Читать книгу Starsza pani znika - Ethel Lina White - Страница 4
1
ОглавлениеBez żalu
Dzień przed feralnymi wydarzeniami Iris Carr po raz pierwszy ogarnęło przeczucie, że wydarzy się coś złego. Jak dotąd czuła się bezpieczna w gronie osób, które — z nieświadomym pochlebstwem — zwykła nazywać swymi „przyjaciółmi”. Jako atrakcyjna sierota, posiadająca niezależne środki utrzymania, zawsze otaczała się rozmaitymi ludźmi. Ludzie ci myśleli za nią — a raczej to ona akceptowała ich decyzje — i za nią krzyczeli, jako że jej własny głos był zbyt cichy, aby mogła z powodzeniem udzielać się towarzysko w większych zgromadzeniach.
Ich stała obecność stwarzała złudzenie posiadania szerokiego kręgu znajomych, choć te same twarze pojawiały się i znikały z sezonową regularnością. Dawali też Iris przyjemną świadomość własnej popularności. Za namową pewnego fotografa jej zdjęcie ukazało się w kolorowej prasie wkrótce po tym, jak ogłoszono jej zaręczyny z jednym z licznych adoratorów.
Była sławna.
Nie minęło wiele czasu, a zaręczyny zostały zerwane za obopólną zgodą, co stało się okazją do zamieszczenia w gazetach kolejnej podobizny Iris. To oznaczało jeszcze większą sławę. Matka, która zmarła przy jej porodzie, zareagowałaby zapewne płaczem albo pobłażliwym uśmiechem na te żałosne przejawy ludzkiej próżności, które niczym pęcherzyki gazu w bagnie przebijały się co i raz przez powierzchnię, pod którą czaił się mrok.
Po raz pierwszy doświadczyła uczucia zagrożenia, będąc świeżo wypoczętą i zadowoloną po nietypowym urlopie. Z zapałem godnym pionierów wesoła kompania Iris opanowała śliczną i malowniczo ubogą wioskę ukrytą w odległym zakątku Europy, biorąc ją w posiadanie przez umieszczenie swoich nazwisk w księdze meldunkowej.
Przez niemal miesiąc okupowali jedyny hotel, ku uciesze i deprawacji jego właściciela oraz całego personelu. Wspinali się po górach, pływali w jeziorze i opalali na każdym stoku. Po powrocie tłoczyli się w barze, gdzie przekrzykiwali radio i rozdawali napiwki za najdrobniejsze przysługi. Właściciel promieniał nad pękającą w szwach kasą, a uśmiechnięci kelnerzy okazywali im szczególne względy, wzbudzając tym uzasadnioną irytację pozostałych angielskich gości.
W oczach owych sześciorga osób Iris była po prostu jeszcze jedną rozwydrzoną pannicą, typową przedstawicielką socjety — próżną, samolubną i całkowicie bezużyteczną. Naturalnie nie były im znane jej zalety — hojność, która, gdy wychodziła na obiad z „przyjaciółmi”, zawsze kazała jej regulować rachunki, jakby to było coś całkiem normalnego, oraz współczucie okazywane wszystkim, którzy cierpieli jakąkolwiek niedolę.
Mgliście świadoma krótkich chwil niezadowolenia i pogardy dla samej siebie, zdawała sobie zarazem w pełni sprawę z poczucia własnej wyższości, które tłumiło w niej wszelką skłonność do saturnaliów. Podczas pobytu w wiosce słyszała fletnię Pana, lecz nie doświadczyła wierzgnięcia jego włochatych kopyt.
Bardzo prędko swobodne obyczaje jej towarzystwa uległy jeszcze większemu rozluźnieniu. Z każdym dniem byli bardziej opaleni, pili i weselili się, a obowiązujące dotąd granice przyzwoitości przyjemnie się zacierały. Stanowili rozrywkową zbieraninę par złączonych w luźne konfiguracje, tym większe więc było zdumienie Iris, gdy jedna z kobiet — Olga — ogarnięta spóźnioną zazdrością oskarżyła ją o uwiedzenie męża.
Poza tym, że sama scena była zwyczajnie nieprzyjemna, poczucie sprawiedliwości Iris doznało poważnego uszczerbku. Z trudem tolerowała umizgi zaniedbywanego przez Olgę mężczyzny, który zdawał się być zbędnym trybikiem niesprawnej małżeńskiej maszyny. Nie jej wina, że stracił dla niej głowę.
Jakby tego było mało, w chwili kryzysu nie zauważyła żadnych dowodów lojalności ze strony swoich przyjaciół, którzy najwyraźniej świetnie się bawili jej kosztem. Żeby ochłonąć, postanowiła nie wracać do Anglii ze wszystkimi, tylko zostać całkiem sama dwa dni dłużej.
Nazajutrz, odprowadzając całe towarzystwo na prymitywną stacyjkę kolejową, wciąż rozpamiętywała doznaną urazę. Do wszystkich zdążyło już dotrzeć, że czeka ich powrót do cywilizacji. Znów mieli na sobie modne stroje i występowali w mniej lub bardziej poprawnych konfiguracjach, jeśli chodzi o partnerów, tak jakby stanowiło to naturalną konsekwencję pakowania walizek i rezerwowania biletów.
Pociąg jechał do Triestu, który ponad wszelką wątpliwość znajdował się w granicach cywilizowanego świata. Wagony były po brzegi wyładowane turystami, również powracającymi do chodników i ulicznych latarni. Jej przyjaciele natychmiast zapomnieli o górach i gwiaździstych nocach, odruchowo reagując na wszechobecny rozgardiasz i harmider. Dawne poczucie lojalności powróciło i wszyscy skupili się wokół Iris.
— Na pewno się tu sama nie zanudzisz, skarbie?
— Zmień plany i wskakuj do pociągu!
— Doprawdy, musisz jechać z nami!
Na dźwięk gwizdka próbowali wciągnąć ją do wagonu tak, jak stała, w szortach i podbitych gwoździami butach, z nieupudrowaną twarzą pokrytą ciemną opalenizną. Szamotała się i boksowała jak kangur, żeby im się wyrwać, i zdołała zeskoczyć na peron dopiero, gdy ten zaczął się przesuwać za oknami wagonu.
Roześmiana i zdyszana po stoczonej walce, stała i machała za oddalającym się pociągiem, dopóki ostatni wagon nie zniknął za załomem wąwozu.
Ulga, jaką sprawiło jej rozstanie z przyjaciółmi, była tak wielka, że Iris poczuła niemal wyrzuty sumienia. Lecz w istocie, choć wakacje bardzo się udały, głównym źródłem przyjemności były dla niej pierwotne żywioły — słońce, woda, górski wietrzyk. Zanurzona w przyrodzie, czuła podskórną niechęć do intruzów w ludzkiej skórze.
Byli ze sobą zbyt blisko, w zbyt wielkiej zażyłości. Zdarzało się, że pewne rzeczy odbierała wręcz jako przykry zgrzyt: piskliwy kobiecy śmiech, widok tęgiej męskiej sylwetki przed skokiem do wody, nieustannie wznoszone nonszalanckie okrzyki: „Wielkie nieba!”.
Ale choć w myślach coraz częściej krytykowała swoich przyjaciół, na co dzień zdawała się płynąć z prądem. Podobnie jak oni zachwycała się cudnymi widokami, traktując je zarazem jak coś oczywistego. Było naturalne, że im dalej od cywilizacji, tym piękniejsze krajobrazy i tym gorsze warunki sanitarne.
Teraz nareszcie miała góry i ciszę tylko dla siebie. W dole jaśniała soczyście zielona tafla jeziora; w wodzie niczym diamenty skrzyły się promienie słoneczne. Na tle chabrowego nieba rysowały się ostre zarysy odległych ośnieżonych szczytów. Na wzgórzu wznosiła się ciemna bryła starego zamku; pięć wież sięgało w górę niczym pięć rozcapierzonych palców złowrogiej dłoni.
Wszystko wokół mieniło się feerią barw. W ogródku przy stacji wśród gęstego listowia królowały egzotyczne kwiaty — purpurowe i żółte. Wyżej na stoku drewniany budynek hoteliku płonął ochrą i szkarłatem. Na tle zielonej ściany wąwozu uniósł się w górę ostatni obłoczek dymu — zupełnie, jakby wiatr wzbił w powietrze chmurę ptasich piór.
Gdy dym się rozwiał, Iris poczuła, że pękło ostatnie ogniwo, łączące ją z towarzyszami. Posłała im drwiącego całusa, odwróciła się i stukając podkutymi butami, zbiegła stromą, kamienną ścieżką. Gdy dotarła do wypływającej spod lodowca rzeki, zatrzymała się na chwilę na mostku, aby nasycić płuca mroźnym powietrzem, bijącym znad zielonkawobiałej kipieli.
Wracając myślami do wczorajszej sceny, poprzysięgła sobie na dobre zerwać kontakty ze swymi „przyjaciółmi”. Odtąd mieli jej się kojarzyć z epizodem, który ostatecznie przekreślił jej wyobrażenia na temat przyjaźni. Zdążyła polubić tę kobietę, Olgę, a ona odpłaciła jej za przywiązanie prostackim wybuchem zazdrości.
Odpędziła od siebie przykre wspomnienie. Z miejsca, w którym stała pod bezkresnym błękitem, ludzie wydawali się tacy mali, a ich namiętności zwyczajnie błahe. Byli przypadkowymi przechodniami, mijanymi w drodze od kołyski po grób. Człowiek spotykał ich i rozstawał się z nimi bez żalu.
Z każdą minutą powiększała się przepaść, dzieląca ich od Iris. Coraz bardziej się oddalali i znikali z jej życia. Na tę myśl ogarnęło ją podniecające uczucie całkiem nowej wolności, jakby dzięki ciszy i samotności jej duch wyrwał się wreszcie z okowów.
Lecz już po kilku godzinach oddałaby wszystkie skarby przyrody, aby znów mieć przy sobie choć jedną życzliwą osobę.