Читать книгу Detektyw Owen Yeates - Eugeniusz Dębski - Страница 9
Fragment kolejnego tomu przygód Owena Yeatesa: „Brat marnotrawny” (6 tom)
Оглавление…Przepraszam, mam przyjemność z panem Owenem Yeatesem?
Powstrzymałem się od ulubionego sposobu zawierania znajomości, zostawiłem swoją stopę i jego krocze w spokoju.
– Tak, to ja.
– Niepotrzebnie pytam, znam pana twarz doskonale. Chciałbym pana prosić o chwilę rozmowy…
– Zanim się zgodzę chciałbym wyjaśnić, że nie prowadzę żadnych dochodzeń, jestem zadowolony ze swojego agenta i nie zamierzam go zmieniać. – Ciesz się, ty cholerny krwiopijco! – Jak również mam dom wyposażony we wszystko, co nasz przemysł może zaoferować i co może się w tak niedużym domu zmieścić. Tak więc nie mamy o czym rozmawiać, jeśli pańska prośba dotyczy którejś z tych trzech spraw. Co do innych spraw mam podobne odczucia…
Przez krwawego koloru mgłę przed oczami zobaczyłem, że rytmicznie otwiera i zamyka usta. Najpierw pomyślałem, że brakuje mu tlenu, dopiero po kilkunastu sekundach zrozumiałem, że usiłuje wtrącić coś do mojej perory i – zupełnie nie wiem, dlaczego – dałem mu szansę. No, byłem w końcu bardzo zmęczony.
– Nie-nie-nie! – Skorzystał natychmiast z mojej wielkoduszności i osłabienia. – Moja wizyta dotyczy pańskiej twórczości.
Trafił mnie w najczulsze z możliwych miejsc. Chwilę stałem starając się nie osunąć po framudze, potem cofnąłem się i wskazałem mu ręką salon.
– Proszę wejść i zrobić sobie drinka. Na mnie niech pan nie czeka, przeżyłem dwie doby skuteczniej od wszelkich preparatów odrzucające od alkoholu.
Zostawiłem go w salonie, korzystając z pamięci mięśniowej dotarłem do łazienki, wygrzebałem ze skrytki za rezerwuarem tabletkę redtexu, wsadziłem łeb pod strugę zimnej wody i chwilę później pożegnałem się na kolejną noc ze snem. Gdy wróciłem do salonu, siedział grzecznie na kanapie i rozglądał się po pokoju. Jeszcze zanim doszedłem do swojego fotela, poczułem przypływ sił, za którym machając kusym ogonkiem pędziła ochota na drinka. Odsunąłem ją czubkiem buta, ale delikatnie – byłem pewien, że jeszcze kiedyś się przyda.
– Pisze pan doktorat?… – zagaiłem.
– Nie, to zupełnie inna sprawa. – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni, chwycił coś palcami, ale nie wyjął. Potrzymał chwilę i wycofał rękę. Jeśli miał tam broń, to postanowił dać mi jeszcze szansę. Redtex szalał w mojej głowie, uruchomił mózg i pewnie dlatego zwróciłem uwagę na akcent gościa. Niewątpliwy dobry stary kontynentalny angielski. Mężczyzna odetchnął i zaczął mówić: – Nazywam się Matthew E. Debsky II. – Wpatrywał się w moje oczy jak śledczy czyhający na reakcję podejrzanego. Wykonałem klasyczny ruch brwią i czekałem na ciąg dalszy. – Jestem prawnukiem Eugena Debsky’ego. – Uprzejmie dodałem do treści spojrzenia szczyptę zainteresowania i czekałem. – Nic to panu nie mówi?
– Nic – pokręciłem głową.
– No to muszę powiedzieć więcej…
– Niewątpliwie. Nigdy nie przyznaję się do niczego szybciej niż po siedmiu dobach tortur.
– Więc tak – na przełomie ubiegłego i naszego wieku żył w Europie mój dziadek, autor dość dużej ilości książek. Zajmował się fantastyką i sensacją opakowaną w fantastykę. Umiarkowanie popularny i chyba tyleż utalentowany, co nie wpędzało go w stresy i nie pozwoliło specjalnie zarobić na swoim pisarstwie. Jego najpoważniejszym atutem był cykl powieści o detektywie z drugiej połowy dwudziestego pierwszego wieku. Było tego kilka tomów i proszę zgadnąć: jak nazywał się ten detektyw?
– W tej sytuacji muszę powiedzieć, że Owen Yeates – parsknąłem śmiechem.
– Aha… Więc jednak słyszał pan o dziadku?
Uśmiech stał się tak ciężki, że nie mogłem go dłużej utrzymać na wargach. Zsunął mi się na pierś i głośno plasnął o podłogę. Kilka kropel wody z niedokładnie wysuszonych włosów spadło mi na kark. Potrząsnąłem głową i odchrząknąłem.
– Zaraz-zaraz! Czy pan powiedział, że pański dziadek pisał powieści, w których występuje Owen Yeates?
– No tak!
Ogarnęło mnie przeczucie nieszczęścia. Gestem powstrzymałem gościa przed dalszymi rewelacjami, namierzyłem barek i zapytałem:
– Teraz się już chyba napijemy?
– Jeśli można – bez wody…
– To i mój ulubiony koktajl – przyznałem nalewając już whisky. Podałem mu szklankę, rzuciłem się w swój fotel. Przedtem upiłem, żeby przypadkiem nie zachlapać tapicerki. – Mam wrażenie, że jeszcze pan nie skończył?
– Niestety nie. – Zrobił z whisky to, co i ja przed chwilą. – Otóż dziadek napisał… – Łyknął jeszcze raz. – Pierwsza jego powieść o Owenie Yeatesie nosi tytuł „Podwójna śmierć”… – zawiesił głos. Pokręciłem przecząco głową. – To jest jej drugi tytuł – uzupełnił cicho. – Pierwszy i właściwy to „Ludzie z tamtej strony świata”…
Wytrzeszczyłem oczy aż zabolało. Szklanka kiwnęła mi się w ręku, ale czułem, że nie uda mi się napić, oparłem dłoń na kolanie.