Читать книгу Detektyw Owen Yeates - Eugeniusz Dębski - Страница 6
Rozdział drugi
ОглавлениеPogodę mieliśmy wspaniałą, jeden z tych dni, o których mówi się: „Co za piękny dzień!”, morze pod nami utrzymane w tonacji ciemnozielonej, zdrowe, chłodne, gładkie, jakby rozsmarowała je na olbrzymiej kromce łagodnie dłoń Pana Boga. Pilot w roztargnieniu patrzył przed siebie, poruszając lekko głową w rytm muzyki miękko pulsującej w znakomicie wytłumionej kabinie. Sięgnąłem do termosu, wstrzeliłem do swojej szklanki dwie kostki lodu i polałem odrobiną whisky. Pilot zerknął na mnie, szeroko się uśmiechając.
– Pogodę będzie pan miał jak rzadko – powiedział. – Chociaż tutaj zawsze jest pogoda – uzupełnił wesoło.
– Inaczej byśmy tu nie lecieli…
– A pewnie! Nie po to…
– Golf Echo BC! – wdarł się do kabiny równy głos końcówki werbalnej. – Golf Echo BC!
Pilot sięgnął ręką do pulpitu i dotknął palcem jednego z kilkunastu przycisków.
– Beta BC… – rzucił w kierunku szyby. – Zgłaszam podejście. Czas do lądowania: siedem czterdzieści pięć.
– Golf Echo BC. Proszę przyłożyć dłonie do dekonsora.
– Beta BC… Wykonuję. – Pilot wzruszył przepraszająco ramionami i wskazał brodą płytkę dekonsora. Po raz drugi tego dnia podpisałem się swoimi liniami papilarnymi i nie czekając na polecenie, pozwoliłem kamerze sfotografować siatkówkę oka. Identyczna procedura poprzedzała dwie godziny temu wejście na pokład latającej salonki Guylorda. Pilot postąpił tak samo jak ja.
– Golf Echo BC. Korytarz osiem dwa cztery. Czas siedem zero zero.
– Dziękuję, Beta BC – rzucił pilot zupełnie naturalnie, jakby rozmawiał z człowiekiem. – Wykonuję.
Wyłączył autopilota i przyspieszył nieco, wykorzystałem wbijające mnie w fotel ciążenie, osuszając do końca szklaneczkę. Dwie kosteczki lodu, już nie tak kanciaste jak przed chwilą, brzęknęły słabo, gdy odstawiłem szklankę do gniazda nad barkiem. Wschodni koniec wyspy, ku któremu się kierowaliśmy, wsunął się już pod dziób naszego pioniera. Wyglądał jak szczypce kraba albo przyciężkawy księżyc gdzieś między nowiem a pełnią. Albo jak sierp. Veina to głęboka zatoka, niezbyt szeroki pas ziemi obejmujący ją i wąskie pasmo grobli łączącej ten sierp-księżyc-kleszcze z o wiele większą pozostałą częścią wyspy. Od strony zatoki plaża kusiła wspaniałym niemal białym piaskiem, od zewnętrznej strony brzeg wyglądał raczej jak nieświeży lukier na wierzchu rogala – ciemne plamy kamienistych odcisków przeplatały się z jaśniejszymi piaszczystymi skrawkami. Na ostrzu sierpa, grubszej części kleszczy, widniała ścięta piramida dużego budynku pomalowanego na jasny brąz z lustrzanymi szybami strzelającymi we wszystkie strony jaskrawymi słonecznymi spojrzeniami.
– Sporo miejsca do kąpieli – powiedziałem.
– Jasne, ale nie radziłbym podpływać do zewnętrznych plaż – wesoło ostrzegł mnie pilot.
– Jak również podchodzić do lądowania niewyznaczonym korytarzem.
– Co kto lubi… – parsknął cichym śmiechem, nie odrywając spojrzenia od celownika, w którym cyrkowo utrzymywał cztery zera. – Wolałbym już skok z wieży w Syracuse.
Pionier łagodnie skręcił w lewo, posłuszny pulsującym zerom zawisnął na pół sekundy nieruchomo i miękko osiadł na murawie lotniska. Pilot kilkoma pstryknięciami wyłączył silnik i systemy pokładowe, potem wstał z fotela i szybko ruszył do wyjścia. Podniosłem się i ja.
– Proszę stanąć na tej płycie i zatrzymać się na kilka sekund. Wystarczy trzy, cztery, ale ja zawsze stoję dwa razy dłużej.
– Tak? – Wlazłem na miękki dywanik i pokiwałem się na stopach.
– Jak się pokażą pieski, podziękuje mi pan. Dwa bloodhoundy, doberman szybszy od błyskawicy i Nabuchodonozor, który tylko dlatego nie znalazł się w Księdze rekordów Guinnessa, że nikt go tam nie zgłosił. Zaraz je pan zobaczy.
Stałem cierpliwie na dywaniku, który nasączył moje obuwie zapachem mającym zapewnić mi bezpieczeństwo w raju Guylorda.
Trzy kroki przed schodami zatrzymał się butler i skłonił głowę.
– Dzień dobry panu – powiedział uprzejmie. – Może pan zejść, już wołam psy. Muszą pana poznać. – Przycisnął prawą dłoń do piersi.
Myślałem, że powie: „Ave, Caesar”, ale uruchomił tylko nadajnik. Zerknąłem na pilota, pożegnałem go mrugnięciem i zszedłem na murawę.
Zza budynku wyłonił się wąski ciemnobrązowy pocisk, który gnał w naszym kierunku, wyrzucając swoje ciało w przód i podciągając je po trzech sekundach lotu, niemal szybował z niesłychaną gracją, a połykał przestrzeń żarłocznie jak nieokrzesany pasibrzuch pasztet z Clichot. Kilka metrów przed nami zatoczył ostry łuk i ustawił się bokiem do mnie.
– Widział pan? – zawołał z tyłu podniecony pilot. – Nie pędzi na wprost, bo musiałby hamować w niewygodnej pozycji! Co za cwaniak!
– To jest Bolto – powiedział butler. – Już pana zna…
Bolto mrugnął i popatrzył na butlera. Musiał znaleźć w jego oku przyzwolenie, bo odwrócił się i wolno poszedł w kierunku cienia pod rozłożystą sosną. Nieznany mi nijaki mężczyzna podszedł do flyera.
– To Saba i Serwo. – Butler wyciągnął rękę i wskazał coś po mojej prawej.
Gnały do nas dwa wspaniałe bloodhoundy, pocieszny widok, jeśli nie jest się celem, do którego dążą piękne pieski w skórach za dużych o półtora numeru. Marszczyły im się łby, uszy fruwały wokół głowy, uderzały w szyje, niemal przeszkadzały w biegu, ale i tak nie próbowałbym wyścigu z nimi. Co prawda Bolto mógłby obiegać je wkoło i jeszcze wygrałby dowolny wyścig na dowolnym dystansie. Saba i Serwo – a może Serwo i Saba – rozdzieliły się tuż przed wyhamowaniem. Ustawiły się na wprost moich rąk, każdy wziął na siebie jedną i hałaśliwie, zupełnie inaczej niż dżentelmen Bolto, wciągnęły powietrze w nozdrza. Potem oba podeszły bliżej i podstawiły łby pod moje dłonie. Pogłaskałem je za uszami i rozejrzałem się dyskretnie. Gdzieś w pobliżu musiał być ten Nabuchodonozor. Złapałem spojrzenie butlera i popatrzyłem przez ramię. Było to bardzo potrzebne doświadczenie, wreszcie zrozumiałem, co naprawdę znaczy słowo „skamienieć”.
Potwór, który stał jakieś cztery metry ode mnie, miał wzrost i wagę irlandzkiego kuca. O ile bywają takie duże kuce! Na pewno zaś nie ma tak długich. Łeb miał podobny do muzealnego okazu szefa bizoniego stada i prawie tak samo żywe spojrzenie. Patrzył gdzieś obok nas, nie trudził się obwąchiwaniem mnie, a może zrobił to wcześniej? Raczej skłonny byłem przypuszczać, że polega na swoim ogromie. Zmusiłem się do oderwania spojrzenia od mastyfa, pomogły mi w tym Serwo i Saba, niecierpliwie podrzucając łbami. Podrapałem je raz jeszcze, jednocześnie zastanawiając się, czy lubią takie rozdygotane dłonie.
– No dobrze – powiedziałem do butlera. – Będę grzeczny. Coś jeszcze?
– Proszę. – Usunął się z nieistniejącej na kobiercu z trawy ścieżki i wskazał mi ręką dom. – Bagaż za chwilę będzie w pańskim pokoju.
Zrobiłem dwa kroki w asyście nowych przyjaciół i obejrzałem się do tyłu. Nabuchodonozor stał nieruchomo, ciężkim spojrzeniem przebijając sklepienie niebios. Butler ruszył zaraz za mną, dogonił mnie i szedł po mojej lewej. Gdy zerknąłem nań nieznacznie, przechwycił czujnie mój wzrok i pozwolił sobie na leciutki uśmiech.
– Robi wrażenie?
– Widziałem już większe konie – powiedziałem. – Aportuje? A co? Deski do surfingu czy podkłady kolejowe?
– Raz przyniósł wścibskiego dziennikarza.
Znudził mnie ten psi temat. Nie zwalniając, pochyliłem się i poklepałem bloodhoundy po łopatkach.
– No, chłopcy i dziewczynki! Uciekajcie!…
Natychmiast runęły do przodu, na ćwierć sekundy zostawiając za sobą skórę; jak na animowanym filmie dogoniła je dopiero po pierwszym kroku.
– Rozumiem, że był to wstęp do wykładu o zachowaniu w Veinie? – powiedziałem kwaśno. – Streść mi szybko pozostałe siedemdziesiąt dwa punkty…
– Nie przedstawiłem się, przepraszam. Proszę mówić do mnie Newell. A co do ograniczeń, to nie ma tu absolutnie żadnych. Przynajmniej dotyczących pana.
Sięgnął do kieszeni na piersi marynarki i wyjął mały koralik na krótkiej szpilce. Podał mi go w marszu.
– Wszystko tu jest – wyjaśnił. – Może pan korzystać z dowolnego pojazdu, otwiera bramę i załatwia sprawy w banku w tamtej części wyspy – wskazał dłonią za siebie, gdzie musiała znajdować się „tamta strona wyspy”.
Weszliśmy w cień rzucany przez budynek. Z tyłu dogonił nas wysoki wizg rozrusznika pioniera przechodzący w dostojne buczenie niezawodnego silnika. W ogromnej szybie zobaczyłem odbicie Nabuchodonozora: obejrzał się leniwie, chwilę trwał nieruchomo, patrząc na flyera – widocznie zrezygnował z przytrzymania łapą zabawki – dostojnie odsunął się o cztery czy pięć kroków, zwalił ciężko na trawę i ignorując potężne strumienie powietrza, ułożył do drzemki w pełnym słońcu. Prawie na pewno był największym psem na kuli ziemskiej, na pewno zaś był najlepszym psim aktorem na tejże.
Newell zwolnił nieco, jednocześnie wskazując kierunek ręką.
– Tędy dostanie się pan do swojego pokoju niezależnym korytarzem – powiedział. – Drzwi otwiera tylko quide. – Pokazał palcem na moją dłoń, w której zaciskałem otrzymany przed chwilą koralik.
– Tylko?
– Tylko – powtórzył z mocą.
Jakby intonacja mogła mnie do czegokolwiek przekonać! Wsunąłem koralik do kasetki w bransolecie zegarka i podszedłem do drzwi. Nie otworzyły się. Stuknąłem w nie palcem.
– Coś jeszcze? – odwróciłem się do Newella.
– Własne hasło. – Wskazał mikrofon, wystającą ze ściany płytkę cal na cal. – Drugie drzwi, prowadzące na ogólny korytarz, mają standardowy dekonsor. Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę mnie wezwać. Za półtorej godziny będzie tu pan Guylord. W tej chwili jest tu tylko panna Tada Ventham. Ostatnio widziałem ją na plaży.
Odwrócił się na pięcie, zamierzając odejść.
– Hej! – zatrzymałem go. – A jeśli zmienię obuwie? Pieski zdejmą mi je z nóg razem ze stopami?
– Przepraszam, nie wyjaśniłem tego do końca. Wystarczy zrobić krok w jakimkolwiek pomieszczeniu domu. Tylko tyle.
Zrobił ze mnie durnia, as kuty! Mruknąłem powątpiewająco:
– Czy to na pewno niezawodna metoda?
– W każdym razie lepszej nie ma – uspokoił mnie i odczekawszy chwilę z pytająco przekrzywioną głową, pochylił ją w lekkim ukłonie i zniknął za rogiem domu.
Nacisnąłem przycisk na ścianie i powiedziałem:
– Banał.
Drzwi wsunęły się w ścianę nadspodziewanie raźnie. Wszedłem do kabiny windy, a po trzech sekundach jazdy lustrowałem swoje nowe mieszkanie. Stałem w części livingu oddzielonej od reszty ścianką, drzwi na korytarz „ogólny”, jak powiedział Newell, były tuż obok. Za ścianką rozpościerał się spory pokój z esowatą kanapą i niemal tak samo dużym barkiem. Cztery masywne fotele i dwa lekkie krzesełka. Wall Street, czyli ogromny odbiornik TV, dwa utrzymane w kolorystyce wnętrza obrazy i jedna kompozycja przestrzenna naprzeciw kanapy. Cztery lampy na wysięgnikach, dywan od jednego krańca horyzontu do drugiego, warujące przy ścianach popielniczki. Podszedłem do drzwi znajdujących się w ścianie naprzeciw wejścia. Sypialnia i oddzielony ruchomą ścianą gabinecik. Moja walizka jakimś cudem stała już obok wpasowanej w ścianę szafy. Łazienka. Wróciłem do livingu. Oceniłem rozmieszczenie popielniczek i zapaliłem papierosa, oczekiwałem, że wszystkie pięć rzucą się do mnie, lecz musiały się jakoś komunikować ze sobą – podskoczyła tylko jedna i grzecznie jechała przy nodze, gdy szedłem w kierunku barku. Był równie dobrze wyszkolony – rozwarł przede mną swoje wnętrze, gdy tylko wyciągnąłem w jego kierunku dłoń. Nieco zbyt służalczy jak na mój gust, ale darowałem sobie uwagi. Za to wnętrze miał bogate. Zmusiło do zastanowienia się przez cholernie długą chwilę. Zemściłem się, robiąc niezwykle pracochłonny koktajl Lerby’ego, na który nigdy nie mam czasu, a w knajpach robią go z byle czego i byle jak. Po około sześciu minutach był gotowy, niezły czas, wspaniały smak. Smakowałby Pymie. A!… Powiedziała wczoraj:
– Wierzysz mi, że się mimo wszystko cieszę?
– Cieszysz się? – zaskoczyła mnie.
– A tak. Gdybyś widział siebie spojrzeniem wypalającego dziury w policyjnych patrolerach, zaciskającego palce podczas oglądania reportaży z obław i topiącego wzrokiem pancerne szyby wystawowe sklepów z bronią… Poza tym wiem, gdzie schowałeś kluczyki od bastaada, i nawet domyślam się, gdzie go trzymasz. Założę się nie wiem o co, że ma pełny zbiornik, a w bagażniku trzymasz kilka metrów linki i termos ze świeżo zaparzoną kawą.
Żuchwa opadła mi tak, że do ust mógłby wskoczyć zając, nie kalecząc sobie uszu. Potem odzyskałem władzę nad odpowiednimi mięśniami, nawet całkiem zgrabnie usiadłem.
– Od dawna? – wykrztusiłem.
– Ho, ho! Bawiła cię pierwsza książka, prawda? W drugiej już tylko wyżywałeś się na biednych przestępcach. Kilka razy widziałam, jak półgłosem czytasz swoje dialogi. Leniwie sączyłeś słowa zdolne położyć na łopatki nosorożca…
– Dość, Pyma! Błagam! – Poderwałem się z fotela i przycisnąłem ją do siebie tak, że nie mogła wyartykułować ani słowa. – Już nigdy nie będę uważał, że jestem mistrzem intrygi! Zawsze będę się ciebie radził, nie będę niczego ukrywał…
– No to powiedz, dlaczego wziąłeś tę tajemniczą robotę – przerwała mi lekkim tonem.
– Po prostu facet trafił na chwilę słabości… – skrzywiłem się. – Wiesz, jaki jestem miękki pod pancerzem widocznym…
– Taki sobie zwykły facet? – zapytała równie lekko.
Zbierała punkty do ostatecznej rozgrywki. Gorączkowo szukałem jakiegoś ukrycia.
– Niemal tak… – powiedziałem, przezornie kryjąc się za gardą tego „niemal”.
– I taki sobie NIEMAL – podkreśliła to słowo – zwykły facet przynosi ci twoją licencję? Na dodatek wzbogaconą o literkę A, co jak kiedyś sam tłumaczyłeś, znaczy, że policja kraju, a może i kilku krajów, otwiera na twój widok ramiona i sejfy z najtajniejszą informacją?
Wysunęła się z moich odrętwiałych objęć i zaczęła odliczać:
– Raz! Dwa! Trzy! Cztery!
– Dajcie ręcznik – rzuciłem przez ramię. – Zgoda. To nie jest zwykły facet i to nie jest zwykła sprawa… Koniec informacji.
– I to cię pokonało?
Szybciej niż laserowa drukarka odmówiłem przekonywającą modlitwę i rzuciłem się w odmęty kłamstwa.
– Siadaj w takim razie… – westchnąłem. – Zrobić coś do picia?
– Proponujesz to szczerze czy chodzi ci o zwłokę?
– Fifty-fifty… – Na początek zawsze dobrze jest zyskać zaufanie okłamywanego jakimś przyznaniem. „Podręcznik zaawansowanego kłamcy”, strona siódma.
Nie czekając na decyzję, podszedłem do barku i zrobiłem dwa manhattany różniące się od siebie tylko ilością angostury. Podałem ten łagodniejszy Pymie i usiadłem obok niej na oparciu fotela. Miałem nadzieję, że długo nie wytrzyma z zadartą głową i łatwiej mi będzie łgać.
– No więc… – łyknąłem, żeby stworzyć wrażenie zakłopotanego. – Wiesz, że większość swojego życia spędziłem…
– E-h-h! – Pyma przeciągnęła się w fotelu i zapadła w niego. – Obudź mnie, jak przestaniesz truć…
– Poczekaj! Już idzie sedno. Rzeczywiście nie mogę sobie znaleźć miejsca. Pisanie jest fajne, nawet bardzo, ale muszę się kręcić między żywymi ludźmi, taką mam naturę, że bawi mnie grzebanie w kłamstwach. Ich wykrywanie podbudowuje mnie, dowartościowuje. A książki… Kapitalna praca, dopóki piszę o czymś świeżym, co niedawno przeżyłem. Próbowałem przypomnieć sobie stare sprawy. Nic z tego. Nudne jak małże w oleju. Pisanie nie sprawia mi przyjemności, lenistwo zaś nie daje forsy. I tak, i siak, i owak musiałbym wkrótce zabrać się do jakiejś roboty. A wiesz, że nie mam żadnych kwalifikacji… Tylko nie mów mi, że mógłbym zostać magazynierem w CBI…
– Nie, tego nie mówię…
– A co mówisz?
– Właśnie nic. Tylko musisz mi obiecać, że nic ci się nie stanie, to raz, i dwa: że podjęcie się tej sprawy nie ma żadnej utajonej otoczki!
Nadzwyczaj długo mogła siedzieć z przekręconą i zadartą do góry głową! Wyjąłem papierosy i przypaliłem dwa. Podałem jednego Pymie i gestem poprosiłem o popielniczkę. Kiedy się odwróciła, powiedziałem z namysłem:
– O drugim punkcie nawet nie ma co mówić… – Pyma zajęta sięganiem po popielniczkę nie odezwała się, w duchu podskoczyłem kilka razy ze szczęścia. – A pierwszy… Cóż, wiesz, że kocham życie i mam zamiar zjeść go tyle, ile mi odmierzono, i raczej więcej niż mniej, na mniej się nigdy nie zgodzę!
– Czyli…
– Czyli! – przerwałem jej. – Nie ma problemu! Wyjadę na kilka dni, a potem wracam i będę się zmagał z kimś czy z czymś. Na razie jadę dowiedzieć się, o co chodzi. Może nawet okaże się, że zrezygnuję ze sprawy? – „Podręcznik zaawansowanego kłamcy”, strona siedemnasta i sto trzecia.
Pyma poderwała się z fotela i w tej samej chwili do domu wpadł Phil.
– Opowiem wam kawał! – wrzasnął.
– Nie-e-e! – ryknęliśmy zgodnie z Pymą.
– Ta-a-ak!!! – pokrył wrzaskiem nasz opór.
W nocy Pyma wróciła do naszej rozmowy. Oszczędzała mnie jednak wyraźnie.
– Owen? – Poczułem, co się święci, starannie sapałem przez nos. – Na pewno jesteś znakomitym detektywem, jestem też przekonana, że piszesz świetne czytadła… – Poruszyła się obok mnie i tchnęła prosto w ucho: – Ale kup Philowi ten nowy rower inercyjny i naucz się od niego, jak się mnie okłamuje!
Nie wytrzymałem i roześmiałem się. Odwróciłem się do niej. Gdzieś mniej więcej w godzinę później zapytałem:
– Czy to nie ty kupiłaś mu zupełnie niespodziewanie kilka dni temu latawca z solarami? A przedtem łóżko z kompletem bajek?
Pyma starannie sapała przez nos.