Читать книгу Co za ohyda! Po mrocznej stronie nauki - Erika Engelhaupt - Страница 9
TROCHĘ INACZEJ NIŻ W SERIALACH KRYMINALNYCH
ОглавлениеGłód makabry i kostnica
Pierwsza sekcja zwłok, w której wzięłam udział, wyglądała zupełnie inaczej, niż sobie to wyobrażałam. Wychowałam się na medycznym serialu telewizyjnym Quincy, M.E. i sądziłam, że obdukcja zwłok zawsze ma równie ponury przebieg. (Na początku lat 80. XX w., gdy emitowany był serial, w amerykańskiej telewizji wolno było pokazać jedynie migawkowo ciało poddawane autopsji).
Serial, w którym w rolę rozwiązującego zagadki kryminalne lekarza medycyny sądowej, doktora Quincy’ego, wcielił się Jack Klugman, wyznaczył standardy przedstawiania sekcji zwłok. Późniejsze produkcje filmowe powtarzały ten schemat do upadłego: kostnica w piwnicy, zazwyczaj tonąca w ciemnościach, jeśli nie liczyć jaskrawo świecących lamp zawieszonych bezpośrednio nad stołem sekcyjnym na kółkach. Ściana z szafami chłodniczymi do przechowywania truposzy. Wisząca waga szalkowa, na której kładziono wilgotne i śliskie serce albo wątrobę. Zazwyczaj pokazywano też wydzieloną część prosektorium przeznaczoną dla członków rodziny, którzy przez okienko zaglądali do środka, gdy ktoś z obsługi ściągał zasłonę zakrywającą twarz nieboszczyka.
To również postaci doktora Quincy’ego – swarliwego, błyskotliwie inteligentnego i chorobliwie upartego mężczyzny żyjącego samotnie na łodzi – kino zawdzięcza stworzenie stereotypu ekscentrycznego lekarza medycyny sądowej. Schemat się przyjął i od tamtego czasu gdy w filmie kryminalnym napotykamy patologów albo lekarzy medycyny sądowej, zazwyczaj są oni nieco dziwaczni: rozmawiają z trupami, a rzeczowy, pozbawiony emocji ton, jakim wypowiadają się na temat zgonu, wywołuje nasz sprzeciw (co, swoją drogą, więcej mówi o nas niż o nich: ludzie pozostający w zażyłości ze śmiercią budzą w nas niepokój).
Postawmy jednak sprawę jasno: do pewnego stopnia ciekawość tego, co odrażające, jest rzeczą normalną. Wszyscy lękamy się nieznanego, a śmierć jest przecież dla człowieka największą niewiadomą. Równocześnie stanowi jednak najbardziej przykry pewnik. Ludzkość poświęcała całe gatunki literatury i sztuki zagadnieniu śmierci. Twórcy raz za razem pozwalali odbiorcom doznać dreszczu, jaki dawało zajrzenie do grobu, ale tylko na chwilę. Wszak to właśnie ten osobliwy głód każe nam zasiadać do oglądania horroru albo zwalniać i przyglądać się z ciekawością, gdy na drodze dojdzie do wypadku. Gapimy się jak zahipnotyzowani, a gdy w końcu odjeżdżamy, powtarzamy sobie, że tylko sępy żerują na ludzkim nieszczęściu.
Wprawdzie nie brak głosów krytycznych, które obecną fascynację kultury popularnej historiami o morderstwach uznają za objaw choroby przemysłu rozrywkowego, należy jednak pamiętać, że przywiązywanie uwagi do spraw śmierci i przemocy nie jest wcale w kulturze zjawiskiem nowym. Jego ślady znajdujemy w najstarszych podaniach ludzkości. Nie brakuje ich w Biblii, a także naszych ukochanych historiach, legendach, mitach i bajkach z całego świata.
Sama opowieść o morderstwie nie jest niczym nowym, zmienił się natomiast sposób, w jaki ją snujemy. Żyjemy w czasach, gdy możemy 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu chłonąć historie o zabójstwach, niekiedy bardzo drastyczne, za pośrednictwem audycji poświęconych prawdziwym zbrodniom albo dokumentalnym kanałom telewizyjnym w rodzaju Investigation Discovery. Olbrzymi sukces tego typu produkcji świadczy o potężnej, pierwotnej mocy, z jaką oddziałuje na nas głód makabry.
Niektórzy biolodzy ewolucyjni postrzegają tę ciekawość jako przejaw podejmowanej przez ludzki umysł racjonalnej analizy zagrożenia: przyglądamy się śmierci, żeby nauczyć się, jak jej uniknąć[1]. Takie reakcje spotykamy również u zwierząt: przykładowo wrony, które gromadzą się wokół nieżywego członka swojego stada, równocześnie wypatrują zagrażających im drapieżników. W podobny sposób można spojrzeć na zachowania ludzi, których fascynują zagadki kryminalne: być może kontakt z takimi historiami pozwala im analizować niebezpieczeństwo i opracowywać potencjalnie przydatne strategie unikania go w rzeczywistości. (Niedawno oglądałam dokumentalny serial telewizyjny zatytułowany I Survived, w którym różni ludzie opisywali, w jaki sposób udało im się ujść z życiem ze śmiertelnie groźnych sytuacji. Nie mogłam się od niego oderwać). Do podobnych wniosków mógłby skłaniać również slogan promujący niezwykle popularny podcast My Favorite Murder poświęcony prawdziwym zbrodniom: „Bądź seksowna i nie daj się zabić”.
Istnieje też inne wyjaśnienie naszej fascynacji tym, co związane ze śmiercią. Zdaniem niektórych psychologów pociąga nas makabra, ponieważ w głębi duszy łakniemy empatii. Pragniemy wczuć się w sytuację pechowej ofiary, skłania nas ku temu nasza społeczna natura. Inni badacze sugerują, że popycha nas pragnienie, by zrozumieć, co sprawia, że w umysłach niektórych osobników rodzi się potrzeba krzywdzenia innych. Wszystkie te teorie mają wspólny mianownik – pozwalają założyć, że nie przyświecają nam żadne występne intencje.
W moim wypadku głód makabry zawiódł mnie do Biura Głównego Lekarza Sądowego Baltimore, gdzie miałam wziąć udział w seminarium poświęconym dochodzeniom w sprawie morderstw. Jak się okazało, jako uczestnicy kursu mieliśmy okazję przyglądać się sekcjom zwłok. Jedynym elementem, który pokrywał się ze znanymi z telewizji wyobrażeniami autopsji, była waga. Ach, na wspomnienie zasługuje jeszcze jeden drobny szczegół – pośród wiszących na ścianie fotografii zatrudnianych wcześniej w placówce lekarzy sądowych znajdowało się zdjęcie Jacka Klugmana w białym kitlu, z podpisem „J. Quincy”.
Chciałam zobaczyć na własne oczy, jak wygląda prawdziwa sekcja zwłok. Baltimore – to tu znajduje się największy amerykański zakład medycyny sądowej i dlatego tutaj przeprowadza się naprawdę dużo autopsji – było idealnym miejscem. Ośrodek mieści się w sześciokondygnacyjnym gmachu Centrum Medycyny Sądowej i zatrudnia szesnastu specjalistów, którzy rocznie przeprowadzają około 4 tysięcy sekcji na zwłokach pochodzących z całego stanu (to mniej więcej 10% wszystkich zgonów w Marylandzie). Trafiają tam bowiem nie tylko ofiary morderstw i wypadków, ale ciała wszystkich osób zmarłych nagłą śmiercią. Ponoć najlepszą gwarancją, że się pośród nich nie znajdziesz, jest zgon w szpitalu pod okiem lekarza.
Centrum Medycyny Sądowej to nowoczesna placówka utworzona w 2010 r. Zdaniem Bruce’a Goldfarba, asystenta głównego lekarza sądowego, to „instytucja z przyszłością”. Do budynku ciało wwożone jest przez garaż, potem winda towarowa transportuje je piętro wyżej, gdzie następuje szybkie ważenie i wykonywane jest błyskawiczne, trwające 13 sekund, prześwietlenie rentgenowskie[2]. Stamtąd zwłoki trafiają bezpośrednio do jednej z dwóch sal prosektoryjnych, z których każda wyposażona jest w 8 stanowisk. W żadnym innym ośrodku medycznym lekarz nie zajmie się tobą szybciej niż tutaj.
Nieco inaczej sprawa wygląda ze „zgniłkami”, czyli zwłokami w zaawansowanym stanie rozkładu. Ponieważ unoszący się wokół nich odór mógłby się nie spodobać pozostałym umarlakom, delikwenci tacy transportowani są do jednej z dwóch mniejszych sal przeznaczonych dla przypadków stanowiących zagrożenie biologiczne. Pomieszczenia takie wyposażone są w specjalny system wentylacyjny, który 30 razy na godzinę wymienia całe powietrze. Fetoru jednak nigdy nie udaje się pozbyć do końca. Każda osoba, która spędziła chwilę w takim pokoju, wychodząc, zabierze ze sobą charakterystyczną nieprzyjemną woń kwasów tłuszczowych, znaną jako zapach śmierci.
Moją uwagę od razu zwrócił brak szaf chłodniczych ze stali nierdzewnej, które zazwyczaj kojarzymy z kostnicami. Zamiast tego znajdowała się tam chłodzona, przylegająca do sali prosektoryjnej „poczekalnia” dla denatów, którzy po zakończonej autopsji mieli być przewiezieni do zakładu pogrzebowego. „Zwłoki spędzają u nas maksymalnie 24 godziny” – jak tłumaczył Goldfarb. Zawiedzie się również ten, kto liczył na specjalne pomieszczenie dla żałobników, w którym czekaliby oni przed zidentyfikowaniem ciała. W centrum anonimowe zwłoki identyfikuje się przy użyciu zdjęć, wycisków dentystycznych, odcisków palców albo próbek DNA.
Kiedy zjawiłam się tam po raz pierwszy, w placówce znajdowało się 17 zwłok, z czego 5 w salach dla ciał w zaawansowanym rozkładzie. O godzinie 8:30 lekarze dokonują porannego obchodu. Przydział zwłok przebiega sprawnie i w swobodnej atmosferze; wszystkie ciała zostają rozdzielone po równo między 5 lekarzy. Niektórym przypada w udziale zajęcie się zgniłkami, ale nikt z tego powodu nie wszczyna awantur.
Tego dnia pięć spośród siedemnastu przywiezionych ciał miało rany postrzałowe. Na liście, którą każdego ranka wywiesza się niedaleko pojemnika z niebieskimi osłonami na buty, przypadki takie oznaczane są skrótem GSW (ang. gun shot wound). Po założeniu ochraniaczy weszłam do jasno oświetlonego pokoju o wysokim suficie. Czekały tam zwłoki ułożone na siedmiu z ośmiu stanowisk do autopsji.
Grupa lekarzy żwawo przesuwała się od jednego ciała do drugiego. Medycy pokazywali sobie nawzajem różne szczegóły ciał i kiwali w zamyśleniu głowami. Przy paru przypadkach z ranami postrzałowymi wymagana była obecność policjantów przydzielonych do prowadzenia śledztwa w danej sprawie. Funkcjonariusze dzielili się z lekarzami informacjami, które mogły im się przydać: wspominali o liczbie zaobserwowanych dziur po kulach w ścianach, ilości łusek znalezionych na miejscu zbrodni, przytaczali zeznania naocznych świadków.
Kiedy zaliczyłam już obchód obu sal prosektoryjnych, towarzyszący mi student medycyny sądowej spytał, czy mam ochotę zajrzeć do pokoju ze zgniłkami. Ponieważ grupa parła przed siebie, a ja nie chciałam zostać z tyłu, zgodziłam się. Przeszliśmy do znacznie mniejszego pomieszczenia, w którym leżały tylko trzy ciała żółtofioletowej barwy kojarzącej się z siniakami. Pierwszą rzeczą, jaką człowiek napotyka po wejściu, jest smród: okropny, ale właściwie da się go wytrzymać. Nikt z zaglądających do zgniłków nie zakłada maski ani nie stosuje zatyczek do nosa.
Mimo to poczułam ulgę, gdy mogłam razem z grupą opuścić pokój. Kiedy więc nieoczekiwanie student spytał, czy chcę odwiedzić też drugą salę ze zgniłkami, zawahałam się. Drugą salę? Zauważyłam, że tym razem grupa była już nieco mniej liczna. „Raz się żyje” – odparłam po namyśle i skierowaliśmy się do pokoju usytuowanego najdalej od głównych pomieszczeń prosektoryjnych. Zastałam tam dwa ciała w stanie bardziej zaawansowanego rozkładu. Parę dni po zgonie na skutek bakteryjnych procesów gnilnych w ciele gromadzą się gazy, które powodują jego puchnięcie, w medycynie określane mianem rozdęcia. W pokoju, do którego mnie zaprowadzono, mogłam na własne oczy przekonać się, czym są: rozdęcie, towarzyszące mu procesy rozkładu i skutki w rodzaju trupiego odoru.
Potem już do końca dnia nie mogłam uwolnić się od tego pokoju, który dosłownie uczepił się mojej skóry. Po godzinie nadal spowijał mnie obłoczek eau de decomposition. Stawał się on szczególnie wyraźnie wyczuwalny, gdy się poruszałam. Zaczynałam się obawiać, że smrodem przesiąkły moje długie włosy. „Nie martw się, prócz ciebie nikt tego nie poczuje” – pocieszały mnie dwie studentki, gdy w damskiej toalecie obwąchiwałam swoje ubrania. Na umywalce stała co prawda buteleczka dezodorantu, ale uznałam, że nie będę go używać w obecności tych dziewczyn. Po jakimś czasie wróciłam do łazienki i upewniwszy się, że jestem w niej sama, popsikałam w powietrze, a potem zanurzyłam się w cudownie pachnący obłoczek. Nawet wieczorne ablucje nie uwolniły mnie jednak od ohydnego odoru, który do tego czasu zadomowił się już nie tylko w moim nosie, ale też umyśle.
Nazajutrz rano, po kolejnym prysznicu, wraz ze studentami obserwowałam przebieg prawdziwej autopsji. W tym celu zaprowadzono nas do pomieszczenia, za którego szklaną ścianą otwierał się widok na dwie położone niżej główne sale prosektoryjne. Sama sekcja zwłok jest procesem bardzo pracochłonnym i drobiazgowym. Już na etapie przygotowawczym laboranci sekcyjni i lekarze pobierają z ciała wszelkiego rodzaju materiał dowodowy: usuwane są kule, z palców zdejmowane paznokcie bielizna chowana jest do woreczka.
W drugiej sali, gdzie umieszczono sześć ciał pozbawionych ran postrzałowych, prace posuwały się znacznie sprawniej. Z rozkrojonych klatek piersiowych zwisały płaty żółtego tłuszczu, czerwonych mięśni i skóry.
W pierwszej kolejności spojrzenie wędruje jednak ku głowom. W paru przypadkach laboranci sekcyjni obrali już twarze ze skóry – czaszki rozkrojono i wyjęto z nich mózgi. Najokropniejsze wrażenie zrobiły na mnie właśnie te czarne dziury, przez które dokonano ekstrakcji. Wyobrażałam sobie wcześniej, że w tym celu wykonany zostanie tylko niewielki otworek u szczytu głowy. Myliłam się. W rzeczywistości usuwano mniej więcej jedną czwartą powierzchni czaszki, tnąc u góry w poprzek, do miejsca nad uszami, a potem posuwając się do tyłu głowy.
Na moich oczach jeden z asystentów wyposażony w piłę do kości zabrał się do roboty. Otwarcie czaszki zajęło mu kilka minut. Nim się spostrzegłam, sięgał już do środka, żeby wyciągnąć mózg. Wcześniej konieczne było jeszcze przecięcie pnia mózgu. I już po chwili trzymał go w dłoniach – różowy i ociekający krwią. Mężczyzna owinął go w biały ręcznik i delikatnie umieścił na wyłożonej folią wiszącej wadze szalkowej.
Kiedy dzień za dniem obserwuje się ludzi wykonujących tę procedurę, z czasem przestaje ona szokować. Zarówno lekarze medycyny sądowej, jak i ich asystenci są podczas pracy spokojni i skoncentrowani. Kiedy wydarza się coś ohydnego, nikt nie krzywi się z obrzydzeniem. Ich zadaniem jest ustalenie przyczyny i przebiegu śmierci. W tym celu konieczne jest dokładne zbadanie każdej części ciała denata.
Nie było to przyjemne doświadczenie, ale cieszę się, że widziałam na własne oczy sekcję zwłok. Przynajmniej teraz już wiem, że jeśli umrę w tajemniczych okolicznościach, moimi zwłokami zajmą się ludzie znający się na swojej pracy i będą z determinacją szukać wszelkich poszlak mogących wskazywać, co spowodowało mój zgon. Ogólnie rzecz biorąc, było coś pokrzepiającego w tych sterylnych, przestronnych wnętrzach Centrum Medycyny Sądowej, wraz z wchodzącymi w jego skład laboratoriami wypełnionymi jednostajnym szumem sprzętu – wszystko tutaj zdawało się przesiąknięte aurą powagi i rzeczowości.
Zasadniczo człowiek nie ma dostępu do wiedzy na temat tego, co tak naprawdę dzieje się z naszymi ciałami po śmierci. Nawet najbardziej drastyczne odcinki seriali w rodzaju CSI. Kryminalne zagadki Las Vegas czy Kości są w gruncie rzeczy dość ugrzecznione. Martwi ludzie ukazywani są tak, aby byli nierozpoznawalni, a zamiast przykrych realiów sekcji zwłok oglądamy holograficzne rekonstrukcje i efektowne animacje komputerowe. Jestem zresztą pewna, że dzieje się to z pożytkiem dla przeciętnego widza – większość ludzi wcale nie ma ochoty przyglądać się z bliska krwawym szczegółom autopsji.
Ponieważ jednak, szanowny czytelniku, sięgnąłeś po niniejszą książkę, mam prawo zakładać, że nie należysz do tej grupy. Znajdziesz w niej kilka opowieści, które powinny cię zainteresować. Zgłębiając temat śmierci, natrafiłam na wiele zaskakujących zjawisk w fascynujący sposób łączących się z nauką – poczynając od tak zwanych trupich farm, przez ręcznie wykonane miniaturowe makiety miejsc zbrodni, po tajemnicze stopy, które woda wyrzuca na brzeg w Kolumbii Brytyjskiej. W tej części przyjrzymy się bliżej także wielu innym historiom, a przy okazji pogłębimy naszą wiedzę na temat tego, co dzieje się z naszymi ciałami po śmierci. Tak się bowiem składa, że ustanie pracy serca bynajmniej nie oznacza kresu życia dla ciała, lecz to, że będzie się ono toczyć odtąd na poziomie drobnoustrojowym.
Wprawdzie tematy te niejako z definicji są makabryczne, niemniej nie wydają mi się wcale ponure czy przygnębiające. Śmierć jako taka może sprowadzać na żyjących wielkie cierpienie, ale głód makabry nie jest jednoznaczny z pragnieniem nurzania się w smutku. Pojmuję go raczej jako łaknienie wiedzy, które może przybliżyć nas do poznania prawdy, choć podążanie wiodącą do niej ścieżką nie zawsze będzie przypominać przyjemny spacerek. (W taki sam sposób można scharakteryzować motywacje ekspertów kryminalistyki analizujących przyczyny śmierci i prowadzących śledztwa). Co więcej, posłuchanie podszeptów głodu makabry ma też dobroczynny wpływ na nasze umysły, sprowadzając na nie spokój płynący z odkrycia, że nawet śmierć stosuje się do prawideł, którym podlega cała przyroda. To coś, co wszyscy jesteśmy w stanie pojąć, ale pod warunkiem że odważymy się przyjrzeć temu z bliska.
[1] Mimo że naukowe dowiedzenie, dlaczego ludzie przejawiają głód makabry, nastręcza trudności, testy jednak niezbicie dowodzą, że zjawisko to jest jak najbardziej prawdziwe. W 2017 r. holenderska psycholożka Suzanne Oosterwijk donosiła o przeprowadzeniu szeregu eksperymentów, których celem było zbadanie ludzkiej fascynacji tym, co związane ze śmiercią. Okazało się, że gdy testowanym dano możliwość wyboru, decydowali się jednak na oglądanie obrazów przedstawiających śmierć i przemoc. Co więcej, badani dłużej przyglądali się takim właśnie scenom niż tym o neutralnym czy nawet pozytywnym wydźwięku.
[2] Specjalne aparaty RTG stosowane w prosektoriach produkowane są przez firmę Lodox Systems. Pierwotnie zostały zaprojektowane z myślą o ukróceniu praktyk stosowanych przez pracowników kopalni diamentów, polegających na połykaniu kamieni szlachetnych bądź też wynoszeniu ich ukrytych w otworach ciała. Wprawdzie zwłokom większa dawka promieniowania nie może zaszkodzić, niemniej takie urządzenie wykorzystuje promieniowanie rentgenowskie o bardzo niskiej mocy. Dzięki niemu pracownicy prosektorium mogą w prosty sposób zlokalizować tkwiące w ciele kule, guzy nowotworowe, a także innego rodzaju uszkodzenia czy ślady chorób.