Читать книгу Detektyw Owen Yeates - Eugeniusz Dębski - Страница 9

Co ty widzisz w tych siostrach Deé Deé?

Оглавление

Rozmawiałem właśnie z Pymą, która najwyraźniej nudziła się w pracy i zadzwoniła, żeby przeprowadzić śledztwo:

– Właśnie przypomniałam sobie, że miałam cię zapytać, co ty widzisz w tych siostrach Deé Deé?

– Po pierwsze, lubię tę ich muzykę – odpowiedziałem, zezując na ekran, na którym bezgłośnie, bo przewidująco wyłączyłem fonię, rzeczone bliźniaczki kiwały się niczym muskane pasatem palmy. – Po drugie, podoba mi się, że są dwie, bo jak coś lubię, to chcę, żeby tego było dużo…

– Tak, wiem. Mówisz o biustach! Duże – dobrze, większe – lepsze! – rzuciła lekceważąco małżonka, ucieszona, że ma na kogo popatrzeć i do kogo się odezwać; w jej biurze zaczął się martwy-przemartwy sezon. – Tylko mnie dziwi, że właśnie one – zrobiła znaczącą minę typu „no, ja bym na nie nie spojrzała” – które zasłaniają biusty, tak na ciebie działają… – Wzruszyła ramionami.

– Żadna piosenkarka nie zasłania już biustu – zgodziłem się. – A ja wolę się domyślać, niż mieć podane na tacy. Na ogół modeluję takie rzeczy lepiej niż sama Natura.

Prychnęła.

– Czyli nie działają na ciebie wokalnie? – upewniła się. – Aż dziw, bo to taka bezpretensjonalna muzyczka, w sam raz dla kogoś, kto nie odtworzy bez wsparcia melodii hymnu…

– Może i nie odtworzy, za to muzyczka bliźniaczek nie jest tak rzygotliwie ambitna jak… No, jak jej tam było?… A, Shoga… kha kha… – rozkaszlałem się teatralnie, ale zaraz przestałem, gdy tylko Pyma otworzyła usta – co to „komponowała” swoje trudne kawałki, po prostu używając spinacza, czyli też kompa, jak mówiło się kiedyś, do przeszukiwania GlobNetu pod kątem wychwytywania możliwie rzadko spotykanych sekwencji dźwięków. A wy, nadęci i pokrętni wyznawcy Prawdziwej Muzyki, jedliście jej z klawiatury! – Uniosłem ramiona ku niebu. – Ach, Shoga to! Ach, tamto! Co za kadencja! Jakaż śmiałość, co za idea! Einstein keyboardu!

– OK. Tylko jak udowodnisz, że ja znajdowałam się w gronie jej wyznawców?

Zastanawiałem się chwilę.

– Po prostu okażę wielkoduszność i oszczędzę cię. – Wróciłem do tematu: – Po trzecie, skoro mówimy o zaletach sióstr Deé Deé, one są dwie…

– To właśnie wyciska mi łzy z oczu, gdy je widzę – bliźniaczki, a aż dwie!

– …a noszą jedno imię – dokończyłem niezrażony. – Nigdy nie wiadomo, która jest która, do której się mówi i która ci odpowie. Mają dziewczyny fantazję!

– I duże niebieskie…

Poparła to miną. Popatrzyłem na nią hardo:

– A tak, pani Małobiust!

– Phi!

Rozłączyła się. Ja też. Ale po niej. Zastanawiałem się chwilę, kto założył Pymie elektronicznego kapusia, który zgłaszał jej moje telewizyjno-muzyczne fascynacje, ale nie znalazłem gada. Chwilę potem Montypyt poruszył brwią, chociaż do drugiej brakowało jeszcze kwadransa; Monty nigdy nie robił takich gwałtownych ruchów, dopóki klapa lodówki była zamknięta. Nastroszyłem zmysły. Szczęknęła furtka. Podszedłem do drzwi i otworzyłem je, przełykając ślinę i odruchowo wciągając brzuch.

Za progiem stała pani Groddehaar, za nią sterczał wysoki jak maszt przed moim domem i nieco tylko od niego chudszy Joseph. Potem próg mojego domu bezgłośnie i łagodnie przesunął się i ułożył za panią Groddehaar, a ona minęła mnie i weszła do środka. Joseph zasalutował i rozpoczął odwrót do samochodu. Wszedłem do swojego salonu, który przestał właśnie być moim.

– Dzień dobry – powiedziałem dość zjadliwie.

Zapalała właśnie mojego GG i wypuszczając dym, skinęła tylko łaskawie głową. Potem plasnęła dłonią w siedzisko kanapy.

– Siadaj – powiedziała, nie dodając nawet „chłopcze”.

Usiadłem. Ale hardo – w fotelu.

– Mam dla ciebie zadanie…

– Ale ja… – postawiłem się; czułem, że albo teraz, albo wcale, i postanowiłem nie oddawać życia bez walki – nie jestem… nie prowadzę… nie nadaję się… – Pstryknąłem palcami.

– Bzdury! – ucięła. W tym momencie mój opór zdradził mnie i przeszedł na jej stronę. Poczekaj, gadzie, niech cię dorwę, gdy skończy się wizyta! – obiecałem mu. – Wiem dokładnie, kim jesteś. Czytałam nawet twoje książki. – Pokiwała głową. – Nie przepadam, taka wartka akcja niemal za wszelką cenę, ale poza tym całkiem, całkiem.

Puściła kółko z dymu. Puszczam lepsze, ale nie odważyłem się.

– Dzię…

– Zgadzam się, że za dużo jest tam nikotyny, picia, pospolitej mowy. – Zaciągnęła się i wypuściła dla odmiany kształtną smugę dymu. Mój rodzący się sprzeciw odcięła od korzeni jednym zdecydowanym ruchem dłoni: – Ale nie jestem też bigotką. Ja też palę, rzadko, ale palę. – Zezem zerknąłem na paczkę swoich GG. Może nie skończy całej przed końcem wizyty. – Wiem też, co to alkohol. Wszystko jest dla ludzi. Moja babcia na przykład uważała, że nic tak nie suszy wrzodów żołądka jak spirytus. Dlatego zawsze po przebudzeniu, na czczo, wypijała pięćdziesiąt gramów spirytusu.

Usłyszałem, jak moja nowa plomba za sto siedemdziesiąt kłapie w starszą, za dziewięćdziesiąt pięć.

– Pomogło?

Wzruszyła ramionami.

– Sekcja po śmierci nie wykazała śladu wrzodów. – Wyprzedziła moje pytanie: – A czy je miała wcześniej, nie wiadomo. Ona twierdziła, że tak i że wysuszyła, a z babcią nikt nie dyskutował – urwała i zgasiła papierosa. – Ale nie o tym mieliśmy mówić. Jak powiedziałam: nie pochwalam nadużywania papierosów ani alkoholu. – Powiedziawszy to, odetchnęła głęboko, jakby zabierała się do drugiej, jeszcze gorszej części perory. Dopiero teraz, niemal po minucie od zaciągnięcia, resztka dymu opuściła głębokie rejony jej szczupłej klatki piersiowej.

Zaryzykowałem:

– A pomarańczkę mogę sobie obrać?

Przypatrywała mi się chwilę, mrużąc oczy i przekrzywiwszy lekko głowę.

– Ja też czytuję Chandlera, chłopcze. Nie igraj! – Kościsty palec uniósł się i dwa razy uderzył w powietrze.

To wyglądało naprawdę groźnie.

– Sprawa jest taka. Opowiem ci mój sen. Z przedwczoraj.

Teraz między plomby trafił język, więc nic im się nie stało. Język zabolał. Wystarczyło mi inteligencji, by nie otwierać ust, bo mogłem tylko mówić na „h”: Hale ha hie hestem hecjalistą hod hnóf!

Ale ona nie czekała, aż mi się poprawi.

– Tak więc śniło mi się, że szłam sobie przez stary targ warzywny… Ten, który był w Rennita – sprecyzowała. Skinąłem głową, choć nie pamiętałem, gdzie leży taki kraj. – Idę więc przez ten targ i nawet pamiętam, czego szukałam – takich małych perłowych cebulek. Ale tych fałszywych! – uzupełniła pośpiesznie, żebym sobie nie pomyślał. – Wiesz, ścinasz główkę nasienną pora i na korzeniu robią się te wspaniałe małe, niby perłowe cebulki. Niektórzy uważają, że prawdziwe są lepsze, ale ja nie! – Najwyraźniej czekała na moją opinię, więc pośpiesznie przychyliłem się do małych, niby perłowych. Pani Groddehaar kontynuowała: – Idę więc między straganami, wszystko jest takie realne i realistyczne… Poznaję niektórych sprzedawców, witamy się i tak dalej. I nagle wkracza absurd. – Uniosła brwi, tak więc zrozumiałem, że na scenę wkracza absurd. – W tym śnie, na tym targu, przypominam sobie, że za takim dużym kramem stoi moja lodówka! – Teraz ja uniosłem brwi. Żeby okazać, że widzę dobrze ten absurd. – Moja lodówka… A w niej jest jeszcze spory zapas perłowych cebulek! – Plasnęła dłonią o kolano. Plaśnięcie się nie udało z powodu spiczastości tej części ciała. Zaczęło mnie to wszystko nieźle bawić. – Zachodzę za kram… – zawiesiła dramatycznie głos.

– A lodówki nie ma! – wskoczyłem w lukę.

Oniemiała, a ja, widząc to, też skamieniałem. Po cholerę otwierałem ten głupi dziób?!

– Skąd wiesz?

– Jestem detektywem – wykrztusiłem. I nagle poniosło mnie: – Ludzie opowiadają mi różne rzeczy, a zazwyczaj na końcu jest zadanie dla mnie. Rozumiem – mam odnaleźć pani lodówkę i…

– Czyś ty zwariował?! Jaką lodówkę?

– Przecież pani powiedziała…

– Ale to był sen! Jak chcesz szukać wyśnionej lodówki?

– No to nie wiem – poddałem się.

– Bo to nie wszystko. – Sięgnęła po golden gate’y, poderwałem się i podałem jej ogień. Przypalając, rzuciła mi spojrzenie. Chytre i badawcze. Poczułem, że robi mnie w konia. – Lodówki rzeczywiście nie było. Ukradli mi ją. W tym śnie byłam bardzo zła. I obudziłam się. – Puściła kółeczko. – Pośmiałam się trochę z siebie… – przyznała, a ja pomyślałem: A kto jeszcze by się odważył?

– No i wyglądało na to – kontynuowała pani Groddehaar – że to tyle. Po prostu zabawny sen: moja lodówka na targu, ukradziona… – prychnęła cicho. Strzepnęła popiół. – Jadę tegoż dnia do Verinciego po kapelusz. Miałam odebrać poprzedniego dnia, ale mnie zirytował przy przymiarce i postanowiłam go trochę ukarać.

Oczyma duszy zobaczyłem, jak personel biednego Verinciego czeka cały dzień, a on sam trzyma w drzwiach kapelusz, podczas gdy jej nie ma i nie ma… Boże! To ten Verinci?!

– Przyjeżdżam, kapelusz gotowy, nawet ładnie się trzyma… A Georgio podchodzi do mnie i mówi: „Madame, muszę panią przeprosić…”. Uśmiecha się przy tym, szelma. Te jego białe zęby… No, nie o tym miałam… Więc ciągnie: „Madame, ukradłem dzisiaj we śnie pani lodówkę!”. I czeka, że się roześmieję, a mnie… – przyłożyła rękę do piersi i pochyliła się ku mnie – aż ciarki przeszły! Chwyciłam go za klapę marynarki, przyciągnęłam i syczę: „Opowiadaj, łobuzie!”. A on zbladł i zaczyna mamrotać, że to we śnie, że on nawet nie wie, jak naprawdę wygląda moja lodówka, i że to przecież jakaś paranoja, żeby lodówka stała na targu… Rozumiesz? Z każdym zdaniem… jak wy to mówicie: wkopuje się coraz bardziej?

Nagle cała ta scena przed oczami duszy rozwiała się i nie wiadomo, dlaczego przestało być śmiesznie.

– W końcu wyciągnęłam z niego wszystko: to był jakby ten sam sen, tylko od strony sprawcy. On w swoim śnie szedł po targu, zobaczył lodówkę pełną wspaniałego jedzenia, nie mógł się powstrzymać i ją ukradł, i gdy tylko wyszedł z targu, to się obudził. – Zaciągnęła się i chwilę trzymała dym w płucach.

Zrobiłem mądrą minę i poruszyłem językiem. Mogłem już mówić.

– No… To rzeczywiście zadziwiający zbieg okoliczności.

To, co widniało w jej spojrzeniu, było politowaniem. Ale nie zrażałem się:

– Miliardy ludzi codziennie udają się do jakichś łóżek, większość z nich śni. Część zapamiętuje sny. Ze statystyki wynika, że niektóre sny muszą się powtórzyć. – Przypomniałem sobie coś, ale mi przerwała:

– Tylko mi nie mów o milionie małp, które wystukają „Iliadę”!

Nie powiedziałem więc. Milczałem.

– Nie jestem… głupia. Wiem, że milionom ludzi śnią się sny erotyczne, śni im się, że są ścigani, że latają. Ale żeby TAKI sam absurdalny sen, tylko z innego, że tak powiem, ujęcia, śnił się TEJ SAMEJ nocy dwojgu ZNAJOMYCH ludzi? Owen?! Owen?

Tak, to było politowanie.

Mógłbym odetchnąć, ale wtedy nieładnie wypiętrzał mi się brzuch. Właśnie – za mało ruchu! Siedzę i piszę, kiedy siedzę i piszę, a poza tym nic. Zero ruchu…

– Słucham więc?

– To proste. Wyjaśnienie. Potrzebuję wyjaśnienia!

A nie lepiej by było zaangażować jakiegoś naukowca od snów? Jakiegoś psy… Idiota! – proponować jej psychologa?! Zająknąłem się: – Psy…najmniej by był kompetentny… – dokończyłem niezręcznie.

– Nie sepleń. – Potrząsnęła głową. – Nie. Żadne tam uczelnie, stypendia, fundacje… Ja wierzę w ciebie i wierzę, że jeśli się zainteresujesz, to wyjaśnisz ten fenomen. – Pochyliła się do mnie i poklepała, przysięgam, po kolanie. – Jak nie masz w ustach papierosa albo brzegu szklanki, to masz taki fajny bulterierczy zacisk, łapiesz i nie puszczasz. To lubię.

Odsunęła się i popukała w stolik czubkiem palca. Tak czasem gliny stukają czubkiem lufy w drzwi podejrzanego. Omal się nie roześmiałem – to mój dom, mój stolik, tu nie zadziałają żadne mikrofony, nikt nie zareaguje na jej wezwanie! Coś jednak nade mną czuwało, bo zanim nieelegancko parsknąłem, drzwi otworzyły się i stanęła w nich pokojówka.

– Lucy, kochanie, wychodzimy! – Pani Groddehaar odłożyła papierosa i podała mi dłoń.

Zanim zdążyłem jakoś zareagować, wyszły, a potem coś subtelnie pstryknęło, zapewne drzwi do jej rolls-royce’a. Wyszedłem na ganek, pełną piersią odetchnąłem świeżym powietrzem, oddychałem i oddychałem. Dobrze jest żyć! Kto to powiedział? Ktoś, na kogo opadała pięciotonowa prasa, a w ostatniej chwili włączony został dopływ prądu? Ja?

Odwróciłem się, słysząc ciche postukiwanie. Oszołomiony wpatrywałem się w Monty’ego. Drzwi do jego chłodziarki były otwarte, na tacy leżała porcja sprasowanej masy mięsno-kostnej, jakieś dodatki witaminowo-mikro-makroelementarne i cała reszta. A on wpatrywał się w tę porcję, machał ogonem i pytał się mnie, czy może już jeść! Czyli robił to, czego nigdy nie robił i nie zanosiło się na to również w przyszłości. Wizyta starszej pani zreedukowała psa, czego nie udało się dokonać mnie, Pymie i dwóm treserom.

– Weź – powiedziałem spokojnie.

Wziął.

Odłożyłem do jutra naprawę wyrwanej z uchwytów tacki.

Wyszedłem do ogrodu i zwaliłem się w hamak.

Od roku świadomie nie miałem żadnego zlecenia, nie chciałem mieć żadnej roboty, a kiedy w końcu zacząłem się łamać i nawet postanowiłem odwiedzić biuro, to, w którym „zdechł z nudów ostatni pająk”, zjawia się pani Groddehaar i zatrudnia mnie. Do wykrycia złodzieja jej wyśnionej lodówki.

Zaraz, co ja plotę? Przecież złodziej jest znany, sam się przyznał…

No to co mi zostaje? Aha – mogę pojechać do zleceniodawczyni i powiedzieć, że przyśniło mi się rozwiązanie problemu. Przez chwilę smakowałem ten pomysł, choć wiedziałem, że wobec niej nie odważyłbym się na taki numer, nawet mając lufę Globmasera przytkniętą do tyłu głowy. Zacząłem przypominać sobie, jakie w ogóle miewałem sny: po pierwsze, ucieczki, po drugie, ucieczki ze stopami grzęznącymi w asfalcie, po trzecie i dalsze: pościgi, pościgi z nogami spętanymi sznurem czy drutem, następnie: sny o lataniu i o lataniu bez umiejętności latania, oraz spadania różnego rodzaju… Raz śniło mi się, że jestem skoczkiem o tyczce, kilka razy wyrzucano mnie we śnie z pracy, raz przyśnił mi się ojciec, radosny i pełen energii, nierealistyczny, bo takiego nie pamiętałem. Kiedyś przyśniła mi się śmierć prezydenta, ale nie spełniło się, bo po dziesięciu dniach zmarła żona, i to wiceprezydenta. Dwa razy widziałem we śnie sadystyczno-złośliwą Pymę, jeszcze głupsza wizja. Aha – raz leżałem spętany, oczekujący na zarżnięcie: jacyś mafijni rzeźnicy schwytali mnie i zamierzali zaszlachtować nad jakimś wodospadem. Na szczęście obudził mnie jego szum – hurkot odkurzacza, który nie wiadomo dlaczego akurat w tym momencie dostał ataku gorliwości i o drugiej w nocy ruszył do czyszczenia naszej sypialni.

Wyraźnie nie należałem do tych, których senne majaki odznaczały się jakimś wyrafinowaniem. Sięgnąłem po pilota, wystukałem portal i długą chwilę bawiłem się szperaniem po hasłach „sny”, „majaki”, „marzenia senne”, ale było tego od cholery i żadne filtry nie pomagały. W końcu po prostu wywołałem jakiś sennik.

Rany!

„Buraki Kopać”. „Gmerać w Mrowisku”. „Uciekać przed Ślimakami”. „Wypadać z Okna”. „Mieć Obcięte Ręce”. „Płaczące Dziecko”. „Śliniące się Dziecko”. „Spalone Dziecko”. „Bić Nożem po Zębach Czyichś”. „Wypadające Zęby”. „Kruszące się Zęby”. „Stopy Zatopione w Asfalcie”, o – to jakbym znał! „Gnijące Mięso”. „Gówno Psie”, „Robactwo”. „Przyklejonym do Krzesła lub Fotela Być”. „Chora Matka”. „Zmarła Matka”. „Szczerbata Siostra”. „Nad Wodą Latać”. „Młynarza Gonić”. „Młynek do Kawy”…

„Lodówka”? Przeszukałem i znalazłem tylko „Żywe Kalafiory w Lodówce”. „Lodówkę Kraść” – nie było. „Targowisko” – nie było, najbliższy był „Pożar w Sklepie”. „Tonąć w Mleku”… Ale to już znaczeniowo było zbyt odległe. Leżałem chwilę z zamkniętymi oczami, słońce łagodnie dobijało się do mnie przez powieki, było miło, ciepło i miło. I swędziało mnie w środku – co to jest z tymi snami?

Phila nie ma, Pyma w pracy, potem – przypomniałem sobie – ma golfa z tą pulchną i apetyczną Gamaiel. Mogę pojechać pokibicować, jakoś się przecież wytłumaczę z gapienia na opiętą porteczkami pupencję Gamy. A gdy już pomyślałem „pojechać”, coś wybiło mnie z hamaka.

– Monter! – cmoknąłem. Pojawił się z wilgotnym, świeżo oblizanym pyskiem. Nie znalazłbyś na tej paszczy, nawet używając mikroskopu tubingowego, atomu mięsa, wszystko było w brzuszku. – Jedziemy!

Usiadł i zaczął rozważać sytuację. Miałem nadzieję, że się zgodzi.

Już z łazienki włączyłem przez spinacz klimę w bastaadzie i krótki test, bo nie używałem wozu od dwóch tygodni. Ale jeszcze chwilę potrwało, zanim zaliczyłem prysznic i natrysk z zestawu antyperspiracyjnego. Pojechaliśmy wychłodzonym, pachnącym autem do Olvaiolla Hill. Trochę szukaliśmy Verinciego, potem chwilę upieraliśmy się, żeby wejść z psem do sklepu. W końcu stuknąłem ekspedienta w pierś i powiedziałem:

– Zadzwoń, mój śliczny, do pani Groddehaar. Dobrze?

Jego grdyka wykonała piękny skok i wylądowała chyba niżej, niż była wcześniej. Gdzieś w pępku. Odskoczył z przejścia i wyszeptał kilka słów do rogu kołnierzyka. Potem potrząsnął głową i pośpiesznie wyartykułował:

– Pan Verinci oczekuje pana w biurze.

Sam rzucił się do galopu przede mną; Monty Python, chyba dla jaj, zachował się jak prawdziwy pies tropiciel: wysunął do przodu czubek nosa i podążył za nim, choć wystarczył kontakt wzrokowy. Trzymając więc przewodnika dla pewności na kontakcie węchowym i wzrokowym, dotarliśmy do biura słynnego kapelusznika, Hugo Samuela Manolo de Verinciego. Sam HSMV wyszedł zza dużego spinacza WWW; na ekranie terminala widniała plątanina kosmatych linii. Na razie nie można było tego włożyć na głowę, ale – byłem pewien – za jakiś czas powstanie tu coś, za co elegantka wypłaci z konta męża kilka tysięcy. I słusznie – sam spinacz wart był kilkadziesiąt kafli, do tego człowiek. Wysoki brunet, na którego obliczu najwięcej miejsca zajmowała para grubych brwi, przypominających zmiotki do stołu bilardowego. Miękkie mokasyny i flanelowe spodnie, zamiast koszuli miał na sobie coś, co przypominało mi pelerynkę muszkietera, tyle że bez krzyża, godła czy herbu. Puszyste włosy spinała obręcz z kilkoma końcówkami do spinacza, a z tyłu długie pasma na karku zwinięte były w mały koczek. Ale i tak najwidoczniejsze w jego obliczu były brwi, zupełnie jakby na karku siedziała mu mała włochata małpka i trzymała łapki na jego czole.

Podszedł do mnie, ale zatrzymał się dwa metry od nas i skłonił głowę.

– Pani Groddehaar – zacząłem, żeby uprzytomnić mu z kim ma do czynienia i co mu grozi, gdyby sobie to zlekceważył – prosiła mnie o spisanie pańskiej dokładnej relacji z incydentu, jaki wydarzył się przedwczoraj.

Cofnął głowę, nie poruszając resztą ciała, trochę jak szykująca się do uderzenia kobra. Jeden z obiektywów obręczy mimochodem liznął mnie po twarzy.

– Czy naprawdę aż tak cierpiała, czekając na ten nieszczęsny model? – jęknął. – Awaria, na Boga! – Potrząsnął rękami z boku i na wysokości twarzy. – Awaria parowego formierza! Przecież nie mogę odpowiadać za dostawy prądu! – szukał u mnie współczucia.

Sam powinienem poszukać, zważywszy, co za chwilę miałem powiedzieć. Wyartykułowałem dobitnie:

– Nie chodzi o kapelusz. Chodzi o lodówkę!

Skamieniał. Chyba na chwilę umarł, bo Montypyt pisnął i zerknął na mnie pytająco. Każde nieżywe mięso uważa za swoje.

– Lod…dów…ka…ka… Ka-pe… – Coś mu przeskoczyło w instrumentarium, zakaszlał. – Chodzi o ten głupi sen?

Poruszył skórą na czole – małpka poruszyła łapkami.

– Tak. O sen.

Opuściłem „głupi” i zaakcentowałem „sen”. Pstryknąłem ponaglająco palcem w klips mikrofonu przypięty do patki mojej koszuli.

– Madonna Santissi… – Przetarł dłońmi twarz, a gdy oderwał je od oblicza, zmiotki-brwi nadal były na swoim miejscu. – Przecież to tylko… – Przypomniał sobie, komu ukradł lodówkę, i zaczął zeznawać: – Śniło mi się, że idę przez targ…

– W Rennita? – przerwałem mu. Ćwierć sekundy wcześniej uznałem, że jedynym honorowym wyjściem z tej superdebilnej sytuacji będzie bezczelne udawanie, że wierzę w kradzież, jakby miała miejsce naprawdę.

– Tak. Rennita, w dzielnicy Indian River… – Kaszlnął, potrząsnął głową. Zerknął na mnie i nieśmiało się uśmiechnął, jakby pytał, czy się czasem nie bawię jego kosztem? Odpowiedziałem mu twardym spojrzeniem tracącego cierpliwość człapa. Szybko starł uśmiech i kontynuował: – W tym śnie od początku, gdy tylko wszedłem na targ, miałem poczucie, że zrobię coś niedobrego, ale nic na to nie mogłem poradzić… Jakby na karku siedział mi diabeł i kierował moimi krokami. – Znowu potrząsnął głową. We mnie coraz silniej kiełkowała nadzieja, że któraś brew nie wytrzyma i odpadnie. – I kiedy zobaczyłem lodówkę pani Groddehaar, załamałem się. Podskoczyłem do niej i chichocząc, poniosłem za róg. Nikt mnie nie ścigał, nikt nie krzyczał, tylko ja chichotałem. I ten chichot mnie obudził. To wszystko.

– A co było w lodówce?

– Na Boga, skąd mam wiedzieć? Nie otwierałem jej! Ja tylko wiedziałem, nie wiem skąd, czyja to lodówka, i… ją ukradłem, nie wnikając w zawartość!

– Nie wydawało się panu, że jej wnętrze kryje coś niezwykłego?

– A co, na Boga! może kryć wnętrze lodówki!?

– Nie wiem – ciało kobiety, smoka, sztaby lodowego uranu, fałszywe perłowe cebulki…

Zupełnie serio zastanawiał się chwilę.

– Nie.

Stał, pocierając gładko wygolony, może nawet trwale wydepilowany podbródek; nabrałem pewności, że zaraz po moim wyjściu pacnie się w czoło i zacznie zastanawiać, dlaczego nie wyrzucił intruza. Postanowiłem nadać rozmowie ironiczno-satyryczny wydźwięk – ot, coś się ubzdurało starszej pani! Pociągnąłem smycz, wycelowałem palec w Verinciego.

– Proszę nie wyjeżdżać z miasta, a gdyby coś pan sobie przypomniał… – powiedziałem serio, ale najwyraźniej jak potrafiłem uśmiechając się oczami. Podałem mu wizytówkę.

– Dobrze – powiedział potulnie.

No masz! Nie podniósł spojrzenia i nie dojrzał mojego sygnału. Kupił całą tę rozmowę na poważnie. O matko, co teraz robić? Postanowiłem uciekać.

– Do widzenia – powiedziałem i pociągnąłem Monty’ego.

Gospodarz coś odpowiedział, ale raczej przepraszał za coś, niż się żegnał.

Przemaszerowaliśmy przez sklep, wsiedliśmy do wozu. Przypiąłem Montera.

– Od kilkudziesięciu lat ludziska powtarzają, że ten kraj – powiedziałem do psa – schodzi na psy. Najpierw były kradzieże, potem kradzieże wirtualne, teraz okradamy się we śnie i nikogo… Słuchasz mnie? – Poruszył brwią, słuchał. – Najgorsze, że nikogo to nie dziwi! Chyba rzeczywiście schodzimy na psy. – Oblizał górną wargę. – A ty to już w ogóle nie wiem, na co schodzisz.

Monty otworzył pysk i zacisnął zęby na pasie.

– Hej?

Ciąg dalszy w pełnej wersji e-booka

Detektyw Owen Yeates

Подняться наверх