Читать книгу Detektyw Owen Yeates - Eugeniusz Dębski - Страница 7
Zamiast posłowia: Rękopisy nie płoną, czyli maszynopisy nie giną!
ОглавлениеPiąta księga przygód Owena, napisana sporo czasu temu, wychodzi dopiero teraz. A powód zwłoki?
Nie da się, wybacz, Czytelniku, w dwu słowach…
Powieść została napisana i złożona w wydawnictwie. Czekała sobie, czekała i czekała. Takie były czasy. Jak chciałeś być wydany, to musiałeś być cierpliwy, a dopiero potem wprawny w pisaniu. Aż zdecydowano, że zostanie wydana, po czym zaraz wydawnictwo zostało postawione w stan likwidacji, co nie znaczy, że należy te dwa fakty ze sobą kojarzyć. W każdym razie, kiedy dotarło do mnie, że już tego nie wydadzą, zacząłem poszukiwać kopii maszynopisu (to ważne: maszynopisu, bo napisana była na maszynie), która miała leżeć sobie spokojnie w domu, ale…
Ale przypomniałem sobie, że mając werbalne zapewnienie o wydaniu „Furtki…”, kopię powieści dałem komuś do poczytania, niekoniecznie nawet do zwrotu, bo po co – wszak niedługo będę ją miał w postaci książkowej! No trudno, w domu nie ma, ale przecież jest w oficynie. Niby jeszcze nic nie wskazywało na powiew dramatu. Udałem się do likwidowanej firmy, gdzie okazało się, że niestety – maszynopis zabrał do domu redaktor. Zabrał do domu dwa tygodnie temu, po czym zaraz wziął i… zmarł nagle na atak serca.
Również proszę nie łączyć faktów.
W każdym razie okazało się, że nie ma tego maszynopisu w domu, gdzie szukała go sekretarka wydawnictwa. Ta sama sekretarka zdradziła mi w wielkiej tajemnicy, że istnieje dom, gdzie nieboszczyk również bywał często, i może tam właśnie zaniósł maszynopis. Udałem się pod wskazany adres i, kretyńsko się jąkając i czerwieniąc, wydukałem, że proszę o przejrzenie papierów pana L. A. M. i wydanie, o ile się znajdzie, maszynopisu powieści. Najpierw omal nie zostałem zrzucony ze schodów, ale właściwa mi kultura i wdzięk przełamały lody, co nie zaowocowało niczym. Maszynopisu nie było.
Zostałem więc bez powieści. Owszem, pamiętałem ją całkiem dobrze i mógłbym w każdej chwili odtworzyć, gdyby… Gdyby nie fakt, że pisałem inną, która wydawała mi się ważniejsza, potem pisałem jeszcze coś innego, a Owen przesuwał się w kolejce, a raczej obsuwał… I tak płynął czas, letni i zimowy, a ja ciągle tylko zastanawiałem się, jak to zrobić, żeby nie pisać powieści po raz drugi, a ją mieć? Napisałem, tak się zastanawiając, szóstą powieść o przygodach Owena, potem siódmą. A feralna piątka tylko w pamięci istniała.
I oto jakiś konwent, jakieś spotkanie, jakieś pytanie o to, co piszę, co będę, co zamierzam, i ja, długo perorując, dochodzę do opowieści o zaginionym Owenie, który, biedak, ciągle czeka. A tu nagle z ostatniego rzędu rozlega się spokojny, beznamiętny, boski w brzmieniu głos: „Jak chcesz, to ja ci »Furtkę…« przyślę!”.
Cisza. Cisza i… cisza… Potem ryk radości, mój i kilku innych. Okazuje się, że ta kopia, com ją komuś dał, została po wielekroć skserowana i jako kolejna kopia dotarła do człowieka, który taki blady egzemplarz posiadał!
No, czy nie cud?!
Przysłał mi go.
Okazało się, że jest do przepisania. Jednak. Ani skaner, ani ksero już tekstu nie chwytały, ani nawet przeciętny korektor. I wpadłem na piekielny pomysł. Będąc naonczas współredaktorem pierwszego sieciowego polskiego periodyku „Fahrenheit”, opisałem mniej więcej tak jak w tym miejscu swoje problemy z Owenem V, i zaproponowałem coś takiego: kto chce się przysłużyć fantastyce polskiej i mnie w szczególności, niech się zgłosi, a ja wyślę mu cztery, pięć stron powieści w celu przeniesienia ich na nośnik elektroniczny. Trzęsły mi się nogi, kiedy zamieszczałem anons w Sieci, w głębi ducha przekonany, że i tak się nie u-u-uda…
Godzinę później miałem pierwsze zgłoszenie, dlatego je pamiętam: Tomasz J. z Berlina…
I runęła fala zgłoszeń!
Następnego dnia już nie miałem ani jednej kartki do rozdania, poważnie!
Wykształciło się kilka metod działania: niektórzy po prostu przepisywali, inni prosili o dwie, trzy porcje („Co to za przepisywanie pięciu stron!”), jeszcze inni pytali, czy mogą „sobie poredagować”, a jeszcze inni przysłali mi po dwie wersje: po prostu przepisane, i przepisane twórczo, z redakcją.
Czyli ja tylko pokleiłem te kawałki, wygładziłem zadziory na „stykach”, przejrzałem raz jeszcze i… miałem gotowe. Aha, jeszcze dwa tygodnie później zgłaszali się ochotnicy do przepisywania, aż żałowałem, że Owen nie był grubszy.
No i to jest koniec opowieści o zaginionej i odnalezionej powieści.
Woland w „Mistrzu i Małgorzacie” mówi: „Rękopisy nie płoną”. Ja powiadam: „Maszynopisy nie giną!”. Pewnie, że pierwsze zdanie jest ładniejsze, ale drugie – prawdziwe!
Tak więc, jeśli ktoś jakiejś przyjemności zażył, czytając tę powieść, to niech będzie świadom, że tym razem przyłożyli się do tego nie tylko autor, ale i tych kilkanaście osób (Tomasz J. i dwa tuziny innych, z „Pumą” na czele).
I ten zajadły kolekcjoner, który miał czwarte ksero po siódmej kopii…
Serdecznie Wam wszystkim za pomoc dziękuję.
Mam nadzieję, że Wasz trud miał sens…
Dziękuję.
EuGeniusz Dębski