Читать книгу Starsza pani znika - Ethel Lina White - Страница 5
2
ОглавлениеNiebezpieczeństwo
Jakieś cztery godziny później Iris leżała z rozpostartymi rękami i nogami na wznak na zboczu góry, wysoko ponad doliną. Odkąd mijając stojącą przy rozwidleniu szlaków kapliczkę, pozostawiła za sobą chłód i półmrok wąwozu, wspinała się nieprzerwanie stromą, krętą ścieżką.
Po wyjściu z pasa cienia słońce uderzyło w nią z całą siłą, ale nie zwolniła tempa. Gnała ją szalejąca w niej furia, nie potrafiła bowiem wyrzucić z pamięci wspomnienia o Oldze.
Jej mózg z uporem powtarzał to przeklęte imię. Olga. Olga jadła jej chleb — w postaci tostów, ze względu na figurę — a soli całkiem odmawiała pod wpływem jakiegoś dietetycznego kaprysu. W kuchni mieli z tego powodu nie lada kłopot. Korzystała z telefonu Iris i nadużywała jej auta. Pożyczyła od niej futro, oddając w zastaw zbędnego męża.
Na wspomnienie męża Olgi, Oscara, Iris puściła się biegiem przed siebie. „Tak jakby mógł mi zawrócić w głowie mężczyzna o wyglądzie Myszki Miki” — zżymała się w duchu.
Była całkiem zdyszana, gdy wreszcie rzuciła się na darń i uznała, że na dziś wystarczy jej przygód. Im dłużej się wspinała, tym bardziej szczyt, któremu rzuciła wyzwanie, zdawał się oddalać. Ostatecznie musiała się poddać i zrezygnować z próby zdobycia go.
Gdy tak leżała z na wpół przymkniętymi powiekami, nasłuchując pogwizdywania wiatru, powrócił utracony spokój. Kępa dzwonków widzianych na tle nieba zdawała się rosnąć i potężnieć na kształt metalicznej dzwonnicy, podczas gdy ona sama malała i stapiała się z ziemią, stając się jej częścią, jak korzenie i kamyki. W wyobraźni słyszała niemal gdzieś głęboko pod głową miarowe uderzenia wielkiego serca planety.
Chwila minęła i Iris znów zaczęła rozmyślać o Oldze. Tym razem jednak perspektywa była nieco inna, ponieważ wysokość, na jakiej się obecnie znajdowała, rozbudziła w niej, jak to zwykle bywa, złudzenie wyższości. Iris przypomniała sobie, że dolina znajduje się cztery tysiące stóp nad poziomem morza, ona sama zaś wspięła się na wysokość ponad pięciu tysięcy stóp.
W tej sytuacji mogła sobie pozwolić na wspaniałomyślność, była bowiem o dziewięć tysięcy stóp wyższa od swojej byłej już przyjaciółki — zakładając, rzecz jasna, że Olga była uprzejma pozostać na poziomie morza.
Iris postanowiła wymazać z pamięci jej wspomnienie jako niewarte tego, aby się dłużej gniewać.
— Ale na tym koniec — poprzysięgła sobie. — Po tej historii już nigdy nikomu nie pomogę.
W jej głosie pobrzmiewał zapał kogoś, kto podejmuje życiową decyzję. Z przyjemnym poczuciem, iż nauczka okazała się cenna i została drogo okupiona, zapaliła papierosa przed wyruszeniem w drogę powrotną. Powietrze było tak czyste, że góry, których dotychczas nie widziała, wypłynęły z niebytu i drżały na niebie niczym bladofioletowe przeźrocza. Daleko w dole widziała odnogę jeziora; z tej odległości nie wydawało się już zielone, lecz przybrało stłumioną, mgliście błękitną barwę.
Niechętnie dźwignęła się na nogi. Pora wracać.
Zejście okazało się nie tylko monotonne, lecz także bolesne, bo przechylające się do tyłu pod własnym ciężarem ciało obciążało niewyćwiczone mięśnie nóg. Łydki wkrótce zaczęły ją boleć, palce u stóp ścierpły od stąpania po kamiennej ścieżce.
Coraz bardziej zniecierpliwiona postanowiła porzucić kręty szlak i zejść na skróty. Obierając jezioro jako punkt orientacyjny, puściła się truchtem w dół zbocza.
Była to śmiała decyzja, bo niemal natychmiast przekonała się, że stok jest bardzo stromy. Ponieważ nie zdołałaby się już zatrzymać, jedynym rozwiązaniem było przyjąć postawę siedzącą i zdając się na łut szczęścia, zjechać na dół po śliskiej darni jak na sankach.
Od tego momentu wszystko potoczyło się bardzo szybko. Z każdą sekundą zwiększała tempo, choć ze wszystkich sił starała się hamować piętami. Przed oczami przemykały jej niebieskie i zielone plamy; dolina pospieszyła jej na powitanie i zderzyła się z niebem. Podskakując na twardej ziemi, Iris próbowała się kierować ku pasmu rosnących w dole drzew w nadziei, że ocalą ją przed całkowitą rozsypką.
Niestety, okazały się one całkiem spróchniałe i Iris przeleciała przez nie na wylot, by z łoskotem wylądować na środku kamienistej przełęczy.
Jej upadek został częściowo wyhamowany, lecz i tak wstając, czuła się cała obolała. Pomimo odniesionych obrażeń nie omieszkała zmusić się do ironicznego parsknięcia, która to reakcja, wpojona jej jeszcze w szkole, obowiązkowo towarzyszyła wszelkim urazom doznawanym podczas zajęć sportowych.
— Ale heca — wymamrotała, wyciągając sobie drzazgi z nóg.
Szczerze ucieszył ją widok kapliczki, stojącej kilka jardów w górę ścieżki i stanowiącej wyraźny dowód jej doskonałej orientacji w terenie. Ponieważ hotel znajdował się niedaleko, przy wtórze stukotu toczących się kamieni ruszyła żwawo w dół żlebu, rozmyślając o czekających ją wygodach: leniwym, chłodnym drinku, gorącej kąpieli i kolacji podanej do łóżka. Gdy za zakrętem wąwozu dostrzegła migotanie wody, ogarnął ją taki zapał, że utykając, pomknęła przed siebie.
Okrążyła załom i zatrzymała się kompletnie zdezorientowana. Wszystkie znajome punkty orientacyjne zniknęły, jakby ktoś złośliwie przejechał gumką po rysunku przedstawiającym górski pejzaż. Ani śladu drewnianych domków, stacji kolejowej, przystani czy hotelu.
Z uczuciem trwogi zdała sobie sprawę, że kierowała się wadliwym kompasem. Nie miała wcale przed sobą znajomego, zielonego jeziora, w którym kąpała się codziennie razem z przyjaciółmi. Tamto było głębokie i owalne, to zaś wiło się zakolami, bladoniebieskie i gęsto porośnięte trzcinami wzdłuż swoich płytkich brzegów.
W tych okolicznościach mogła zrobić tylko jedno — zawrócić po własnych śladach do kapliczki i zejść innym żlebem.
Przygoda była w gruncie rzeczy zabawna i zanim Iris powlokła się z powrotem, zdobyła się nawet na bohaterski śmiech.
Miała zbyt ponury nastrój, aby w pełni docenić dziki majestat otaczającej ją przyrody. Wokół ciągnęło się surowe pustkowie, tu i ówdzie rozdarte osuwiskami i usiane aż po horyzont roztrzaskanymi głazami. Spośród kamieni nie wychylało się choćby jedno źdźbło trawy, nie słychać było świergotu ptaków. Jedynym źródłem dźwięku był chrzęst odłamków skalnych, usuwających się Iris spod stóp, i chlupot wąskiego strumyka, który pienił się w na wpół wyschniętym korycie niczym splątana biała nitka.
Nawykła do towarzystwa wciąż tych samych ludzi Iris zatęskniła za znajomymi twarzami i głosami. Pod wpływem dojmującej samotności pozwoliła sobie wręcz na mazgajstwo i zaczęła użalać się nad sobą. Pomyślała, że wyjazd do Anglii nie oznacza dla niej — tak jak dla innych — powrotu do domu, a tylko i wyłącznie powrót.
Obecnie mieszkała w hotelu, podnajęła bowiem swoje luksusowe mieszkanko. Choć sama podjęła taką decyzję, w tym konkretnym momencie i w tej konkretnej sytuacji wydało jej się, że płaci bardzo wysoką cenę za swoją niezależność.
Nastrój ten jednak szybko prysł, bo dotarłszy na szczyt przełęczy, Iris zmuszona była przywołać na pomoc cały hart ducha. Rozejrzała się, chcąc się zorientować w swoim położeniu, i odkryła, że ma przed sobą inną kapliczkę niż ta, przy której weszła wcześniej na biegnący w górę kręty szlak.
Tym razem już się nie roześmiała; czuła, że nie należy przesadzać z poczuciem humoru. Była za to wściekła na samą siebie. Dotąd trwała w przekonaniu, że zna te góry jak własną kieszeń, ponieważ tyle razy pętała się ze swoją wesołą kompanią po okolicznych wąwozach na podobieństwo stada dzikich kóz.
Tyle że wtedy podążała za grupą, a prowadził ktoś inny. W jej towarzystwie znalazł się bowiem niekwestionowany przywódca — młodzieniec będący w posiadaniu jakże cennej mapy.
Pozostawiona sama sobie, Iris nie miała bladego pojęcia, który kierunek obrać. Mogła jedynie zdać się na los i podążyć w górę żlebem aż do następnego rozgałęzienia ścieżek.
„Jeżeli będę szła prosto przed siebie, w końcu gdzieś dojdę przekonywała się w duchu. — Poza tym nie zgubi się ten, kto ma koniec języka za przewodnika”.
Jeszcze nigdy jej wrodzony stoicyzm nie był jej tak potrzebny jak teraz, gdy ogarnęło ją potworne zmęczenie, a dodatkowo dawała się we znaki otarta pięta. Gdy wreszcie dotarła do rozwidlenia szlaków, uznała, że nie może dłużej polegać na intuicji co do wyboru właściwego kierunku. Przysiadła więc na głazie i czekała, aż przejdzie tędy ktoś, kogo mogłaby spytać o drogę.
Był to dla niej bardzo bolesny moment. Uświadomiła sobie, że cała jej niezależność zasadza się na umiejętności podpisywania czeków uszczuplających majątek zgromadzony przez innych oraz na jej popularności, ściśle związanej ze wspomnianymi czekami.
„Całe życie podróżuję na cudzych barkach — myślała. — Przecież nawet jeśli kogoś tu spotkam, to się z nim nie dogadam, bo jestem najgorszą lingwistką pod słońcem”.
Opis ten jej pochlebiał, gdyż w żaden sposób nie mogła rościć sobie praw do miana lingwistki. Jej ignorancja w dziedzinie języków obcych wynikała z tego, że kształciła się w Paryżu i Dreźnie. W szkole obracała się wyłącznie w towarzystwie innych Angielek, a uczący ją cudzoziemcy nabierali dzięki niej znakomitego angielskiego akcentu.
W mniemaniu Iris słowa angielskiego hymnu narodowego powinny brzmieć: „Obdarz nas zwycięstwem”.
Teraz jednak jej patriotyzm nie na wiele się zdał, gdyż na widok zmierzającego żwawo w górę przełęczy krępego, ogorzałego mężczyzny w krótkich skórzanych spodniach na przybrudzonych, kolorowych szelkach poczuła się co najmniej niepewnie.
W towarzystwie Iris był pewien młodzieniec, który miał dar do nauki języków. Polegając na znajomości wspólnych rdzeni, zdołał on opanować niemiecki w stopniu umożliwiającym mu podstawową komunikację. Aby jednak cokolwiek zrozumieć i być zrozumianym, musiał w dużej mierze posiłkować się wyobraźnią.
Mając wyraźnie w pamięci drwiące okrzyki, jakimi całe towarzystwo bezlitośnie kwitowało jego porażki, Iris przywołała mężczyznę i po angielsku spytała go o drogę do wioski.
Ten popatrzył na nią, wzruszył ramionami i pokręcił głową.
Druga próba — tym razem Iris spróbowała mówić głośniej — również nie przyniosła żadnych rezultatów. Wieśniak, który najwyraźniej bardzo się dokądś spieszył, chciał ją wyminąć, lecz dziewczyna zastąpiła mu drogę.
Boleśnie świadoma swojej bezsilności, czuła się jak okaleczone stworzenie, któremu wydarto język. Musiała jakoś zwrócić na siebie jego uwagę, sprawić, aby ją zrozumiał. Z poczuciem, że traci godność racjonalnie myślącej istoty, uciekła się do pantomimy, kolejno wskazując palcem ścieżki i powtarzając nazwę wioski.
„Teraz mnie chyba zrozumie, o ile nie jest idiotą” — pomyślała.
Mężczyzna musiał nareszcie pojąć, o co jej chodzi, bo kilka razy skinął głową. Lecz zamiast wskazać jej drogę, rozpoczął tyradę w nieznanym Iris dialekcie.
Potok gardłowych dźwięków sprawił, że nagle się załamała. Poczuła się całkowicie odcięta od cywilizacji, jakby ktoś poprzesuwał granice i zamiast w Europie znalazła się naraz w dalekim zakątku Azji.
Bez pieniędzy i wspólnego języka mogła się tak błąkać w nieskończoność. Niewykluczone, że właśnie w tej chwili oddalała się od wioski i zdążała prosto w dzikie ostępy. Wąwóz miał tyle odnóg, były jak zatoki śródlądowego morza.
Im większy strach ją ogarniał, tym bardziej twarz wieśniaka drgała jej przed oczami niczym fatamorgana ze złego snu. Zauważyła, że mężczyzna ma błyszczącą skórę i niewielkie wole, była też aż nadto świadoma wydzielanego przezeń ciężkiego, koziego zapachu, ponieważ nieznajomy spocił się w trakcie wspinaczki.
— Nie rozumiem pana! — krzyknęła wreszcie z histerią w głosie. — Nie rozumiem ani jednego słowa! Niech pan przestanie! Och, niech pan przestanie! Inaczej oszaleję...
Dla mężczyzny jej słowa były przeciągłym bełkotem. Miał przed sobą dziewczynę ubraną jak mężczyzna, w dodatku — według miejscowych standardów urody — nieatrakcyjnie chudą, z brudnymi, poranionymi kolanami. Domyślił się, że to cudzoziemka, lecz nie potrafił odgadnąć jej narodowości. Co więcej, była na granicy histerii i w dodatku wyjątkowo głupia. Zdawała się nie rozumieć, że podaje mu niepełną nazwę wioski, bo aż trzy osady w tej okolicy miały w nazwie ten sam przedrostek. Wyjaśnił jej to wszystko bardzo spokojnie i poprosił o podanie pełnej nazwy.
Iris jednak nie mogłaby jej podać, nawet gdyby go zrozumiała. Nazwa wioski stanowiła taki łamaniec językowy, że nigdy nie próbowała jej zapamiętać i jak wszyscy posługiwała się tylko trzema pierwszymi sylabami.
Sytuacja była patowa. Ostatecznie wieśniak skrzywił się i raz jeszcze wzruszył ramionami, po czym udał się w swoją drogę, zostawiając Iris samą w górach.
Te zaś wisiały nad nią jak bardzo konkretne niebezpieczeństwo. Wcześniej kupowała kartki pocztowe z górską panoramą i wysyłała je, opatrzywszy stereotypowym komentarzem: „Widoki zapierają dech w piersiach”. Raz nagryzmoliła nawet: „To jest mój pokój” i dla żartu zaznaczyła krzyżykiem jeden ze szczytów.
A teraz góry miały wziąć na niej odwet. Kuliła się ze strachu pod sterczącymi skałami przekonana, że wystarczy tylko lekkie drżenie, aby nawis się urwał, a ona zginęła przygnieciona lawiną kamieni. Czuła się mała, nic nie znacząca. Góry ją unicestwiały, odbierały indywidualność, miażdżyły ducha.
Zły czar prysł dopiero na dźwięk angielskiej mowy. Zza zakrętu wąwozu wyłoniła się para nowożeńców z hotelu Iris.
Tę parę kochanków szanowało nawet jej towarzystwo, tak wielka była ich rezerwa i tak wystawny ubiór. Mężczyzna był wysoki, przystojny, o władczym sposobie bycia. Miał stanowczy głos, a kąt uniesienia podbródka sugerował przesadną dumę. Kelnerzy przybiegali na każde jego skinienie, a właściciel hotelu, prawdopodobnie z uwagi na fakt zajmowania przez gościa osobnego saloniku, tytułował go „milordem”.
Jego żona była równie wysoka, miała doskonałą figurę i twarz bez skazy. Nosiła piękne stroje, całkowicie nieprzystosowane do przebywania na łonie przyrody — było jednak oczywiste, że ubiera się w sposób, który jest dla niej naturalny, no i żeby zrobić przyjemność mężowi.
Oboje kierowali się własnymi zasadami i zdawali się nie zauważać reszty gości, którzy akceptowali to jako wyraz przynależności tamtych do wyższej klasy społecznej. Podejrzewano, że nazwisko, pod jakim się zameldowali — „Todhunter” — było fałszywe i miało na celu zachowanie anonimowości.
Nowożeńcy minęli teraz Iris, ledwie zaszczyciwszy ją spojrzeniem. Mężczyzna uchylił od niechcenia kapelusza, lecz nie przypuszczała, aby ją poznał. Jego żona nawet na moment nie oderwała swoich fiołkowych oczu od kamienistej ścieżki; obcasy jej butów były niebezpiecznie wysokie.
Mówiła przy tym coś przyciszonym głosem, w którym pomimo stłumionego tonu dało się wyczuć pewną gwałtowność.
— O nie, mój drogi. Choćby dnia dłużej. Nawet dla ciebie. Tkwimy tu już wystarczająco...
Iris nie dosłyszała dalszego ciągu. Postanowiła podążyć za nimi w pewnej odległości, dotkliwie świadoma, w jak pożałowania godnym stanie się znajduje.
Nadejście nowożeńców przywróciło jej równowagę. Ich obecność tutaj dowodziła, iż hotel musi znajdować się gdzieś w pobliżu, jako że tych dwoje nigdy nie zapuszczało się w dalsze okolice. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki góry skurczyły się do pocztówkowych rozmiarów, zaś sama Iris z nic nie znaczącej, zabłąkanej istoty stała się na powrót młodą damą z londyńskiej socjety, przykładającą wielką wagę do kroju swoich szortów.
Wkrótce ujrzała właściwą kapliczkę, tę, przy której zeszła z przełęczy. Boleśnie utykając, ruszyła w dół szlakiem i po niedługim czasie dostrzegła lśnienie ciemniejącego jeziora i światła hotelu, przebijające zielonkawy półmrok.
Przypomniawszy sobie, jak bardzo jest zmęczona i głodna, znów zamarzyła o gorącej kąpieli i kolacji podanej do łóżka.
Lecz choć z pozoru jedyną pamiątką po jej przygodzie były fizyczne urazy, ucierpiało także jej poczucie bezpieczeństwa — tak jakby całe to doświadczenie było zapowiedzią jakiegoś przyszłego zagrożenia, przebłyskiem koszmaru bezradności, oderwania od wszystkiego, co znane.