Читать книгу Detektyw Owen Yeates - Eugeniusz Dębski - Страница 6

Furtka do ogrodu wspomnień

Оглавление

Nie podjąłbym się nawet za galon piwa określenia momentu przejścia ze snu do jawy. Może powinienem powiedzieć dokładniej: odzyskania przytomności. W obu przypadkach zresztą natychmiast dotarło do mnie, że rozpoczynający się dzień, w jakiejkolwiek jego fatalnej fazie się ocknąłem, będzie przyjemny jak nurkowanie z katarem.

Gdy myśli zaczęły jako tako pełzać po mózgu, zrozumiałem, że w mojej jamie ustnej założył norę skunks, zapewne z powodu wyjątkowości przynależnego mu fetoru wygnany ze skunksiej społeczności. Gdyby nie to, spróbowałbym przygnieść kac do łóżka własnym ciałem i przetrzymać go w klinczu do późnego popołudnia, wczesnego wieczora albo – najlepiej – późnej nocy. Jednak suchość w gardle oraz niesmak w ustach zmuszały do wykonania jakiegoś ruchu.

Poruszyłem się więc.

Od razu runął na mnie ból, zawyły wszystkie kości, jakbym spał na podłodze z trapezowanej blachy albo szczycie palisady, tymczasem wiedziałem, że moja hotelowa podłoga jest gładka jak mózg debila. Jak dzisiaj mój własny. Zacisnąłem zęby i wykonałem wolniutki siad. Zarzuciło mnie, zakołowało, wyrównałem z trudem, zaciągnąłem węzły ścięgien, zablokowałem stawy.

Siedziałem.

Siedziałem dość długo, aż postanowiłem dogonić klapki, już po kilku minutach miałem na nodze jeden; drugi, śmiglejszy, uciekł aż pod ścianę i wszystko wskazywało, że dzisiaj będzie miał wolne. Chwyciłem rękami krawędź łóżka, dźwignąłem się. Odetchnąłem głęboko świadomy przestępstwa – powietrze po przejściu przez moją jamę ustną nie nadawało się już do niczego.

– Komp… – pisnąłem. Przeczekałem salwę honorową, jaką mózg uczcił zwycięstwo nad ciałem. Kilka ciepłych, słonych łez spłynęło mi po policzkach i opadło na pierś. Syczałem dalej: – Wycisz wszystkie sygnały… Napuść do wanny wody, temperatura około czterdziestu stopni, potem obniż… Dodaj cztery gramy balsamu O’Malleya… Podaj do łazienki cztery taspy, cztery multiwitaminy, dwie alca forte w litrowym roztworze plus magnez i potas. Potem dwie puszki piwa. Idę…

Półtorej godziny później dzień się nieco przejaśnił, może dlatego, że miałem na koncie kilka spektakularnych sukcesów: dopełzłem do łazienki, przełknąłem wszystkie prochy, popiłem roztworem, zwaliłem się do wanny i nie utonąłem, oraz – co najważniejsze – przegnałem skunksa i zawładnąłem na nowo jego norą. Po pierwszej puszce piwa czarno-biały świat nabrał leciutkich kolorków, a odgłos wpadających do wanny kropel przestał katedralnym echem kołatać się pod czerepem. Po wyjściu z wanny bez trudu dogoniłem krnąbrny prawy klapek i przetrzymałem bez jęku cały cykl masażu. Zerkając w lustro, zobaczyłem tam po raz pierwszy tego dnia siebie. Posłałem mu… sobie uśmiech. I natychmiast cichuteńko odezwał się telefon. Poleciłem włączyć ekran i uśmiechnąłem się szerzej.

– Cześć, kochanie! – zagadałem szybko, widząc, że Pyma ma ten „zwiastujący” coś nieprzyjemnego, lekko nachmurzony wyraz twarzy. – Wyglądasz uroczo…

Gorączkowo usiłowałem przypomnieć sobie, czy dzwoniłem do niej w nocy.

– Ty też. O ile to jesteś ty – powiedziała, zachowując powagę. – Ale nie o tym… – Rzuciła spojrzenie gdzieś w bok. – Mam mały problem. Nasz syn… Twój wariant syna… No, chodźże tu! Opowiesz sam. – Wcisnęła przed obiektyw Phila. Z jej tonu wnosząc, powinien mieć skruszony wyraz pyszczka, pewnie jednak gdzieś na satelitarnych łączach szczegóły obrazu się zacierały. – Opowiadaj! – ponagliła Pyma.

– Wysmarowałem… – Przypomniał sobie coś: – Dzień dobry, tatuś! A Teba wczoraj pobiegła…

– Ph-i-l?! – Pymie udało się podzielić na trzy tempa jego imię.

– Aha! Wysmarowałem drzwi wychowawcy…

– Czym? – zainteresowałem się, myśląc intensywnie, jak i przed czym go obronić.

– Pisakiem.

– Po co?

Wzruszył ramionami. Popatrzyłem na Pymę. Poczułem, że już mam ochotę na papierosa. Zapaliłem, a syn czekał na moje pytania.

– No? Po co?

– Pan De Wint… Dopisałem mu „a”…

– Ale po co?

– Żeby było dewiant. – Ożywił się, nieco zdziwiony moją ignorancją.

– A przynajmniej wiesz, co to znaczy?

– No pewnie! Sam kazałeś mi korzystać ze słownika wyrazów obcych!

– No tak… – Rzuciłem tęskne spojrzenie w stronę barku. – Miałeś jakiś powód?

– No… Chciałem się upewnić, czy to znaczy to, co myślałem.

– Chol… Nie o to pytam! Czy miałeś powód, żeby tak napisać?

– Zabiera gumę do żucia… – mruknął, patrząc pod moje stopy.

– Nie wydaje ci się, że to za mało?

– Zabiera gumę tylko dziewczynkom, robi z tego duże grudy i potem głaszcze, kiedy myśli, że nikt nie widzi. Przymyka przy tym oczy i…

– Dobra! Już rozumiem…

– Phil? – Pyma straciła swój Oskarżycielski, Egzekutorski i Inkwizytorski Wygląd, wpatrywała się w syna z zaskoczeniem, niedowierzaniem i strachem. Tak, strachem. – Tego mi nie powiedziałeś! I dyrektorowi też!

– Zaczęlibyście… – Strzelił do mnie spojrzeniem, potem zerknął na nią z dołu. – Myślę, że byłabyś zakłopotana. A dyrektor zacząłby uważać, że w naszym domu muszą się dziać niezłe rzeczy, skoro dziecko ma pojęcie o dewia…

– Jasne! – Pyma przerwała mu wypowiedź. – Wiemy już teraz, że w pewnym sensie miałeś rację. Mówię to tylko do naszego użytku. Ale pozostaje kwestia twojej próby samowolnego wymierzenia sprawiedliwości…

– Poczekajcie oboje – wtrąciłem się. – Phil, mama przyznała, że miałeś trochę racji, i tu się z nią zgadzam. Zgadzam się również, że to jest satysfakcja do wewnętrznego rodzinnego użytku. Absolutnie nie do afiszowania się na zewnątrz, rozumiemy się? – Skinął głową. Przeniosłem spojrzenie na Pymę. – Natomiast nie widzę powodu, żeby w tym kontekście uważać dopisanie jednej litery za nadmierną satysfakcję…

– Literki?! Przecież nie o tym mówię. – Pyma roześmiała się sztucznie. – Phil… Idź już do siebie, dobrze? – Nie wytrzymała, chwyciła w garść gęstwinę włosów chłopca i przyciągnęła do siebie. Pocałowała go w czubek głowy i popchnęła lekko. Mrugnął do mnie i zniknął z ekranu. Pyma odczekała kilka sekund, popatrzyła na mnie. Gdzieś poza nią, niewidoczny, ale wyraźnie wyczuwalny czaił się uśmiech Phila. – Owen, wiesz, co on zrobił?

– Nawet nie próbuję zgadnąć… Poczekaj, zrobię sobie…

– Jeszcze nie! – zastopowała mnie. – Widzę po oczach, że lepiej, żebyś jeszcze dwie godziny poczekał…

– OK. Odczekam, ale cóż on takiego zrobił?

– Dorwał się do tej cholernej kulki z zarekwirowanej dziewczynkom gumy do żucia i wstrzyknął do środka klej z utwardzaczem. De Wint zaczął ją żuć w zaciszu swojego gabinetu. Mówić dalej?

Pokręciłem głową, utrzymałem powagę na twarzy. Powiedziałem:

– W tym małym człowieku skupiły się i znalazły nowe, czasem zaskakujące, najlepsze cechy jego rodziców, chociaż…

– Wart jeden drugiego! Dlaczego nie zapytasz, po kim ma tę skłonność do „zaskakujących” zastosowań kleju?

– Dobrze, po mnie. A wiesz dlaczego nie zapytam, skąd ściągnął propozycję zastosowań? – Dźgnąłem palcem ekran, starając się trafić czubek nosa Pymy. – „Ucz się czytać, synku, bo będzie ci głupio, że wszyscy czytają książki tatusia, a ty nie umiesz” – sparodiowałem znaną mi z przeszłości wypowiedź Pymy. – Gdyby nie czytał…

– Tęsknisz? – przerwała mi, sygnalizując, że dalsze moje wymądrzanie się zupełnie jej nie interesuje.

Zaprzeczyłem ruchem głowy.

– Gdzieżby tam! Tłumy fanek, wśród nich na pewno znajdzie się kilka z obfitymi biustami, które chętnie kładą na twoje spragnione poklasku ego, co?

– Nie przeczę.

– Spróbowałbyś! – Sięgnęła do kieszeni, przetarła swój monitor chusteczką i z zatroskaną miną powiedziała do siebie: – Trzeba będzie zmienić nasz ekran, kolory wysiadają. Wyglądasz na nim, jakbyś miał worki pod oczami. Zaraz zadzwonię do serwisu…

– Tęsknisz? – przerwałem.

Też zaprzeczyła.

– Kiedy wracasz? I czy w ogóle wracasz?

– Może… Może jutro. – Zgasiłem papierosa, który bez mojego udziału dobrnął do końca istnienia. – O piątej z minutami melduję się na lotnisku, o szóstej poproszę stawiać na stół wszystkie te proste domowe potrawy, które tak lubię: Johnny Walker, syfon…

– No to do zobaczenia. Pa!

– Pa… – powiedziałem do srebrzystego ekranu.

Zerknąłem na barek, wsłuchałem się w pracę własnej maszynerii. Daleko jej było do szwajcarskiej precyzji. I – co było jasne nawet dla mnie – smarowanie nie mogło pozytywnie wpłynąć na działanie.

Miałem jeszcze trochę czasu, więc podszedłem do okna. Dzień, znajdujący się już w południowej fazie, był jasny, słońce grzało uprzejmie przez lekko prześwitującą blaskiem kurtynę z cienkiej warstwy obłoków. Hotel zlokalizowano poza właściwą aglomeracją, dotykając nosem szyby i zezując, mogłem zobaczyć tylko pierwsze dachy Amsterdamu. Gdybym – nadal opierając nos o szybę – przekręcił głowę w prawo, zobaczyłbym płaską łąkę z gigantycznym wybiegiem dla dzieciaków. Miały ostatnie dni wakacji, wszystkie elementy miasteczka oblężone były przez małe pstro ubrane postaci. Złapałem się na tym, że szukam wśród nich Phila. Westchnąłem. Jeszcze raz skontrolowałem czas. Miałem go niemal tyle samo, ile przedtem.

Sprawdziłem, czy mam w kieszeni gotówkę, i wyszedłem z pokoju. W hallu odnalazłem kiosk ze słodyczami. Pogodny grubasek, którego podejrzewałem o przejadanie całej pensji w miejscu pracy, uśmiechnął się do mnie promiennie.

– Jaka guma cieszy się największą popularnością u dzieciaków? – zapytałem.

– Bubla – odpowiedział natychmiast.

– Jasne. – Sięgnąłem do kieszeni. – Dziesięć kilo.

– Jasne… – powtórzył za mną. Kosztowało go trochę wysiłku utrzymanie na pulchnych wargach uśmiechu. Sięgnął pod ladę, szukał chwilę po omacku. – Może być dwanaście? – zapytał odrobinę zjadliwie, stęknąwszy, postawił na ladzie spore pudło. Najwyraźniej podejrzewał mnie o chęć przemycenia całej paki do Stanów. Przyciskając do piersi pudło, podałem mu pieniądze i wyszedłem przed hotel. Wiraż w prawo i po kilku minutach dotarłem do Łąki Szaleństwa. Tam rozejrzałem się w poszukiwaniu odpowiedniego współpracownika. Sam się rzucał w oczy – gibki, szybki, zdecydowany, z ogromnym posłuchem u reszty. Chwyciłem go za ramię, gdy przebiegał obok. Chwyciłem mocno i natychmiast poprawiłem uchwyt, inaczej nie miałbym szans na utrzymanie go przez dwie sekundy w jednym miejscu.

– Cześć, rozumiesz mnie? – zapytałem, starając się upodobnić swój amerykański do kontynentalnego angielskiego.

– Tak! – Próbował się uwolnić, ale byłem na to przygotowany.

– Posłuchaj mnie przez kilka sekund, OK? – Jakby trochę mniej się szarpał. – Jest interes do zrobienia. Widzisz to? – Wskazałem stojące na ławce pudło.

– He?!

– No to słuchaj: zostawiam ci to pudło, a zrób tak, żebym za godzinę miał całą tę gumę przeżutą. Jasne? Rozdaj ją albo żuj sam, jak wolisz, bylebyś oddał te dwanaście kilo przeżute… – Podałem mu hotelową wizytówkę. – Przyjdź z kolegami, bo będzie na was czekało cztery razy więcej, do własnego użytku. Zgoda?

– Ta!

Szarpnął się jeszcze raz, nieznacznie osłabiłem chwyt, to wystarczyło – chwycił pudło i przeraźliwie gwiżdżąc czy piszcząc, runął w tłum z lekka zaniepokojonych moją obecnością kolegów. Rzucił w biegu kilka poleceń, a gdy odwróciłem się i, chichocząc do siebie, ruszyłem z powrotem do hotelu, zza pleców dobiegł mnie odgłos dartego w pośpiechu kartonu i ponaglenia tych, co nieco dalej od pudła stali.

Ciąg dalszy w pełnej wersji e-booka

Detektyw Owen Yeates

Подняться наверх