Читать книгу Niegodziwi święci - Emily A. Duncan - Страница 8

2

Оглавление

NADIEŻDA ŁAPTIEWA

Kiedy wierni zwrócili się do boga ochrony po pomoc przeciwko wędrującej z północy hordzie, spodziewali się jego błogosławieństwa, a zamiast tego zginęli w wojnie, która nastąpiła. W swoim szaleństwie zapomnieli bowiem, że Wiaczesław jest również bogiem wojny, a żelazo trzeba poddać próbie.

Kodeks Boskości, 4:114

ANNA PRZEPCHNĘŁA SIĘ OBOK NADII, zatrzasnęła drzwi i zaryglowała je. Kleryczka starała się jąpowstrzymać — Kostia umrze, jeśli ona czegoś nie zrobi — lecz kapłanka stanęła przed drzwiami, blokując dziewczynie drogę.

— Nadio! — błagała cichym głosem, w którym pobrzmiewało wszystko to, co pominęła.

Zawsze istniała taka możliwość; Nadia wiedziała, że jej przyjaciele gotowi są za nią umrzeć. Teraz mogła zrobić tylko jedno — postarać się, by ich śmierć nie poszła na marne. Stratę będzie opłakiwać później, teraz musi przetrwać.

Zacisnęła pięści i się odwróciła. Miała przed sobą schody prowadzące w dół, w ciemność. Na pierwszym stopniu o mało się nie przewróciła — wówczas na własnej skórze przekonałaby się, jak daleko sięgają. Ale Anna chwyciła ją za ramię, dzięki czemu kleryczka odzyskała równowagę, choć w tym samym momencie zdała sobie sprawę, że kapłanka się trzęsie.

— Możesz zdobyć dla nas trochę światła? — zapytała Anna. W jej głosie słychać było ledwo powstrzymywane łzy.

Ciemność była przygniatająca, lecz jeszcze bardziej denerwujące wydało się Nadii panujące milczenie. Chociaż na zewnątrz trwał bitewny szał, do nich nie docierały żadne odgłosy. Powinny słyszeć szczęk metalu i wojenne okrzyki w pobliżu, a panowała kompletna cisza.

Nadia potrafiła zdobyć światło. Wyjęła różaniec, znalazła koralik Zwonimiry i płomień świecy, który oznaczał boginię światła. Wysłała skromną modlitwę; nic poza słabym błaganiem o coś, co nie mogło ich uratować.

Szept świętej mowy popłynął z jej ust, gdy Zwonimira przyjęła modlitwę. W rękach Nadii rozbłysło białe światło. Ściskając opuszki palców, utworzyła przezroczystą kulę, którą można było obracać w powietrzu, oświetlając otaczającą przestrzeń.

Golzhin dem — zaklęła Anna pod nosem.

Nadia, bezradna, mogła jedynie podążać za nią, podczas gdy kapłanka kierowała się w dół. Jej najlepszy przyjaciel prawdopodobnie już nie żył. Zniszczono wszystko, co kiedykolwiek znała. Ilekroć zamrugała, błyskał przed nią zimny uśmiech arcyksięcia. Nigdy więcej nie będzie bezpieczna.

„Musiałabym za karę miesiącami zajmować się wyłącznie obieraniem ziemniaków”.

Nie wiedziała, czy któryś z pobliskich obozów wojskowych nadal stoi, bo może Tranawianie spustoszyli je po drodze w głąb jej kraju. Gdyby Nadii udało się dotrzeć do stolicy, miasta Komiazalow i Srebrnego Dworu, pewnie miałaby jakieś szanse, wątpiła jednak w tę ewentualność, skoro arcyksiążę znajdował się o kilka kroków od niej.

Nadia miała pozostać tajemnicą przez kolejny rok, trenując w świętych górach z kapłanami, którzy — choć sami nie dysponowali zdolnościami magicznymi — rozumieli podstawy boskości. Na przykład fakt, że młodziutka wieśniaczka może być jedyną osobą, która uratuje Kalazin przed pochodniami heretyków. Ale wojna nie dba o skrupulatnie opracowane plany.

Teraz wojna zabrała Nadii wszystko i dziewczyna nie wiedziała, co robić. Serce jej się krajało, gdyż przed oczami miała wyłącznie jedno wspomnienie — widok Kostii zataczającego się pod ostrzałem wbijających się w jego ciało bełtów.

Anna poprowadziła ją w dół, po schodach, do długiego, zimnego i wilgotnego tunelu. Wyglądało na to, że od dziesięcioleci nikt tu nie zawitał. Szły w milczeniu przez kilka minut, póki kapłanka nie zatrzymała się przed wiekowymi drewnianymi drzwiami osadzonymi w ścianie. Naparła na nie ramieniem, aż otworzyły się z bolesnym jękiem. Kurz posypał się na nie obie, niczym śnieg obsypując chustę, którą Anna miała na głowie.

W środku znajdował się magazyn wypełniony ubraniami podróżnymi, stojakami z bronią i półkami z dobrze zakonserwowaną żywnością.

— Ojciec Aleksiej miał nadzieję, że nigdy nie będziemy musieli skorzystać z tego pomieszczenia — westchnęła ze smutkiem Anna.

Nadia złapała ciepłą fioletową tunikę i parę ciemnobrązowych spodni, które Anna jej rzuciła. Naciągnęła je na swój cienki strój. Kapłanka wybrała dla niej również gruby, wełniany czarny płaszcz i obszytą futrem czapkę. Sama także się przebrała, po czym przeszła do stojaka z bronią. Dała Nadii bliźniaczy zestaw ozdobnych worienów. Zawahała się, patrząc na ostrza w ręku kleryczki, potem bez słowa podała jej trzecie, a po dalszym zastanowieniu jeszcze czwarte.

— Gubisz je cały czas — wyjaśniła.

To była prawda. Nadia przypięła sobie dwa sztylety do paska, a dwa pozostałe wsunęła do butów. Jeśli schwyta ją arcyksiążę, przynajmniej będzie uzbrojona. Anna wyciągnęła ze stojaka na broń weniornik — długi jednosieczny miecz — i przypięła go sobie do biodra.

— Tyle powinno wystarczyć — mruknęła. Wzięła dwie puste torby i zaczęła ostrożnie pakować do nich jedzenie. — Przypnij te śpiwory i namiot do toreb, dobrze?

Całe pomieszczenie nagle się zatrzęsło i od strony wejścia dotarł ogłuszający łomot. Nadia krzyknęła zaskoczona. Wyciągnęła szyję i wyjrzała na korytarz. Nic, tylko ciemność. Anna ostrożnie zsunęła do jednej z toreb zawartość półki z żywnością.

Pierś Nadii ścisnęła się w panice. Tunel nie był szczególnie długi. Tranawianie mogą się tu pojawić lada chwila.

Kapłanka zarzuciła sobie jedną z toreb na ramię i weszła do tunelu. Świat zawirował niebezpiecznie, kiedy z kierunku, z którego właśnie przyszły, przypłynęły słowa szybko wymówione w języku, który Nadia ledwie rozumiała.

Nie musiała jednak rozumieć słów ani rozpoznać głosu. To był arcyksiążę, na pewno tak! A ona nie zdoła stawić mu czoła.

Potem biegła, biegła i biegła za Anną. Ufała, że kapłanka zna wszystkie zakręty i rozdroża tunelu; musiała wierzyć, że gdziekolwiek ów tunel prowadzi, nie wyjdą z niego wprost na kompanię Tranawian.

W tym momencie rozległ się za nimi syk magii uderzającej o ściany. Coś otarło się o ucho Nadii, żar odbił się falami, a potem uderzył w łuk tunelu przed nią, wybuchając deszczem iskier. Książę był blisko, zbyt blisko.

Tek szalet wylkesz! — Krzyk, który gruchnął echem w tunelu, nie brzmiał gniewnie. Jeśli już, zdawał się raczej świadczyć o rozbawieniu. Rozległ się nawet donośny śmiech, czysty i sardoniczny.

Nadia zwolniła tylko na chwilę i spojrzała za siebie, w mrok. Z ciemności dochodził osobliwy dźwięk. Rozbrzmiewał powoli, ale jego intensywność rosła, jakby bębniła nie jedna, lecz wiele rzeczy jednocześnie. Wiele ruchomych rzeczy. Dziewczyna popatrzyła spod przymrużonych powiek. Tysiąc małych trzepoczących skrzydełek.

Anna szarpnęła ją w dół akurat, gdy w ciasnej przestrzeni tunelu zaroiło się od nietoperzy.

Zaklęcie światła przestało działać, rzucając je obie w żywą, ruchliwą ciemność. Nietoperze chwytały ich włosy i raniły każdy nieosłonięty centymetr skóry. Nadia szła za Anną na oślep i tylko ręka kapłanki w jej dłoni była czymś pewnym. Jakby ciemność pochłaniała je żywcem.

Zostały uwięzione w tumanie poruszających się skrzydełek i pazurów, aż wreszcie Anna zatrzasnęła drzwi i obie wraz z nietoperzami wypadły na śnieg.

Nietoperze, jak tylko znalazły się w gasnącym świetle dnia, zniknęły w smugach dymu. Nadia zerwała się na równe nogi i pomogła Annie wstać. Kapłanka utkwiła wzrok w wyjściu — zionącej czarnej kresce na tle oślepiająco białego śniegu górskiego zbocza.

— Musimy iść — powiedziała kleryczka, cofając się od wejścia do pieczary.

Gdy kapłanka nie zareagowała, Nadia przyjrzała się jej z niepokojem. Anna nie odrywała oczu od znów otwartych drzwi. Na szczęście nie stał w nich żaden Tranawianin.

„Jeśli się nie ruszymy, umrzemy”. — Nadia uniosła jedną dłoń, drugą natomiast szarpała różaniec, szukając właściwego koralika. Wysłała prostą modlitwę do Bożidarki, bogini przepowiedni. Oczyma wyobraźni zobaczyła żywy obraz. To był książę, oparty o kamienny mur, ze złośliwym, szyderczym uśmiechem na twarzy i rękami skrzyżowanymi na piersi. Towarzyszyła mu, wpatrującemu się w wejście do tunelu, niska dziewczyna o czarnych włosach ostro ściętych na wysokości podbródka i z cienką przepaską na jednym oku.

Nadia wróciła do teraźniejszości i swojego otoczenia. W głowie jej wirowało z wysiłku, a widok przed oczami rozmazywał się. Nie była w stanie dostrzec już niczego poza bielą śniegu. Chwiejąc się niepewnie na nogach, zrobiła wydech i skoncentrowała się. Tranawianie nie podążali za nimi. Nie znała powodów, lecz nie zamierzała o nie pytać. Wkrótce i tak się dowie.

— Jesteśmy teraz bezpieczne — oznajmiła wyczerpana.

Dość magii. Aż do czasu, gdy się prześpi.

— To nie ma sensu — mruknęła Anna.

Nadia wzruszyła ramionami, spoglądając na strome zbocze góry. Śnieg zalegał wysoko, a w miejscu, gdzie stały, drzewa były rzadkie. Kiedy Tranawianie w końcu odważą się wyjść z tunelu, dziewczynom trudno będzie znaleźć kryjówkę.

Anna sapnęła i Nadia się odwróciła. Próbowała się wyprostować, ale kiedy spojrzała ku szczytom gór, wciąż czuła się jak po uderzeniu w brzuch.

Z wierzchołka unosiły się chmury czarnego dymu. Wypełniły niebo, jakby chciały je całkowicie połknąć. Kleryczce kolana odmówiły posłuszeństwa i upadła na śnieg.

Nie było już Kostii.

Wszystko zniknęło. Odniosła wrażenie, że w miejscu, gdzie powinna mieć serce, znajdowała się teraz otwarta rana, pustka w piersi, która zasysała wszystko wokół, zostawiając ją z niczym. Nie miała już absolutnie nic.

Wbiła sobie paznokieć w dłoń, pozwalając, by ostry ból na chwilę oczyścił jej umysł, i zapanowała nad wzbierającym płaczem. Łzy były bezcelowe. Choć pragnęła opłakiwać przyjaciela, nie miała czasu na żałobę. Nie mogli wygrać tej wojny; Tranawianie zamierzali wziąć wszystko, a Kalazin spalić na popiół. Walka wydawała się beznadziejna.

Dlaczego bogowie tego nie powstrzymają? Nadia nie chciała wierzyć, że ta destrukcja jest ich wolą. Nie, na pewno nie mogli tego pragnąć.

Przestraszyła się, gdy Anna nagle wsunęła w jej dłoń swoją.

— „Żelazo trzeba poddać próbie” — powiedziała kapłanka, cytując Kodeks. — Nie możemy poznać intencji bogów.

Intencji, które nie zawsze były życzliwe czy sprawiedliwe.

Jakby wyczarowana, ciepła obecność Marzeniji otuliła Nadię jak płaszcz, lecz bogini się nie odezwała. Dziewczyna była wdzięczna za to milczenie. Wszelkie słowa w jej śmiertelnych uszach zabrzmiałyby w tej chwili pusto.

Poddając się, sprawiłaby, że ci wszyscy ludzie z monastyru umarliby nadaremnie, a na to nie mogła pozwolić. Pogrzebała w kieszeni i wyciągnęła zeń mały wisiorek na delikatnym srebrnym łańcuszku. Przysuwając go bliżej do twarzy, odkryła w nim liczne przenikające się spirale, które znikały w środku. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziała, a przecież nauczyła się rozpoznawać każdy symbol bogów.

Co Kostia jej podarował?

— Wiesz, co on symbolizuje? — Wyciągnęła łańcuszek w stronę Anny, która biorąc wisiorek, zmrużyła oczy.

Kapłanka powoli pokręciła przecząco głową i oddała przedmiot Nadii. Kleryczka założyła sobie łańcuszek przez głowę i chłodny metal ułożył się na jej skórze pod ubraniem. Znaczenie wisiorka tak naprawdę się nie liczyło. Był ważny, ponieważ dostała go od Kostii. Ponieważ przyjaciel spojrzał na nią wtedy z miną, którą mogłaby nazwać jedynie tęsknotą, pocałował ją w czoło i umarł, by ona mogła uciec.

To nie było w porządku. Wojna nie była w porządku.

Nadia odwróciła się od swojego płonącego domu. Uciekła, żeby Kostia nie umarł na darmo. To musi wystarczyć. Na razie.

Będą podróżować całą noc, bo tylko w ten sposób dostatecznie oddalą się od Tranawian.

— Trzeba się udać do Twiru — powiedziała Anna.

Nadia zmarszczyła brwi i naciągnęła czapkę na uszy. Twir leżał na wschodzie. Na wschodzie znajdowała się też Tranawia. Był to rejon bezpośrednich działań wojennych.

— Nie byłoby mądrzej do Kazatowa?

Kapłanka poprawiła sobie na włosach chustę, opaskę i kabłączki skroniowe.

— Powinnaś dotrzeć do najbliższego obozu, a Kazatow leży zbyt daleko na północy. Dla mnie najważniejsze jest twoje bezpieczeństwo. Gdyby coś ci się stało, nasz władca skróciłby mnie o głowę.

— No cóż, Tranawianie ścięli już sporo głów w monastyrze.

Anna skrzywiła się i spojrzała na nią z wyrzutem.

— Generał Gołowka może zdecydować, dokąd się stamtąd udamy — oznajmiła powoli.

Nadii się to nie podobało. Nie chciała być ciągana z miejsca na miejsce, bez końca przenoszona do kolejnej bezpiecznej kryjówki tylko po to, by inni mogli umrzeć zamiast niej. Powinna walczyć. Ale skoro Twir był najbliższym obozem, w takim razie udadzą się do Twiru.

Kapłanka spojrzała na nią współczująco wąskimi, ciemnymi oczami. Później zerknęła przez ramię i mina jej jeszcze bardziej zrzedła. Nadia nie miała siły się odwrócić. Widziała już wystarczająco dużo zniszczeń i czuła, że jeśli jeszcze raz popatrzy na monastyr, zupełnie się załamie.

— Spróbujmy najpierw znaleźć schronienie, dobrze? W pobliżu stoi opuszczona kaplica. Możemy do niej dotrzeć mniej więcej w ciągu jednego dnia. Tam zastanowimy się, co robić dalej.

Nadia pokiwała głową ze znużeniem. Była zbyt zmęczona na kłótnie czy obawy, że — co być może było nieuniknione — schwyta ją akurat ta osoba, która nigdy nie powinna posiąść jej mocy, osoba, która nigdy nawet nie powinna dowiedzieć się o jej istnieniu.

Mogła jedynie stawiać jedną stopę przed drugą, udawać, że nie jest aż tak zimno, że nie czuje, jak szron osiada na jej rzęsach. I mogła się modlić. W modlitwach na pewno była dobra.

Niegodziwi święci

Подняться наверх