Читать книгу Detektyw Owen Yeates - Eugeniusz Dębski - Страница 11

Fragment kolejnego tomu przygód Owena Yeatesa: Ostatnia przygoda (tom 8)

Оглавление

…A mnie mało co dobrego czekało dziś. Praca. Robota. Nowe miejsce zatrudnienia. Splunąłbym na podłogę, gdybym miał choć odrobinę śliny w ustach. Susza.

Upał.

Już się nie cieszę sympatią Stwórcy.

Chyba.

Gdyby tak nie było, gdybym nadal był pupilkiem – wiedziałbym. Niestety, tę zmianę odczuwałem tak mocno i niezawodnie, jakbym szedł w upalny dzień i nagle ktoś wywalił na mnie z siódmego piętra beczkę wody z pokruszonym lodem. Przecież dobrze pamiętam, jak się dowiedziałem, że Stwórca mnie lubi, i Pyma, choć ma inne zdanie w tej kwestii, faktom zaprzeczyć nie może. Kiedy pojechaliśmy do jej mamy z wieścią o zbliżającym się powiciu wnuka, teściowa zdobyła się na gest niezbicie przyjazny, mianowicie oddała nam dwa bilety na musical „Delma w cyrku”. Zaparłem się, że nie pójdę, że nie znoszę tego sortu muzyki, tych bab, co wyglądają, jakby ktoś nanizał na trzpień z nogami cztery opony, a udają osiemnastolatki, tych facetów, co nie mogą długo wciągać bandziochów, bo przecież muszą też podśpiewywać co jakiś czas… Tych dekoracji… Nikt mnie nie słuchał, to znaczy – Pyma. Idziemy, i koniec. Premiera w małym mieście, wszyscy notable, jej koleżanki ze szkoły, jej byłe dwie sympatie, a ona chce im pokazać detektywa, który niedawno uratował Ziemię od najazdu spoza Ziemi. I kropka.

Wypożyczyła mi garnitur! Poszliśmy. I było tak, jakem przewidywał: pięćdziesięciodziewięcioletnia osiemnastolatka, siedemdziesięcioczteroletni dwudziestoletni amoroso, dykta i papa, i fałszująca orkiestra. W pierwszym antrakcie błagałem, żebyśmy wyszli i poszli. Nie. W drugim – płakałem. Nie. Trudno. W połowie trzeciego aktu usłyszałem wyraźnie: „Owen, biedaku. Uważaj. Dostaniesz, czego chcesz, ale nie śpij, bo przegapisz!” Wyostrzyłem zmysły, bo cynk był taki przekonujący… I czekałem do ostatniej minuty trzeciego aktu. Już stały babusie z koszami plastykowych kwiatów, już co poniektórzy obmacywali kieszenie w poszukiwaniu numerków do szatni. Na scenie udającej cyrkową arenę tańczył otoczony wianuszkiem facetów w czarnych rajtkach biały rumak, przewodnik tego baletu. I tak się rozochocił, tak wywijał, podskakiwał, aż się wybił w powietrze, zakręcił… i zahaczył nóżką o czarnego konika. I wylądował na lewej połowie twarzy na deskach sceny, a reszta ciała po chwili ułożyła się na nich też. Nie powiem, że się szybko poderwał, o nie – dyrygent musiał z osiem taktów powtórzyć, zanim biały wałach chwiejnie się wyprostował, ale już nie wirował i nie skakał. Dokończyli koledzy, nieco bezładnie improwizując… A ja ryczałem na całe gardło. Śmiali się wszyscy, nie było wyjątków, albowiem pięknie facet gruchnął, lecz elita miejscowa chichotała kulturalnie! A ja uważałem, że skoro Pan zesłał mi chwilę humoru po czterech godzinach siedzenia w cudzym garniturze, to muszę okazać wdzięczność, no bo jakże to: serwuje mi się taki numer, a ja zdawkowe „chi-chi!”? O nie, Owen Yeates jak jest wdzięczny, to to widać. I słychać.

Było słychać.

Zwłaszcza jak ta serdelka wyszła się kłaniać, główna rola kobieca, a za nią ten koń biały. Z opuchniętą połową twarzy, z której opadł cały puder i starła się szminka!

To był pierwszy raz, kiedy się dowiedziałem, że co jakiś czas mogę liczyć na pomoc z najważniejszego kierunku.

Potem przekonałem się o tym dobitnie kilka razy, może kilkanaście. Przecież w końcu żyłem!

Dziś jednak czułem, że jestem osamotniony. Parasola nad głową nie wyczuwałem, nikt nie głaskał mnie po głowie. Musiałem radzić sobie sam. A dzień nie zapowiadał się wesoło.

Pojechałem do pracy (co za ponury początek zdania!) vantourem.

Mieliśmy rezydować w niewielkim na oko, ale rozległym piwnicznie domku na peryferiach, kawałek za Cicero. Filia wydziału kontroli podatkowej, dział statystyki wielkoformatowej. Żeby nikomu nie przyszło do głowy przyjść tu z formularzem podatkowym. Pracując w takiej jednostce, nie powinienem rzucać się w oczy taką furą jak bastaad. Musiałem więc przebyć drogę wozem z klimatyzacją efektywną niczym jednoręki górnik, nie mogło to się skończyć dobrze. Po drodze jeszcze raz wysłuchałem cyfrowego głosu powtarzającego, co powinienem wiedzieć o swoich nowych pracownikach. Pracownicach. Wyszło mi, że chyba mam lekcje dobrze odrobione.

Zaparkowałem w obszernym garażu, na razie dość chłodnym, zamknąłem drzwi, wewnętrznym korytarzem dotarłem do salonu. Miał udawać – i dobrze się spisywał – poczekalnię. Stały tu pod dwoma ścianami kanapy, między nimi dobrze dopasowany wysokością imponujący stół, operacyjny, można by na nim śledzić inwazję Hitlera na Brytanię. Jakieś fotele, cztery podajniki napojów, ulotki na stelażach i pęczki pisaków. Oglądałem to wcześniej i wiedziałem, że nie ma się czego przyczepić.

Z korytarza, a właściwie ze znajdującego się w połowie jego długości właściwego pokoju operacyjnego dobiegła mnie salwa śmiechu. No, trzeba stawić czoło przeznaczeniu. Przecież świetnie widzą na podglądach, że ich nowy szef już jest.

Idziemy.

Wszedłem do operacyjnego. Udały, że przerywają miłą rozmowę, i stanęły ni to w postawach zasadniczych, ni to kuszących.

Skinąłem głową, powiedziałem „dzień dobry” i przysiadłem na skraju stołu. Nie pozwoliłem sobie na chwilę ciszy wypełnionej wymianą spojrzeń.

– Matrina Hollywater – powiedziałem patrząc w oczy wysokiej, dość ciężko, ale jeszcze kształtnie zbudowanej Afroamerykance. – Wiek opuszczam, zwolniona czy też przeniesiona z żandarmerii w stopniu sierżanta. Słabo strzela, za to niemal ze wszystkiego. Rozwódka.

– Anya Buonaparte Panagiotidis – przeniosłem wzrok na drugą ciemnoskórą podwładną. – Panna. Policjantka, wybitnie strzela z czterech najpopularniejszych pistoletów służb mundurowych.

Skinęła głową. Nie wiem, czy podziękowała za ocenę umiejętności strzeleckich czy tylko zgadzały jej się dane.

– Jane Mary Braden – przedstawiłem pozostałym paniom trzecią koleżankę, białą. – Rozwódka z czteroletnią córeczką. Policjantka. Porucznik. Znam wyniki z siedmiu broni i jestem pod wrażeniem. Ja sam strzelam gorzej, a moją jedyną zaletą jest to, że strzelam z zaskoczenia. Chętnie w plecy.

Wstałem i wymieniłem z koleżankami uściski dłoni. Nie dało się o tych uściskach nic powiedzieć. Wróciłem na stół.

Jane Mary Braden miała wielką masę najcieńszych włosów, jakie widziałem w życiu. Gdyby były normalnej grubości, a nie cieniutkie jak… włoski z futerka myszy, miałaby ich na głowie stertę, szopę, stóg. Cieniutkie i leciutkie przy każdym poruszeniu głową falowały i podlatywały jak podczas zdjęć podwodnych. Musiała je mieć krótko obcięte, inaczej ciągle zakrywałyby twarz.

Anya Buonaparte Panagiotidis, twarz wydłużona, jak z ikony – kto tak malował kobiety? Gauguin? – duże wypukłe oczy, długi nos, nostalgiczny wyraz oblicza… Mulatka, wzruszający – nie wiem dlaczego – pieprzyk na konsze lewego ucha, wyglądał jak mały kolczyk z agatu. I spory biust. Lekko maskowany luźną bluzką, ale pozostawiono mu sporo możliwości prezentacji.

Matrina Hollywater na pierwszy rzut oka wyróżniała się nieco przesadnie pomalowanymi wargami, to znaczy szminka na nich miała też za zadanie maskować malutką bliznę w lewym kąciku ust. Czy ktoś trzymał w tym kąciku ostrze noża? Czy jako dziecko skaleczyła się pijąc z nadtłuczonej szklanki?

– Nie oczekujcie peror i planów. Na razie nic nie wiem. To znaczy, wiem o was sporo, ale to papiery. Na przykład każdego by zdziwiło, że wszystkie trzy znalazłyście się tu z podobnego powodu. Z powodu molestowania.

– Tyle że to nie ja byłam molestowana – wskoczyła mi w słowo Matrina.

Jak na wysoką kobietę przystało, przemawiała niskim, lekko bluesowym głosem.

– Wiem, w twoich aktach stoi, że niemal zgwałciłaś kolegę z oddziału…

– Nie wiem, czy mi pan uwierzy, ale ten palmus wsadził mi łapę pod spódnicę w szatni, a kiedy go znokautowałam drzwiczkami szafki, oświadczył, że go ogłuszyłam, a jak się ocknął, właśnie kończyłam się onanizować za pomocą jego… niego – dokończyła.

– Ja miałam romans – oznajmiła Panagiotidis. Miałem dziwne wrażenie, że nie dam rady myśleć o niej jako o Anyi Buonaparte. – Z przełożonym. Uznał w pewnej chwili, że to mu może zaszkodzić w karierze, a jeśli będzie ofiarą molestowania, przeciwnie, nawet powinno pomóc. Więc zakapował mnie… właściwie nas. I wypunktował moją agresywną rolę. Nawet jakiś strzęp nagrania przedstawił… – Wzruszyła ramionami. Przez kilka sekund pożerała mnie wzrokiem, ruszając żuchwą na boki, potem powiedziała: – Wiem, że mam nazwisko, które brzmi jak nazwa leku na przeczyszczenie i mogę sobie z tego żartować. Ale tylko ja.

Popatrzyłem na trzecią podwładną.

– Ja nie mam na ten temat nic do powiedzenia – odezwała się po raz pierwszy. Mówiła nie tyle cicho, ile w taki sposób, że człowiek odruchowo nastawiał uszu, spodziewając się albo informacji o wysokiej wygranej w lotto, albo pytania, czy już przestał spuszczać łomot swojej żonie.

– Hm… nie oczekuję zwierzeń. Chciałem tylko jakoś zagaić… – powiedziałem, kiedy stało się pewne, że już skończyła i nie ma na co dłużej czekać. Wstałem i przeciągnąłem się. – …bo chcę wam uświadomić, że tworzymy chwiejny zespół, który powstał nie wiadomo po co. Może to taki ściek, gdzie będą upłynniać wszystkich niewygodnych, ale jednak niewinnych i dobrych fachowców. Patrzcie, już na starcie same antagonizmy: szef mężczyzna, podwładne kobiety, z kolei wśród was najwyższą szarżę ma biała. Czyli powinniśmy się pożreć, pociąć i dać sobie popalić. Proponuję odejść od tego scenariusza i zachowywać się normalnie. Ja was nie będę molestował, natomiast z waszej strony nie oczekuję podobnych deklaracji, bo to by mi uwłaczało.

Podszedłem do lodówki, w której zostawiłem trzy dni temu karton z wódką. Nie pytając, nalałem po słusznej dozie i nikt nie zaprotestował. Uniosłem szklankę.

– Nowa sekcja, nowe życie, nowe radości.

– Oby – mruknęła bluesowa Matrina.

Wypiliśmy.

– A tak generalnie, ma pan pojęcie, co to jest? – zapytała Jane Braden, pokazując obiekt kolistym ruchem ręki. – Mnie się kojarzy z archiwum.

– Właśnie, czy to jakieś „Archiwum X”? – sprecyzowała Matrina.

– „Archiwum X”? – powtórzyłem dość bezmyślnie. – To znaczy co: zbiór zdjęć dla dorosłych napalonych i niewyżytych?

– Nie, to taki odstojnik, mogilnik nierozpoznanych spraw, do których doszywa się niezwyczajne okoliczności i podsuwa jakiejś parze nieudaczników – wtrąciła się Panagiotidis. – Taki serial.

– Nie, nie sądzę, by to było to i by mi to odpowiadało. Ale na wszelki wypadek obejrzę – obiecałem.

Nalałem po jeszcze jednym, mniejszym. Na czczo, z rana i w taki upał wchodziła ta stolichnaya jak gwóźdź w kisiel.

– Jutro zaczniemy rozpakowywać pudła z aktami, to się zorientujemy, co jest grane – oświadczyłem.

– A ZNP? – zapytała Panagiotidis.

– ZNP?… – powtórzyłem z mętlikiem w głowie. – Czy masz na myśli…

– Zespół napięcia przedmiesiączkowego. Kilka słów o nim.

Wymieniły między sobą znaczące spojrzenia.

– Hm… Cóż, myślałem, że jesteście już dużymi dziewczynkami i wiecie na ten temat cośkolwiek. Ale skoro nie… No więc zespołem napięcia przedmiesiączkowego nazywamy kompleks objawów…

– Nie! Chodzi o dowcipy! – przerwała mi Jane Mary. – Każdy nasz szef za święty obowiązek uważał poinformowanie nas, że ZNP możemy sobie odreagowywać w domu, że to nie może wpłynąć na jakość pracy, że humorki mamy zachować dla swoich chłoptasiów…

– No to wszystko wiecie. Co więcej mam powiedzieć?

Atmosfera jakby zelżała nieco. Co prawda dopiero jak przestały się śmiać wzbudzone upiornym chrapliwym chichotem Matriny.

– Dobra, może z panem będzie inaczej – powiedziała Panagiotidis.

Pozostałe dwie wzruszyły brwiami i zasufitowały.

Przyłapałem się na myśli, że jakoś nadal nie potrafię myśleć o Panagiotidis jako o Anyi Buonaparte. Chyba wyczuła, że o niej myślę.

– A czego pan od tej pracy oczekuje? – zapytała.

– Na pewno nie siedzenia i gmerania w teczkach.

– Czy dlatego położył pan nacisk na umiejętności strzeleckie czy to tylko… dowcip?

Chyba nie tak chciała skończyć pytanie.

– Jedno i drugie. Informacje o innych waszych umiejętnościach, może i specyficznych, są nieobiektywne, bo podane przez nieobiektywnych szefów. Dlatego wiem o nich, ale niemal nie biorę ich pod uwagę.

Skinęła z aprobatą głową. Dziękuję – pomyślałem – nie było łatwo na to zasłużyć.

– Możemy się spodziewać niemiłych spraw – powiedziałem z namysłem. Tyle sam wydedukowałem. – Te miłe zagarną inne agendy, ale to są rutynowe robótki. Nam powinny przypaść takie, za które wdzięczny nie będzie nikt, a podłoży świnię każdy.

– Lubi pan takie dymanie? – wypaliła milcząca dotąd raczej Braden, porucznik Braden.

– Dymany jest ten, co o tym nie wie. Skoro wiem, to nie dam się. Nie dam was. Nie damy się. Po prostu mogą na nas spłynąć zadania nie bardzo nadające się dla instytucji rządowych. – Westchnąłem. – Zapewne wiecie, że jestem czy też byłem do wczoraj prywatnym człapem…

– Który wspierał swoim intelektem stróżów porządku i ładu w całym kraju – przerwała mi entuzjastycznie Matrina.

Albo się upiła tymi dwoma naparstkami, albo robiła ze mnie wała.

– Słusznie – kiwnąłem głową. – I coś takiego marzy mi się i tu, tyle że w ramach państwowości i praworządności. Jakby zamieniono mi licencję na etat.

– Czy to dla pana stworzono tę komórkę?

Odwracałem się po butelkę, dlatego nie od razu się zorientowałem, kto tak podle dźgnął mnie w plecy. Oczywiście pani porucznik.

– Wiecie co? Prywatnie przyznam, że nie pytałem. Bo żadna odpowiedź by mnie nie satysfakcjonowała.

Zapanowała cisza. Zapadła, zawisła nad nami.

– Wie pan, w mojej sytuacji – powiedziała cicho najwyższa z kobiet, Matrina – mogłam wybrać honorowe odejście albo etat tu. Wybrałam to drugie, a wtedy mi powiedzieli prywatnie, że idę na śmietnik. Ale bardzo bym chciała udowodnić kilku kutasom, że to oni siedzą w dołach z gównem, a nie ja.

– Wszystkie mamy podobne odczucia – poderwała się Panagiotidis.

– Kurtyna, orkiestra gra hymen, dzieci rzucają kwiaty, staruszki płaczą, inwalidzi odrzucają protezy i ogólne alleluja – wzniosłem ręce ku górze jak hinduska tancerka. Czy kaznodzieja. Raczej kaznodzieja.

Braden parsknęła śmiechem.

– Jak żona wytrzymuje z panem?

– Dostaje co pół roku medal.

Panagiotidis podeszła ze szklaneczką.

– Naleje mi pan jeszcze jednego? Jestem strasznie spięta.

Powstrzymałem się od komentarzy i błyskotliwych puent. Nalałem wszystkim.

Panagiotidis popatrzyła na koleżanki pytająco. Obie skinęły głowami. Coś się szykowało. Braden wyszła bez słowa i wróciła, zanim ja zdążyłem wypowiedzieć choćby jedno. Trzymała w ręku dłoni doniczkę z czymś, co przypominało przerażoną wieżę telewizyjną w Ottawie – długi badyl z odwróconym parasolem na górze – potworne uciernione to wszystko, najeżone.

– Cuccubata – powiedziała. – Od nas. Podlewana rozwija ciernie w liście, przesuszona w jeszcze dłuższe, nawet dwucalowe ciernie.

– Normalnie wącha się otrzymane kwiaty – powiedziałem, rozpaczliwie szukając dowcipniejszej odzywki.

– Nie liczymy na to…

– Nawet w najśmielszych marzeniach…

Cóż, dowcipne odzywki wyszły wszystkim. Bez kompleksów zatem… Odstawiłem płaską stabilną donicę, wskazałem ręką kierunek.

Przeszliśmy do salonu, rozsiedli się wygodnie w fotelach i na kanapach i solidnie przepaplaliśmy dwie godziny. Poszła butelka i połowa drugiej.

Byłem zachwycony zespołem.

Dwie miały śliczne nogi. Jedna wspaniały biust. Wszystkie trzy były młodsze ode mnie. Na szczęście nie mogłem być ojcem żadnej z nich.

Chociaż… czy to już jest szczęście?

Detektyw Owen Yeates

Подняться наверх