła.
I wtedy załapałam. To było to. Już wiedziałam, gdzie będzie spotkanie A tego wieczora.
– Przepraszam – odezwała się Drew. – Straszna ze mnie niezdara.
– Nie, dziękuję – odpowiedziałam, w ogóle nie myśląc.
– Co?
– Nic, nic – powiedziałam. – To znaczy, przecież nic się nie stało.
*
Cisza nocna w liceum w Knollwood obowiązywała w dni powszednie od godziny dziewiątej. Zwykle przesiadywałyśmy z Drew w świetlicy do ostatniej chwili, a potem długo jeszcze kończyłyśmy lektury, odrabiałyśmy prace domowe albo gadałyśmy przy biurkach w pokoju. Tego wieczora jednak obie wcześnie wróciłyśmy do internatu. Leżałam na łóżku w ciemności i patrzyłam w sufit, usiłując zorientować się po oddechu Drew, czy już zasnęła, i myślałam, jak mam się wymknąć przez okno, żeby jej nie obudzić.
Nie mogłam przestać myśleć o Klubie A.
W prywatnym liceum w Knollwood działały cztery rodzaje klubów: sportowe, naukowe, koła zainteresowań i, no cóż, dziwaczne (jak choćby Klub Sera, gdzie na spotkaniach siedziało się i – co łatwo zgadnąć – jadło ser). Przynależność do tych klubów łączyła się z głupawymi rytuałami albo treningiem do siódmych potów na sali gimnastycznej, gdzie w samobójczych wysiłkach każdy ulegał prymitywnemu przymusowi udowodnienia swojej sprawności fizycznej, albo ze spotkaniami, podczas których trzeba było siedzieć wokół dzwonka i odpowiadać na pytania, a wybrany sekretarz idiotycznie i szczegółowo pilnował czasu wypowiedzi. Te kluby współpracowały z innymi szkołami i organizowały wydarzenia w rodzaju sprzedaży wypieków albo mycia samochodów, żeby zebrać pieniądze na lokalny dom opieki dla kobiet. W liceum w Knollwood oczekiwano po uczniach przynależności do jak największej liczby klubów, żeby na podaniu na studia można było napisać, że nie tylko otrzymało się solidne wykształcenie w jednej z najlepszych szkół w kraju, ale pracowało się też na rzecz własnej społeczności – modne powiedzonko, przy którym śliniła się komisja kwalifikacyjna na wyższe uczelnie, brzmiało: „wszechstronne przygotowanie”.
Jednak przynależność do Klubu A nie była czymś, co powinno się umieścić w podaniu na studia. Nie można było nawet o tym nikomu powiedzieć. Ludzie z A nie sprzedawali wypieków ani nie myli samochodów; nie zbliżali się nawet do butów piłkarskich, nie mówiąc o treningu wysiłkowym, i z całą pewnością nie mieli sekretarza pilnującego zegarka.
W poprzednim roku, kiedy nowy zastępca dyrektora do spraw sztuki usiłował wprowadzić w soboty obowiązkowe zajęcia poszerzające wiedzę o kulturze, Klub A rozpętał oszczerczą kampanię i robił to z taką zajadłością, że zastępca dyrektora odszedł pod koniec jesiennego semestru. Ostatecznie nikt nie wiedział, jakim cudem jego skandaliczne mejle do piętnastoletniej dziewczyny dotarły do każdego ucznia, administracji szkoły i nauczycieli znajdujących się na liście mejlowej liceum, ale wszyscy wiedzieli, że w jakiś sposób stał za tym Klub A. Kiedy dyrektor wszczął śledztwo w sprawie włamania do zabezpieczonego systemu komputerowego szkoły, niewiele mógł zrobić poza przyznaniem, że ujawniono bezwstydnego człowieka, któremu kazał się pakować, kładąc tym samym kres niechcianym zajęciom i oddając uczniom bezcenne sobotnie ranki przeznaczane na święty rytuał snu.
To za sprawą Klubu A wprowadzono piątki bez mundurków, pojedyncze pokoje dla uczniów ostatnich klas i bale na zakończenie szkoły tak dekadenckie, że czasem wspominano o nich na stronach internetowych typu Pudelek. Nikt nie miał pojęcia, jaki rodzaj szantażu, przekupstwa albo manipulacji zastosowano, żeby uzyskać te cudowne przywileje i wypracować tradycje, ale wszyscy mieli świadomość, że to wynik działań A. Klub A pomagał także wyciągać ludzi z paskudnych tarapatów. Kiedy byłam w pierwszej klasie, Celeste Lee, należąca, jak przypuszczam, do A, wdała się w toalecie dla dziewcząt na drugim piętrze budynku nauk ścisłych w bójkę ze Stephanie Matthews i rozkwasiła jej nos. Celeste zostałaby zawieszona, gdyby Stephanie zgłosiła to do administracji szkoły. Nikt nie wiedział, jakiego rodzaju argumentu użył Klub A za zamkniętymi drzwiami, ale kiedy później tego popołudnia dyrektor wezwał Stephanie do swojego gabinetu, trzymała język za zębami.
Klub A sięgał wpływami daleko poza nasze liceum. Chodziły słuchy, że miał w kieszeni kluczowe osoby z komisji kwalifikacyjnych na wszystkich uczelniach z Ivy League i Seven Sisters, a jego poparcie mogło zaprowadzić absolwenta uniwersytetu przed drzwi wybranego przedsiębiorstwa z Fortune 500 – corocznej listy największych potentatów w kraju.
Klub A był czymś, o czym wszyscy wiedzieli, jednocześnie tak naprawdę nic o nim nie wiedząc. Nie istniał sposób dowiedzenia się, kto do niego należy, no chyba że ktoś wchodził w jego skład. W odróżnieniu od wszystkich pozostałych klubów w szkole w Knollwood, to nie ty wybierałeś A, ale to Klub A wybierał ciebie.
Drew wypowiedziała cicho moje imię w ciemności, na tyle głośno, żebym nie śpiąc, je usłyszała, a na tyle cicho, żeby mnie nie obudzić, gdybym spała.
Biłam się z myślami, czy jej odpowiedzieć, w końcu jednak odezwałam się:
– Tak?
Drew usiadła i zapaliła światło.
– Powiedz to wreszcie – wydukała.
– Co mam powiedzieć?
– Wybierasz się gdzieś dziś w nocy?
– Może – odpowiedziałam.
– Dzięki Bogu – powiedziała Drew. Zsunęła się z łóżka i podeszła do swojej szafy. – Obserwowałam cię przez cały dzień, żeby sprawdzić, czy też to dostałaś, bo nie mogłam zapytać wprost – mówiła, wkładając czarne legginsy i buty.
– Jak myślisz, kto jeszcze dostał? – zapytałam, zwlokłam się z łóżka i zaczęłam grzebać w mojej szafie. Co należało włożyć na spotkanie późnym wieczorem z najtajniejszym stowarzyszeniem w internacie? Zdecydowałam się na parę ciemnych obcisłych dżinsów, tenisówki, czarny podkoszulek z powiększonymi wycięciami na ramiona i bluzę z kapturem.
– Rzucę się z Ledge, jeśli Marissa Wentworth też tam będzie – powiedziała Drew.
Zatem rozwiązała zagadkę. Co było głową, która nigdy nie płakała? Co miało łóżko, a nigdy nie spało? Co biegnie, ale nigdy nie chodzi? Rzeka, to oczywiste. A spotkanie miało się odbyć na Ledge, nad rzeką Spalding. Ledge był to występ skalny za polaną w lesie niedaleko szosy, wysunięty nad wąwozem, którym płynęła rzeka.
– Marissa Wentworth nie jest materiałem na A – powiedziałam. – Potrzebują kogoś z pazurem. Kogoś, kto się nie boi pobrudzić rąk.
– Myślisz, że Leo też dostał? – zapytała Drew.
– Oczywiście, że Leo w to wchodzi.
– Powiedział ci?
– Nie był zbyt wylewny – odrzekłam. – Daj spokój, na jakim świecie byśmy żyły, gdyby Leo nie został wybrany?
– To prawda – powiedziała Drew, przewracając oczami.
Drew i Leo chodzili ze sobą przez dwie sekundy w pierwszej klasie, co było i tak dwa razy dłużej, niż trwał jakikolwiek związek Leo. Skończyło się tak jak wszystkie jego podboje: fatalnie. Mimo wszystko, choć Drew nie była największą fanką Leo, musiała przyznać, że mój kuzyn wydawał się oczywistym wyborem dla Klubu A.
Leo zastanawiał się przesadnie długo nad wszystkim, co robił, dlatego krzywdziłoby go powiedzenie, że był cool „bez wysiłku” – choć coś w jego wyglądzie budziło takie skojarzenie. Zaczesywał włosy do góry. Zawsze ładnie się ubierał – dżinsy szyte na miarę, podkoszulki w serek, modnie postarzone i dopasowane skórzane kurtki. Otaczała go aura pewności siebie, która sprawiała, że to, co robił, wydawało się niewymuszone. Drażnienie się z nim w jakiejkolwiek sprawie nie miało sensu, bo Leo więcej myślał o sobie niż którakolwiek ze znanych mi osób, być może z wyjątkiem mojego dziadka.
Jedna za drugą wymknęłyśmy się z Drew przez okno na drugim piętrze i zaczęłyśmy schodzić po grubych gałęziach wiązu, który rósł obok budynku internatu. Opuszczałyśmy się po jego pniu w kształcie litery V. Dla żadnej z nas taki nocny wypad nie był czymś nowym.
Na parkingu przed kampusem Drew zgasiła światła i wrzuciła luz w swoim bmw. Obie wypchnęłyśmy samochód na drogę i wskoczyłyśmy do niego dopiero wtedy, gdy miałyśmy pewność, że nie natkniemy się na panią Stanfeld, naszą opiekunkę, która zajmowała mieszkanie na parterze.
Kiedy znalazłyśmy się wystarczająco daleko, Drew otworzyła szyberdach i zawyła jak wilk do księżyca. Roześmiałam się i wystawiłam ramię za okno. Starałam się pochwycić palcami wilgoć nocnego powietrza, które je owiewało.
Nie rozmawiałyśmy o tym, co się dzieje, ani o tym, co miało nadejść. Nie spekulowałyśmy na temat tego, co ludzie z Klubu A każą nam zrobić, żebyśmy stały się jednymi z nich, choć obie wiedziałyśmy, że cokolwiek to będzie, na pewno nie będzie proste. Zamiast tego wybrałyśmy postawę chłodnej nonszalancji i udawałyśmy, że nie jesteśmy podekscytowane ani przerażone, choć tak właśnie było.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.