Читать книгу Dziewczyna z listu - Emily Gunnis - Страница 7

Rozdział pierwszy

Оглавление

Sobota, 4 lutego 2017

– Masz gotowy materiał?

Sam zaciągnęła ręczny hamulec poobijanego vauxhalla novy, żałując, że to nie pętla na szyi szefa działu wiadomości.

– Nie, nie mam. Dopiero dotarłam na miejsce. Musiałam przejechać kawał drogi z Kentu, chyba pamiętasz?

– Kto jeszcze tam jest? – warknął Murray do telefonu.

Sam, wyciągając szyję, przyjrzała się tym samym co zwykle gościom, stojącym w mżawce przed rzędem ładnych szeregowców oddzielonych od drogi wypielęgnowanymi trawnikami.

– Umm, Jonesey, King… a Jim już stoi pod drzwiami. Po co w ogóle mnie wysłałeś, skoro to jego działka? – Przyglądała się, jak jeden ze starych wyjadaczy „Southern News” Agency próbuje wśliznąć się do domu. – Jeszcze pomyśli, że za nim łażę.

– Uznałem, że w tym wypadku może się przydać kobiece podejście – odparł Murray.

Sam zerknęła na zegarek. Czwarta po południu – dzienniki ogólnokrajowe idą do druku. Wyobraziła sobie scenkę rozgrywającą się teraz w redakcji. Murray z telefonem przy uchu wykrzykuje polecenia do wszystkich wkoło, jednoczenie podziwiając swoje odbicie w przeszklonej gablocie z tytułami sensacyjnych artykułów z okładek „Southern News”. Koop, otoczony filiżankami wystygłej kawy i zeschłymi kanapkami tłucze w klawiaturę, nerwowo szarpiąc potargane włosy, a Jen, żując nicorette, gorączkowo wydzwania do swoich kontaktów, usiłując zapchać luki w materiale. Kiedy Murray się z nią rozłączy, natychmiast zadzwoni do „The Mirror” albo do „The Sun” i kłamiąc w żywe oczy, oznajmi, że Sam już zajęła się tą sprawą i niech nie wchodzą jej w drogę.

– Wcale nie jestem pewna, czy to sprawa dla mnie – powiedziała, przeglądając się we wstecznym lusterku i przy okazji kątem oka zerkając na urodzinowy bukiet dla babci więdnący na tylnym siedzeniu. Miała być u Buni godzinę temu, przejąć Emmę i przygotować urodzinową kolację.

– No cóż, cała redakcyjna śmietanka wyjechała już na rozdanie nagród Press Awards. Nie masz wyboru.

– Świetnie. Dobrze wiedzieć, że jestem redakcyjnymi fusami – mruknęła.

– Zadzwoń do mnie, jak będziesz coś miała – polecił i się rozłączył.

– Kutafon!

Sam rzuciła wysłużony telefon na fotel pasażera. Niewątpliwie liczba godzin, które dziś przepracowała za swoją marną pensyjkę, zahaczała o niewolnictwo, a teraz jeszcze oczekiwano od niej, że wtargnie do tego domu, żeby naciągnąć na rozmowę biednych ludzi pogrążonych w żałobie.

Przycisnęła opuszki palców do powiek i zaczęła je masować. Zanim została matką, wydawało jej się, że wie, co to znużenie. Ludzie okłamywali świeżo upieczonych rodziców, twierdząc, że sześciotygodniowe niemowlęta dużo śpią. Inna wersja pocieszała, że sytuacja się poprawia po odstawieniu od piersi, a jeszcze inna, że po skończeniu roku. Emma miała cztery lata i musiał się zdarzyć cud, żeby przespała całą noc. Kiedyś Sam narzekałaby na zmęczenie po sześciu godzinach snu zamiast ośmiu, gdy skacowana wlokła się do pracy po szaleństwach w nocnych klubach. Teraz, w cudownym wieku dwudziestu pięciu lat, czuła się jak staruszka; czteroletnia kumulacja niedoboru snu odłożyła się we wszystkich mięśniach i przytępiła mózg, sprawiając, że czasami Sam z trudem kleciła zdania. W te dni, kiedy Ben zabierał Emmę do siebie, mogła przynajmniej pospać sobie do siódmej. Niestety, Ben ograniczył liczbę dni do dwóch w tygodniu pod pretekstem szukania pracy, najczęściej więc musiała zwlekać się o szóstej i zrywać córeczkę, żeby zdążyć odwieźć ją do przedszkola.

Westchnęła, widząc, jak zawiedziony Jim wraca chodnikiem z krzywo ułożonych płyt i dołącza do grupki pod golfowymi parasolami. Znała zasady obowiązujące w branży, wiedziała, że nachodzenie w domu krewnych osób, które zmarły w tragicznych okolicznościach, jest złem koniecznym, najbardziej przykrym zadaniem reportera. I chociaż lubiła tych nieszczęśników stojących na końcu ścieżki przed domem nieszczęśliwej kobiety, nieodmiennie widziała w nich szakale krążące wokół zmartwiałej ofiary.

Ustawiła lusterko, wyjęła kosmetyczkę i sprawdziła, które elementy twarzy wymagają podratowania. Potrzebowałaby kielni podkładu do zamaskowania pionowej gniewnej zmarszczki między brwiami. Gdy wklepując podkład, zamknęła oczy, pod powiekami wyświetliła jej się scena wczorajszej scysji z Benem. Przyjazdom po Emmę do mieszkania Bena zawsze towarzyszyło napięcie, oboje starali się nie warczeć na siebie przy dziecku, ale wczoraj sytuacja wymknęła się spod kontroli. Sam wiedziała, że przegięli, zwykła wzajemna wymiana pretensji tym razem zakończyła się wrzaskiem, czym doprowadzili Emmę do płaczu. Była zła na siebie, że kłócą się przy dziecku, i wściekła na Bena, że nie stara się bardziej maskować swojej niechęci do niej.

Skrzywiła się na widok poskręcanych włosów i wyjęła z torebki podręczną prostownicę. Rano pomiędzy ubieraniem Emmy i przygotowywaniem śniadania miała niewiele czasu na dopracowanie wyglądu. Zazwyczaj odgarniała do tyłu poskręcane w korkociągi rude loki i w pięć minut, które jej zostały, modelowała gęstą grzywkę. Pantofle na obcasach stanowiły część umundurowania, a przy mikrych zarobkach eBay stał się jej najlepszym przyjacielem. Bez wsparcia czółenek od Louboutina czy Diora w tym męskim świecie dzień był dla niej nieudany, chociaż nieraz widziała uśmieszki na twarzach kolegów, gdy brnęła na szpilach przez polne błoto czy pełne kałuż parkingi.

– Hej, Sam! – zawołał Fred, kiedy ją namierzył.

Oderwał się od grupy pod parasolami i pędząc do niej, potknął się o krawędź chodnikowej płyty. Zaśmiał się zakłopotany i odgarniając opadającą na czoło grzywę, posłał jej tęskne spojrzenie, jakim zwykle ją obdarzał.

– No hej! Długo tu sterczysz? – spytała Sam.

Przygięła oparcie fotela dla pasażera, żeby sięgnąć do tyłu po płaszcz, torebkę i kwiaty dla Buni.

– Niedługo. To mój wolny dzień. Wybrałem się na skałki do Tunbridge Wells i dopiero co przyjechałem.

Fred w nieprzemakalnej kurtce wygląda, jakby wrócił z polowania na bażanty, pomyślała Sam i owinęła się szczelniej czarnym deszczowcem.

– Czemu Murray ściągnął cię w twój wolny dzień? To nie w porządku. – Idąc, sprawdzała komórkę.

– No owszem, byłem wkurzony.

– Wymiotowałeś? Rany! – Odsunęła się nieco.

– Nie, jest w porządku. Chociaż czasem puszczanie pawia dobrze robi – powiedział zażenowany.

– Nigdy, jeśli ma się w domu czterolatkę. Ile czasu oni tutaj sterczą? – spytała Sam, kiedy zbliżali się do zbitych w grupkę reporterów.

– Wiele godzin. Trafiła się twardzielka. Wszyscy próbowaliśmy. Byli też z „Guardiana” i z „Independent”, ale już pojechali. Nie myśl, że łatwo ci pójdzie, Samantho – ostrzegł ją głosem, w którym brzmiał akcent wychowanka prywatnej szkoły, przyczyną bezlitosnych żartów kolegów z „Southern News”.

Uśmiechnęła się do niego. Fred miał dwadzieścia trzy lata, zaledwie o dwa mniej od niej, lecz ten żyjący bez zobowiązań, świeżo upieczony absolwent uniwersytetu z głową pełną ideałów wydawał się należeć do innego pokolenia. W „Southern News” wszyscy wiedzieli, że się w niej durzy. Był wysoki, przystojny i czasami zabawny, a do tego miał nieskończoną liczbę par niebieskich zamszowych butów oraz okularów w oprawkach we wszystkich kolorach tęczy, ale jakoś nie potrafiła go traktować poważnie. Miał fioła na punkcie wspinaczki i o ile dobrze rozumiała, spędzał wszystkie weekendy, wdrapując się na góry, a potem upijając z kumplami. Nie miała pojęcia, dlaczego akurat ona wpadła mu w oko. Wiecznie zmęczona, ponura zrzęda, której najbardziej wybujałą sypialnianą fantazją było przespanie ośmiu godzin ciurkiem.

Dotarli do reporterów.

– Nie bardzo rozumiem, dlaczego Murray przysłał ciebie – zawołał Jim, oglądając się na Sam przez ramię.

Uśmiechnęła się uprzejmie do weterana „Southern News”, który z trudem ukrywał, że według niego powinna siedzieć w redakcji i robić im wszystkim herbatę.

– Ja też nie, Jim! Przydam się? – zwróciła się do Freda.

Zaczerwienił się lekko.

– Tak, zdecydowanie. Popatrz na tę starą wiedźmę w domu obok – dodał szybko, by zmienić temat. – Wygląda, jakby zamierzała zaatakować nas balkonikiem.

Wszystkie oczy skierowały się na Sam, gdy wyminęła reporterów i ruszyła ścieżką, z bukietem przyciśniętym do piersi, jakby była spłoszoną panną młodą. Kiedy zatrzymała się przed drzwiami, przyjrzała się leciwej damie w oknie sąsiedniego domu. Kobieta odsuwała firankę i z zainteresowaniem wyglądała na ulicę. Fred miał rację – z tymi wytrzeszczonymi oczami, siwymi włosami zwisającymi do ramion i z kościstymi palcami zbielałymi od ściskania firanki rzeczywiście przypominała czarownicę. Sam wzięła głęboki oddech i nacisnęła dzwonek.

Minęły dobre dwie minuty, zanim blada jak płótno Jane Connors uchyliła drzwi.

– Przepraszam, że nachodzę panią w tym trudnym czasie. – Sam patrzyła prosto w jej zaczerwienione oczy. – Jestem Samantha z „Southern News”. Chcieliśmy złożyć najszczersze kondolencje…

– Nie możecie nas zostawić w spokoju? – warknęła kobieta. – Jakby tego wszystkiego było mało. Dlaczego po prostu nie odejdziecie?

– Przykro mi z powodu pani straty.

– Wcale nie jest pani przykro! Gdyby tak było, nie robiłaby pani tego… w najgorszym czasie naszego życia. – Głos jej drżał. – Chcemy tylko, żebyście dali nam spokój. Powinniście się wstydzić.

Sam szukała w myślach odpowiednich słów i spuściła głowę. Ta kobieta miała rację. Powinna się wstydzić i rzeczywiście było jej wstyd.

– Pani Connors, nienawidzę tej części moich obowiązków. Wolałabym się tym nie zajmować. Jednak wiem z doświadczenia, że czasami ludzie chcą złożyć hołd bliskim, których kochali. Porozmawiać z kimś, kto może nagłośnić ich historię. Tutaj mamy do czynienia z bohaterską próbą uratowania pani syna przez pani ojca.

Łzy napłynęły do oczu kobiety, kiedy przysunęła twarz do twarzy Sam.

– Proszę nie mówić o nich tak, jakby ich pani znała. Nic pani o nich nie wie.

– To prawda, nie wiem, lecz niestety moim obowiązkiem jest właśnie czegoś się o nich dowiedzieć. Ci wszyscy stojący tam reporterzy, łącznie ze mną, mają bardzo wymagających szefów, którzy nie pozwolą nam wrócić do domu, do naszych rodzin, dopóki pani z którymś z nas nie porozmawia.

– A jeżeli się nie zgodzę? – Pani Connors wyjrzała przez uchylone drzwi.

– Namówią na rozmowę jakichś członków dalszej rodziny czy sklepikarzy z okolicy albo sami coś napiszą, wykorzystując niekoniecznie rzetelne informacje życzliwych sąsiadów. – Sam zamilkła na moment. – Czytelnikom może zapaść w pamięć coś, co latami będzie pani sprawiać przykrość większą od naszej natarczywości.

Kobieta stała z opuszczonymi ramionami i wzrokiem wbitym w ziemię. Była zdruzgotana. Sam czuła do siebie obrzydzenie.

– To dla pani. – Położyła kwiaty na progu. – Właściwie były przeznaczone dla mojej babci, ma dzisiaj urodziny, ale ona na pewno by chciała, żeby trafiły do pani. Proszę mi wybaczyć to najście. Ta biała nova to mój samochód, a tutaj jest moja wizytówka. Poczekam pół godziny i odjadę. Nie będę pani więcej niepokoić. – Zaczęła się cofać po brukowanej ścieżce, uważając, żeby nie zahaczyć obcasem o kocie łby i nie dostarczyć znudzonym kolegom rozrywki.

– Dostanę najpierw do przeczytania to, co pani napisze? – doszedł ją słaby głos.

Odwróciła się.

– Oczywiście. Każde słowo, zanim trafi do druku. – Uśmiechnęła się uspokajająco do kobiety wpatrzonej w zmiętą mokrą chusteczkę, którą ściskała w dłoni.

Sam zauważyła, że staruszka z sąsiedniego domu stoi teraz w drzwiach, nie spuszczając z niej oka. Musiała być po dziewięćdziesiątce. Jak to jest mieć tyle lat, przeżyć taki kawał życia? Kobieta była prawie zgięta wpół nad balkonikiem, duża plama wątrobowa na dłoni przypominała siniec. Od bladej twarzy w kształcie serca odcinały się usta pociągnięte ciemnoczerwoną szminką.

– W takim razie chyba lepiej niech pani wejdzie – zdecydowała Connors, otwierając szerzej drzwi.

Sam obejrzała się na kolegów i rzuciła spojrzenie starej damie, która wwiercała w nią spojrzenie wodnistoniebieskich oczu. Pojawienie się ludzi z prasy przeważnie elektryzowało sąsiadów i zazwyczaj towarzyszyło temu miotanie przekleństw. Sam posłała uśmiech swojej rozmówczyni, który pozostał bez odpowiedzi, ale kiedy zamknęła za sobą drzwi i podniosła oczy, ich spojrzenia się spotkały.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Dziewczyna z listu

Подняться наверх