Читать книгу Detektyw Owen Yeates - Eugeniusz Dębski - Страница 5
Rozdział pierwszy
ОглавлениеGodzinami mógłbym opowiadać o złośliwości telefonu. Zawsze kiedy wygodnie rozpieram się w fotelu otoczony pracowicie rozłożonymi papierosami, termosem z kawą, zapalniczką, popielniczką, oszronioną szklanką z kostką lodu pływającego w jeziorku whisky, kiedy włączam maszynę i zastanawiam się nad pierwszym słowem – odzywa się sygnał. Niemal nigdy nie udaje mi się poskromić swojej ciekawości – wstaję i rozpoczynam idiotyczną rozmowę o niczym z kimś mało ciekawym. Oczywiście to woda na młyn miłośników mobilnych bezobsługowych bezdotykowych fonów, tylko że gdybym pokazał takim fonofanom, jak łatwo po kwadransie penetrowania GlobNetu włamać się do łącza… Szkoda gadać! Wystarczy, że moi domownicy zostali raz i bezapelacyjnie przekonani do moich racji. I do chronionych łączy. Wymagających, co prawda, fizycznej obsługi.
Tym razem też wytrzymałem tylko tyle, że dopiero gdy skończyło się nagranie na dysk, podszedłem i posłuchałem, co ma mi do powiedzenia mój agent.
– Owen, wiem, że jesteś w domu. Masz sto minut do spotkania z Richmondem Markiem Guylordem. Gdybyś chciał sam przed sobą udawać ignorancję, to powiem ci, że jeśli zechce, wyda twoje powieści w nakładzie dowolnym, nawet kilku milionów. Nawet kilkunastu albo kilkudziesięciu. Tak więc obciąż swój gibki jęzor plasterkiem ołowiu i zbieraj się. AKME ma siedzibę na placu Armstronga.
Sto minut. Jakob ma irytujący zwyczaj podawania odstępów czasowych w minutach, co zmusza rozmówcę do marszczenia brwi, przygryzania dolnej wargi i obliczeń. Za sto minut będziemy mieli godzinę czternastą… Ale kilkanaście milionów nie chodzi piechotą, kilkanaście milionów nakładu lata flyerem! Wróciłem na fotel i wyłączyłem maszynę. Przyspieszyłem proces topienia lodu, grzejąc szklankę w dłoniach, potem żal mi się zrobiło biednej kosteczki – szybko dopiłem whisky i dolałem świeżej. Dziewięćdziesiąt siedem minut czasu… Nie pójdę… Jakob mnie zabije. Pobiegnie z przeprosinami do Guylorda, będzie obrzucał mnie wyzwiskami, polewał strugami obelg, będzie się kajał i przepraszał. Albo jeszcze gorzej – powie, że jestem nieśmiały! Pójdę.
Najszybciej trzeźwieję w wannie. Zrobiłem sobie czterdziestominutowe leżenie z dwoma drinkami i pojechałem do AKME. Do Richmonda Marca Guylorda. Właściciela jednej z największych korporacji wydawniczych, największej sieci eksprestotka i mnóstwa innych największych rzeczy. Portier wystartował w moim kierunku z szybkością nieosiągalną dla wielu napastników futbolowych.
– Owen Yeates – powiedziałem. – Jestem…
Wyprostował się i zmienił wyraz twarzy w sposób nieosiągalny dla wielu mistrzów sceny.
– Pan Guylord przyjmie pana za siedem minut – przerwał mi, ale zrobił to niesłychanie elegancko, ponownie w sposób nieosiągalny dla wielu żałosnych autorów podręczników savoir-vivre’u.
Skinąłem głową i ruszyłem do wejścia, eskortował mnie bezszelestnie, choć miał na stopach pantofle na skórzanych podeszwach. W holu wysunął się nieco do przodu i wskazał fotel pod baldachimem z liści poliandru. Zapaliłem – smukła marmurowa popielniczka natychmiast podjechała do mnie i przywarowała obok dłoni z papierosem – i rozejrzałem się. Wsłuchałem się w stały, dyskretny szmer dolarów kapiących z każdego centymetra powierzchni, z każdego przedmiotu, z każdego uśmiechu personelu. Nawet gdybym przedtem wątpił w możliwość wydania moich powieści jednocześnie w kilkunastu językach i w milionowym nakładzie, to widok tego cichego agresywnego przepychu musiałby złamać i moje wątpliwości, tak jak codziennie łamał serca i dusze hardych biznesmenów, co to przysięgali sobie stawianie twardych warunków, a po chwili pobytu w holu na uginających się nogach wchodzili do gabinetu Guylorda, by z góry zgodzić się na wszystkie jego warunki.
Z korytarza wyłoniła się grupka Japończyków pilotowana przez rewelacyjnie zbudowaną brunetkę. Podstarzali Japończycy szli za nią, wytrzeszczając oczy, a ich małżonki rozglądały się w poszukiwaniu miotacza płomieni albo przynajmniej duchownego, który odesłałby hostessę do najodpowiedniejszego dla niej miejsca, czyli do piekła. Ponieważ nic takiego nie wpadło im w ręce, dziewczyna spokojnie zatrzymała się przy automacie eksprestotka.
– A tu mają państwo jeden z trzydziestoośmiomilionowej armii automatów do najpopularniejszej w Stanach gry: eksprestotka – powiedziała do podszczypujących ją spojrzeniami Japońców. – Zasady gry są proste: trzeba wytypować dowolny układ siedmiu cyfr z sześćdziesięciu i opłacić zakład gotówką lub czekiem. Losowanie wygrywającego zestawu liczb odbywa się co minutę, tak więc grający niemal natychmiast dowiaduje się, czy został milionerem czy stracił swoje dziesięć centów. Tu… – wskazała smukłym palcem – …znajduje się ekran wyświetlający aktualne stawki, można więc zagrać albo poczekać na większą pulę. Można również… – uśmiechnęła się, a wtedy moje serce na moment zastrajkowało, ale co tam serce! Przysiągłbym, że popielniczka zwiotczała na swojej marmurowej nodze – …grać systemowo, typując więcej liczb.
Popatrzyła na bliskie eksplozji matrony made in Japan.
– Może zechce pani spróbować? – zaproponowała najbliższej. – Na koszt firmy, rzecz jasna. – Wrzuciła do szczeliny monetę i odsunęła się, robiąc miejsce przy klawiaturze. Japonka chwilę się wahała, w końcu krzywo się uśmiechnęła i postukała trzema palcami w klawiaturę. Automat potwierdził przyjęcie zakładu melodyjnym sygnałem, cała grupa zamarła, w niemal zupełnej ciszy czekaliśmy kilkadziesiąt sekund, potem automat wyświetlił wylosowany przez jakiś sekretny komputer zestaw liczb. Japonka poszerzyła nieco szczelinę uśmiechu i odsunęła się od klawiatury.
– A teraz może pani? – Hostessa uśmiechnęła się do innej kobiety.
Sekundę przed tym uśmiechem zdążyłem zamknąć oczy, dzięki temu nie poderwałem się i nie wymordowałem ciosami karate całej wycieczki. Usłyszałem graną melodyjkę i zaraz potem triumfujący jazgot grupy. Otworzyłem oczy.
Automat pulsował feerią barw. Japończycy okazywali brak opanowania, hostessa uśmiechała się tak, że poliander zaczął wyciągać korzenie z gleby – miał zamiar przytulić brunetkę do swej szorstkiej kory. Automat rozćwierkał się całą serią triumfalnych melodyjek. Pójdziesz, durniu, na złom, pomyślałem.
– Siedemset czterdzieści dwa dolary i siedemnaście centów! – zawołała hostessa i niedbale oparła dłoń na obudowie automatu.
Oderwałem z wysiłkiem spojrzenia od jej melodyjnych kształtów i w tej samej chwili usłyszałem gdzieś spod sufitu:
– Pan Owen Yeates. Proszę wejść do windy numer cztery.
Popielniczka wciąż wgapiała się w piekielną przewodniczkę, przywołałem sprzęt do porządku, wrzucając doń połowę papierosa, i wszedłem do windy. Ruszyła natychmiast i wypuściła mnie dopiero w sekretariacie R. M. Guylorda. Sekretarka nie zrobiła na mnie większego wrażenia, była tylko śliczna, nic więcej. Uśmiechnęła się i poprowadziła w kierunku drzwi do gabinetu bossa. Musiał to być jeden z kilku gabinetów, bo nie przypuszczałem, by w takiej skromnej scenerii jeden z najbogatszych ludzi Układu Słonecznego rzucał na kolana innych możnych. Gdy otworzyły się drzwi, szedł już w moim kierunku z wyciągniętą ręką i sympatycznym uśmiechem na twarzy.
– Ogromnie się cieszę, panie Yeates – powiedział i prawie uwierzyłem, że mówi prawdę. – Dziękuję, Barbaro – rzucił w przestrzeń za i ponad moim ramieniem, ściskając jednocześnie moją dłoń. – Nie odmówi pan kropelki koniaku? – zapytał, wskazując ręką fotel.
– Ludzie nie rozpieszczają pana odmowami – powiedziałem. – Niby dlaczego ja mam podejmować takie ryzyko?
Powinien był rzucić teraz na mnie bystre przenikliwe spojrzenie pod tytułem: „Nie wiedziałem, bracie, że jesteś taki lotny”, ale nie zrobił tego. Zdobył moją sympatię. Co prawda zdobywa ją każdy, kto częstuje mnie koniakiem z butelki, na której widnieją tylko trzy litery: AYO. Guylord uważnie przyjrzał się swojemu kieliszkowi i gestem zaproponował degustację.
– Panie Yeates – zaczął zaraz po przełknięciu pierwszej porcji. Spodobało mi się to zestawienie: moje nazwisko i najdroższy koniak świata. – Mam recenzje pana książek, wiem, że pierwsze wydania rozeszły się znakomicie, przeczytałem więc obie powieści. Zgadzam się z recenzentami, że od tej chwili określenie „czytadło” straciło swoje protekcjonalno-negatywne zabarwienie. To jest właśnie to, co powinno się czytać w chwili zmęczenia, w podróży czy dla podniesienia ciśnienia. Jeśli zadowolą pana moje warunki, wydam to w dużym nakładzie, naprawdę dużym. Nie to co KAW.
Cały czas bawił się swoim kieliszkiem, wpatrywał w powstające i gasnące zawirowania, ani razu nie oderwał spojrzenia i nie popatrzył na mnie. Przypominał mi w tej chwili Phila stojącego przede mną i grzebiącego czubkiem buta w dywanie, co niechybnie znaczyło, że za chwilę dojdzie do sedna opowieści i nie spodziewa się pochwały… Łyknąłem trochę i z przyjemnością poczułem znowu przechodzący po skórze pleców dreszcz. Koniak z dreszczykiem!? Skoncentrowałem się na tym, co mówi Guylord.
– Sądzę, że pozostały już kwestie techniczne, które powinni omówić ze sobą pański agent i moi pracownicy… – Po raz pierwszy od dwóch minut podniósł wzrok od kieliszka i popatrzył na mnie. – Rozumiem, że pan wyraził zgodę, przychodząc tutaj?
Skinąłem głową.
– Znakomicie. – Uśmiechnął się i zaraz spuścił wzrok, jakby chciał częścią tego uśmiechu obdarować AYO. – Cieszę się.
– Potrafi pan jeszcze cieszyć się z tak błahego powodu?
Prychnął cichym śmiechem przez nos i energicznie opadł plecami na oparcie fotela. Miał zabawny uśmiech – wargi mu drżały, jakby nie był zdecydowany, co zrobić: parsknąć głośnym śmiechem czy zgasić rechot w zarodku. Na chwilę z jego oczu wyparowało zmęczenie.
– Sam się sobie dziwię – powiedział chyba szczerze. – Ale tak. Każda udana transakcja mnie cieszy niezależnie od przewidywanego zysku.
– A straty?
– Straty?… – powtórzył pytanie, jakby szukał w sobie szczerej odpowiedzi. – Chyba mnie specjalnie nie martwią…
– Zwłaszcza że strata siedmiuset czterdziestu dwóch dolarów i siedemnastu centów nie jest godna obciążania sobie nią pamięci…
Zmarszczył brwi i przekrzywił nieco głowę.
– Dlaczego wymienił pan akurat tę kwotę? Czy to ma jakieś znaczenie? – zapytał.
– Tyle sprezentował pański automat do eksprestotka jakiejś Japonce. Tu, na dole… – wskazałem kciukiem podłogę.
Guylord roześmiał się szczerze.
– Zauważył pan to? Cha, cha! Drobny upominek. Nie wypada dawać pewnym gościom tak nieznacznych prezentów, ale jeśli sami oskubią mnie z tysiąca czy dwóch, to nie dość, że ogromnie się cieszą, lecz jeszcze czują coś na kształt litości do mnie. Dużo łatwiej z nimi później rozmawiać…
– Papilarny dekonsor na obudowie? – zainteresowałem się.
– Tak. Kilka upoważnionych hostess może sterować wygranymi. Ale będę musiał zająć się tą sprawą. Skoro pan zauważył…
– No i przez nieposkromioną próżność wkopałem dziewczynę… – pokiwałem głową z wyrzutem skierowanym do siebie.
– W takim razie kasuję swoje słowa. – Odstawił kieliszek i natychmiast chwycił leżący na stoliku metalowy termopis. Już po półsekundzie rozjarzyło się oczko sygnalizujące gotowość do pisania. Albo Guylord miał gorączkę, albo termopis miał wysoką częstotliwość. Richmond Marc opadł na oparcie fotela i kilka razy podrzucił termopis, tak że ten wykonywał w powietrzu obrót i lądował w podstawionych palcach. Patrzył mi przy tym w oczy i przygotowywał się do najtrudniejszej części rozmowy. Wiedziałem już mniej więcej, o co może mu chodzić.
– Mam też do pana drugą sprawę… Widzę, że już się pan tego domyślił. – Nerwowo podrzucił termopis i zręcznie go złapał. – Potrzebuję pana również w innym charakterze…
– A honoraria za książki są tylko formą zamaskowanej opłaty za te inne usługi – przerwałem mu wściekły na siebie i Jakoba.
– Ależ nie! To zupełnie niezależne od siebie sprawy! Czysty przypadek, że obie pańskie profesje interesują mnie w równym stopniu.
– Wycofałem się z jednej z nich – powiedziałem i zanurzyłem nos w kieliszku.
– To wiem, ale odzyskanie licencji nie sprawi kłopotu ani panu, ani mnie.
– Być może ma ją pan nawet gdzieś tu w biurku czy w kieszeni. – Odstawiłem kieliszek i zapaliłem papierosa. Po sekundzie ze stolika wysunęła się popielniczka, a represer podwoił wysiłki; smużka dymu szarpnęła się i pognała w górę połykana przez potężny bezszmerowy wyciąg. – Niczego to jednak nie zmienia, jestem detektywem na emeryturze. Aktualnie rozwiązuję zagadki tylko na papierze. To jest wygodniejsze, bezpieczniejsze i bardziej dochodowe. Mogę w nich występować w roli supermana, mogę mieć przygody z najpiękniejszymi dziewczynami. Mogę wszystko, niemal jak pan… A właśnie! Chyba stać pana na stado o wiele efektywniejszych ode mnie detektywów?
Guylord, nie przerywając podrzucania i zręcznego chwytania termopisu, westchnął i zacisnął wargi.
– Wiem sporo o panu, nawet nie z powieści. Zastanawiałem się nad pańską kandydaturą i nad innymi również, ale tylko pan ma ten zestaw cech, który czyni z człowieka detektywa. Ma pan dar wyczuwania fałszu, jest pan odważny, ostrożny, konsekwentny, słowny i tak dalej. Mnie nie jest potrzebny pistolet czy ekranowy zgorzkniały pechowiec. Potrzebuję kogoś, kto wie, co to jest paludologia, i potrafi strzelać, koniecznie musi to być mieszanka refleksu z inteligencją.
– W mojej opinii z wojska… – wtrąciłem, lecz natychmiast mi przerwał:
– Ostrzegano mnie również, że jest pan złośliwy. Nie szkodzi. Inne cechy predestynują pana jak nikogo innego do wykonania…
– Nie, nie! – tym razem przerwałem ja. – Wprowadzono pana w błąd, panie Guylord. Nie ma innych cech. – Wrzuciłem papierosa do popielniczki i poderwałem się z fotela. – Ma pan rację, mówiąc, że inne, czysto techniczne sprawy mogą omówić między sobą pracownicy. Myśmy sobie już wszystko wyjaśnili. Naprawdę jestem niezwykle wdzięczny za AYO, zaiste boski napój. Muszę uciekać, póki dysponuję jeszcze resztkami swojej słabej silnej woli.
Guylord przez całą moją perorę wpatrywał się we mnie zmrużonymi oczami. Teraz wolno pochylił się i wstał, odkładając termopis na stolik. Pokręcił głową ni to podziwiając moją silną wolę, ni to w zadumie nad moją głupotą. Wyciągnął dłoń.
– Szkoda – powiedział. – Wydawało mi się, że to wymarzona dla pana sprawa i mógłby ją pan rozwiązać w ulubiony sposób. Trudno. – Nieco sztucznie uśmiechnął się i rozłożył ręce.
Równie fałszywie przepraszająco uśmiechnąłem się i ja, po czym wyszedłem. W windzie uprzytomniłem sobie, że Guylord ani razu nie wspomniał o pieniądzach – musiał rzeczywiście zebrać sporo informacji o eksdetektywie O. Y. Szybko stłumiłem eksplozję ciekawości, która mogła mnie rzucić w jakąś awanturę, i wsiadłem do oczekującej mnie clayetty. Ukochany samochodzik Pymy dowiózł mnie co prawda do domu, lecz – jak zwykle – jazda nim nie sprawiła mi żadnej przyjemności. Półśrodek lokomocji i tyle.
W livingu włączyłem cichą muzykę i z papierosem w ustach zwaliłem się na kanapę. Usiłowałem zastanowić się nad konspektem nowej książki, ale uparty mózg, wykazując się dużym procentem niezależności, wracał do rozmowy z wydawniczym i nie tylko gigantem.
Od czasu kiedy zwróciłem swoją licencję, czyli od niemal dwu lat, był moim pierwszym poważnym potencjalnym klientem i musiałem przyznać w duchu, że bez większego wysiłku niemal zdruzgotał moje barykady i posiał ziarno zwątpienia co do słuszności obranej drogi. Musiałem też sam przed sobą przyznać – a chwila sprzyjała autoanalizie, ponieważ Pyma z Philem i Tebą wybrali się po zakupy – że pisanie książek dla, jak to określiło kilku krytyków, mniej wyrobionych, niewyrobionych czy wręcz infantylnych czytelników bawiło mnie przez pierwszy rok. A ostatnio coraz częściej wzdychałem do dobrych kiepskich starych czasów. I teraz ta rozmowa… Propozycja wykazała, że podświadomość tylko czekała na sprzyjający moment. Zgasiłem papierosa i zagnałem tę podświadomość głęboko pod świadomość. Następne pół godziny wypełniła mi krzątanina wśród sprzętów i garnków, jednakże boeuf Strogonow nie był w stanie zagłuszyć telepiących mną wątpliwości. Zostawiłem garnek z gotowym wołu na utrzymującej temperaturę płycie i wróciłem do livingu.
Na kanapie tyłem do mnie siedział jakiś mężczyzna. Niepotrzebnie puściłem psa z Pymą, ale za późno było na samokrytykę. Zrobiłem krok i zatrzymałem się. Poznałem siedzącego, a poza tym ktoś bezszelestnie wsunął się za moje plecy, poczułem to, gdy leciutki powiew powietrza musnął mi włosy na karku. Stałem nieruchomo. Mężczyzna z kanapy odwrócił się i popatrzył na mnie. Wyglądał nieco inaczej niż w Touhy, tam był wściekły, niemal szalony. Tu siedział dystyngowany pan w średnim wieku i tylko wprawne albo nieufne oko mogło dostrzec, że skórę i rysy twarzy zastąpiła maska z cieniuchnej synteskóry. Tak się aktualnie prezentował Ian Honeycombe, szef Iron Knife, arbitrażu jedynego i nadrzędnego, arbitrażu największych syndykatów gangsterskich. Stawiało go to na równi albo nawet kapinkę wyżej od tychże syndykatów. W tym większy stupor wprawiała mnie jego obecność w moim domu. Widzieliśmy się raz; przeżyłem to widzenie, które trwało kilka minut… Uroczych trzysta czy pięćset sekund, podczas których mogłem umrzeć trzysta czy pięćset razy. Cicho wypuściłem powietrze z płuc.
– Przepraszam za to wtargnięcie do pańskiego domu – powiedział Honeycombe. – Nie mogłem jednak stać zbyt długo pod drzwiami. Jeszcze raz przepraszam – popatrzył gdzieś za moje plecy. – W porządku, Cyd. Poczekaj na mnie w wozie.
Nie patrzyłem na wychodzącego Cyda, podszedłem do barku i stuknąłem w jego pokrywę.
– Napije się pan czegoś? – zapytałem, nie patrząc na Honeycombe’a. – Może…
– Nie, dziękuję – przerwał mi. – Nie bawmy się w kurtuazję. Obaj jesteśmy świadomi, że nie wpadłem tu na pogawędkę w przyjacielskim tonie.
Po sekundzie wahania zamknąłem pokrywę i pozostawiając nieutulony w żalu barek, usiadłem w fotelu naprzeciwko gościa. Patrzyłem w jego oczy i usiłowałem określić typ uczuć, jakie do niego żywiłem, ale wychodziło mi ciągle, że jest mi po prostu obojętny. I tak nieźle jak na jednego z cesarzy podziemia.
– Mam dla pana robotę, panie Yeates.
Zrobił przerwę i jeszcze uważniej wpatrzył się we mnie. Wzruszyłem ramionami. Honeycombe sięgnął do kieszeni i wyjął prostokąt trapiglasu z wtopioną licencją detektywa. Oparł dłoń o stolik i zakręcił prostokątem w palcach.
– Potrzebny mi jest detektyw… – powiedział. – Może to brzmi śmiesznie… – Teraz z kolei on wzruszył ramionami. Obracana w palcach licencja regularnie uderzała rogiem o blat stołu, wydając ciche plastykowe pyknięcie. Zwalczyłem w sobie chęć zerknięcia na dobrze znane mi zdjęcie, dopiero piątą wersję komputer uznał za wystarczająco podobną do oryginału. Może dlatego uważałem, że moją licencją może posługiwać się dowolny obywatel kraju. – Nie śmieje się pan? – zapytał. Pokręciłem głową. – Dziwne… – rzekł do siebie. – Sam się śmiałem: mogę rzucić do boju kilka tysięcy różnego rodzaju kozaków, a jednocześnie mam głębokie przeświadczenie, że to nie wystarczy.
Poczułem, że gdzieś z tyłu nadleciał mały cienki pocisk i wwiercił mi się w czaszkę, niemal natychmiast bezgłośnie eksplodując. Coś się przetarło w mojej głowie po tym wybuchu.
– I dlatego zgłasza się pan, właśnie pan, do byłego detektywa o miernych kwalifikacjach, co może poświadczyć kilkuset policjantów w naszym okręgu, z przeciętnymi wynikami, o kiepskim stanie zdrowia i fatalnych manierach…
– Pan ma szczęście i olbrzymią intuicję, Yeates – powiedział poważnie. Prostokącik licencji wyskoczył z jego dłoni, wykonał kilka obrotów w powietrzu i posłusznie wrócił na miejsce.
Olśniło mnie.
– I na dodatek mam w domu komp. – Zerwałem się z fotela i podszedłem do klawiatury. Postukałem w nią, po czym odwróciłem ekran w stronę Honeycombe’a. – I dlatego wiem, że… Proszę… – Wskazałem palcem tekst na ekranie: – „Paludologia, z języka łacińskiego paludes, bagna – dział hydrografii dotyczący bagien. Stąd np. paludyzm, gorączka błotna, malaria, choroba występująca na kuli ziemskiej do połowy XX wieku” – przeczytałem. – Nie ma pan kompa, Guylord?
Guylord-Honeycombe długą chwilę patrzył na mnie, potem się uśmiechnął. Wróciłem do fotela i usiadłem, a on pokręcił głową i westchnął.
– Panie Yeates, no niech pan sam powie, jak mam zrezygnować z zamiaru zaangażowania pana? Już pan wykrył więcej niż ktokolwiek wcześniej. Muszę pana mieć…
Zacisnąłem zęby – to ostatnie zdanie zabrzmiało nieco inaczej niż wszystko, co powiedziane było wcześniej. Zesztywniał mi kark.
– Sądzę… – musiałem odchrząknąć, trzeba było to zrobić wcześniej, chrypa zdradziła moje zdenerwowanie. – Sądzę, że od tej chwili powinienem słuchać pana uważniej.
– Wcale nie. Mam nadzieję, że jest pan wystarczająco zaintrygowany…
– Jestem – przyznałem. – Ale jednocześnie mam twarde postanowienie, że dotrzymam słowa, które sobie dałem.
Guylord odetchnął głęboko. Poczułem, że za chwilę padną słowa najważniejsze w naszej rozmowie.
– Panie Yeates, MUSI pan wziąć tę robotę. Nie mam wyboru, muszę pana mieć. Dostanie pan wynagrodzenie, o jakim marzy kilku milionerów w naszym kraju, dostanie pan nieograniczoną pomoc, jeśli jej pan zażąda, dostaje pan sprawę absolutnie w pana stylu… – zawiesił głos.
– Niech pan skończy – zażądałem.
– I gwarancję, że pańskiej żonie i synowi nie spadnie z głowy przysłowiowy włos.
– I tu dochodzimy do sedna – odetchnąłem. Poczułem się lepiej, gdy padły te słowa. – Jeśli się nie zgodzę, to pańscy kozacy, niezdolni do jakiejś rewelacyjnej sprawy, okażą się akurat kompetentni do porwania kobiety i dziecka. Dobrze mówię, panie Guylord?
– Muszę pana mieć… – oświadczył po raz trzeci tego dnia.
– Dobrze. Nie mam argumentów. Biorę tę pana sprawę. Gdzie jest Pyma i Phil?
– Z tego co wiem, wracają właśnie do domu – powiedział spokojnie. – Chyba pan nie myśli, że trzymam ich gdzieś w piwnicy?
– Oczywiście, że nie. Może pan to zrobić w każdej chwili.
Nie odpowiedział. Ale nie musiał.
– No więc, jak powiedziałem, biorę. Jednocześnie ostrzegam…
– Tylko bez pogróżek, panie Yeates. Po co? Rozwiąże pan tę sprawę, później możemy bawić się w wojnę. Jeśli będzie się nam chciało. Ale to potem. Na razie zapraszam na Gołębią Wyspę. Może pan zabrać rodzinę, gwarantuję wspaniałe wakacje.
– Nie, dziękuję. Wolę, żeby nic się nie zmieniło w ich życiu. Zupełnie nic – zakończyłem z naciskiem.
Wzruszył ramionami i skinął głową, po czym wstał i podszedł do mnie. Wstałem również.
– Proszę mi wierzyć, wcale nie miałem zamiaru wywierać na pana nacisku. Miałem nadzieję, że uda mi się pana zaangażować w inny sposób. Naprawdę jest mi przykro. Liczę na wybaczenie i zmianę stosunku do mnie.
Nie zaryzykował podania mi ręki, wyminął mnie i skierował się do drzwi. Dotknął klamki i odwrócił się.
– Gdy będzie pan gotów, proszę zadzwonić do AKME. Po trzech godzinach będzie pan w mojej posiadłości. Nazywa się Veina.
– Dobrze. Może jutro. Tylko… wolałbym wiedzieć, co mam zrobić. Co się stało?
– Właśnie o to chodzi! – Pozwolił sobie na lekki uśmiech. – Chodzi o to, co się NIE STAŁO…
Skinął głową i wyszedł.
Nawet nie popatrzył na mnie. A trzeba było. Bo właśnie w tym momencie naprawdę mnie zaangażował.
Rozejrzałem się po livingu.
– Paludologia… – powiedziałem do siebie. – Nauka o bagnach. Życie nie jest już takie samo, gdy się wie takie rzeczy…
Usłyszałem czyjś chichot. To ja chichotałem. Usiłowałem wzbudzić w sobie przynajmniej niechęć do Honeycombe’a-Guylorda, lecz w głębi duszy cieszyłem się. Prawdę mówiąc, życie pisarza okazało się dość nudne. A honoraria i poklask nikłe albo bliskie temu.