Читать книгу Detektyw Owen Yeates - Eugeniusz Dębski - Страница 8

Helmut sam pożegnał się z życiem

Оглавление

Wszedłem do biura i od razu wiedziałem, że coś jest nie tak.

Od progu się rozejrzałem. Potem zrobiłem ostrożny krok naprzód, śladem śmierci.

No tak…

Wziąłem z biurka lupę, którą chyba podświadomie tam umieściłem w oczekiwaniu takiego zastosowania, i przyjrzałem się Helmutowi. Denat leżał na plecach, głowę miał owiniętą swoją własną liną. Zadzierzgnięcie albo zatrucie pokarmowe, zdiagnozowałem i musiałem mieć rację – nić, zazwyczaj wysnuwana skądś z tylnej części odwłoka, tym razem wychodziła jakby z pyszczka. Pajęczyna, ostatnie łoże Helmuta, zadrżała od mojego oddechu, odwróciłem się na chwilę i po kilku sekundach wróciłem do oględzin. Nic nie wskazywało na użycie siły. Helmut sam pożegnał się z życiem – SPZŻ. Oto zdechł był ostatni pająk w moim smętnym biurze!

Smutne jest życie takiego pająka. Musiał być głupi – przeszedł szparą pod drzwiami, by przekonać się, że nie znajdzie tu nie tylko muchy, ale nawet muszego truchła. To zrozumiałe, muchy posługują się węchem, natomiast w moich dwu pokojach nie było niczego do jedzenia, a zapach tu panujący był niezniszczalną mieszaniną woni kurzu, oszczędnie stosowanego „J&J do Mycia Podłóg i Innych Takich” i suszących się w popielniczce niedopałków dwóch cygar. Cygara, jak pamiętam, wypaliliśmy z moim ostatnim klientem, ostatnim, którego było stać nie tylko na wynajęcie prywatnego łapsa, ale nawet na dwa cygara. Było to dość dawno temu, dokładnie: dziewięćdziesiąt cztery dni temu. Wiem, bo właśnie dzisiaj, w niespodziewanym przypływie werwy przespacerowawszy się od drzwi do biurka, zatrzymałem się przy kalendarzu i skrupulatnie przerzuciwszy karty, obliczyłem to – trzy miesiące i dwa dni. Kalendarz przesunął się z brudnego bobasa, którego umorusane ciałko zamierzała właśnie wymoczyć w rewelacyjnym mydełku fałszywie uśmiechnięta, biuściasta mamusia. Potem zerknąłem na zgrabną – czerwiec – mechaniczkę samochodową, przybrudzoną fachowo i w odpowiednich miejscach olejem; popatrzyłem na lipiec – staruszkę, która wylała na męża ketchup i uroczyście odgrywała rozpacz. Później dokładniej przyjrzałem się sierpniowi, uosabianemu przez ogrodnika i jego poplamioną sokiem z pomidorów żonkę, i w końcu dotarłem do września, siwego Murzyna w białej, zachlapanej czekoladowymi lodami koszuli. Wszystkie te personifikacje miesięcy miały być za chwilę oczyszczone i wyprane za pomocą jakiegoś proszku. O, przypomniałem sobie, że powinienem odwiedzić pralnię. I to było wszystko, co zaplanowałem sobie na dzisiejszy dzień. Resztę z tych kilku godzin miała mi zająć SPRAWA.

Gdyby jakaś była.

Ale nie zanosiło się na to.

Nie zanosiło się na nic.

Odepchnąłem się od biurka, ostrożnie odchyliłem do tyłu i prawie od razu złapawszy równowagę, zacząłem się kiwać na tylnych nogach krzesła. Pod tym kątem popatrzyłem na okna. To bliższe wychodziło na tyły meksykańskiej knajpy i spływało od zewnątrz nierównymi zaciekami tłuszczu w różnych odcieniach; gdyby zapach mógł się osadzać, miałbym za friko witraż, ale miałem też świadomość, że gdybym otworzył okno, zapach papryki i cebuli rzuciłby mną o podłogę. Drugie okno otwierało prostokątne ślepie na walijską łąkę. Podszedłem bliżej, bo wydało mi się, że w perspektywie widzę cętkę wiszącego nieruchomo nad wzgórzem skrzydlatego drapieżnika. Ale nie. Zdrapałem muszy pomiot z plakatu i wróciłem na krzesło. Zapowiadało się kolejne długie, nudne, beznadziejne warowanie.

Było cicho. Jeszcze wczoraj powiedziałbym, że cisza panowała tak głęboka, że słyszałem, jak w rogu, na styku dwu ścian i sufitu, sika pająk. Dziś ten dyskretny hałas musiałem zakwalifikować jako kurczenie się płatka farby.

Byle do piątku – powiedziałem na głos.

Miałem w kieszeni coś około trzydziestu sześciu dolarów. Niewiele ludzi w Stanach może o sobie powiedzieć, że cały ich majątek, naprawdę wszyściusieńko, co mają, to trzydzieści sześć dolarów. Może jeszcze jakieś czterdzieści centów. Jednocześnie jeszcze mniej mogłoby powiedzieć, że zwisa im ta sytuacja suchym glutem, bo w piątek mają dostać cztery miliony sześćset pięćdziesiąt trzy tysiące siedemset siedemdziesiąt pięć baksów. Tyle, ile przewiduje się na piątkowe losowanie. Tyle należy mi się za wykupione dwa kupony totka, od wtorku… Cenne papierki miło zaszeleściły w kieszeni koszuli.

Wstałem. Podszedłem do lustra i popatrzyłem na siebie.

Kiedy w końcu przestaniesz się bawić w Marlowe’a za trzy centy? – zagadnąłem swoje odbicie. Facet w lustrze delikatnie uniósł jedną brew, lewą, tylko tę lewą, z tego byłem najbardziej dumny, i mruknął głosem Bogarta: – Wymiękaj, koleś. I nie zapomnij zabrać ze sobą tego swojego worka skrupułów. Nisko są cenione, bo nawet Negry się ich pozbyły.

Westchnąłem i wróciłem do biurka. Wygłupy czy nie – dzisiaj do roboty rzeczywiście nic nie było. Skierowałem pilota na wieżę i z załadowanego rano zasobnika wybrałem po raz trzeci „Płaskowyż deszczu” Marka Knopflera, kompakt zastartował od czwartego nagrania, żebym mógł posmakować metalicznego, a jednocześnie miękkiego jak puch dźwięku gitary…

…Chwilę przyglądałem się tym słowom, a potem jednym ruchem palca odesłałem je w hibernacyjną otchłań dziewięciuset gigabajtów dzierżawionej pojemności archiwizującego memoreksu mojego domowego spinacza. Albo kiedyś stamtąd wypłyną, albo zostaną aż do wirtualno-kompaktowego końca świata.

Boziu, jakie życie było kiedyś fajne. Pisało się: „Chandra niczym suche, szeleszczące skrzydło ćmy zagarnęła mnie…” albo: „Ocean maszerował na plażę, jak sprzątaczka po pracy do domu…”. I już! I jeszcze piękna, melancholijna dzieweczka, która albo okaże się zdzirą, zadrą i morderczynią, albo ukochaną.

Wczoraj pisałem opowiadanie, które miało skończyć się źle, ale gdy doszedłem do finału, nijak nie potrafiłem uśmiercić bohatera. Zaparłem się więc i przestałem pisać. Siedziałem do południa, patrzyłem w okno i zbierałem siły. W pole widzenia wpełzły moje dłonie i chyłkiem skradały się do klawiatury, żeby dodać, jak facet się uratował, napisać coś w rodzaju: „Szczęśliwym trafem udało mu się wyskoczyć…”, „Przypomniałem sobie nagle, że ma…”. Musiałem siłą wyprowadzić sam siebie z pokoju.

Dzisiaj miałem w sobie więcej hartu ducha. Popatrzyłem na klawiaturę spinacza i – nawet nie sprawdzając poczty – zdecydowanymi kliknięciami zablokowałem ją na dwadzieścia godzin, a potem, zamknąwszy oczy, wystukałem sześcioznakowe hasło. Następnie, tak z ciekawości, sprawdziłem, czy specjalnie zainstalowany program zapamiętał hasło i poda mi je na każde życzenie. Podał. Siedziałem i patrzyłem przez okno. Niewiele było widać – jakiś zaciekły wróbel walił dziobem w orzech, ciężka kulka odskakiwała i waliła chyba jeszcze mocniej we wróbla, ale ten otrząsał się i walił ponownie. Och, jakże go rozumiałem.

Kątem oka zobaczyłem, że moje palce znów pełzną ku klawiaturze.

Odczekałem chwilę, ale nic się nie zmieniło. Musiałem wstać i wyjść z pokoju z kompem.

W zamyśleniu zszedłem na parter. Był to taki gatunek zamyślenia, że gdybym mieszkał w latarni morskiej, to zszedłbym na sam dół, albo i do piwnicy, ale tu musiałem wyhamować w salonie.

Przeczytałem na czczo poranne wydanie lokalnej gazety, co pogłębiło mój splin. Byłem w mieszkaniu sam, Phil na obozie, Pyma w swoim biurze projektu i promocji. Moja suka Teba, żeby dokończyć prezentacji stanu osobowego, chyba pojechała z Pymą, a syn Teby, Monty Python, trwał w ulubionej pozycji – ułożył się w salonie, z czubkiem nosa dokładnie wycelowanym w swoją chłodziarkę. I czekał. Ciekawe, swoją drogą, że gdziekolwiek leżał (sprawdziłem to kilka razy z kompasem w ręku, a nawet zamocowałem mu kiedyś na głowie kierunkowy namiernik), zawsze miał ciemne otwory czarnego nosa wymierzone w żyłę żarcia. Przynajmniej nie miewał egzystencjalnych rozterek. Żaden z niego kumpel w cierpieniu, zrozumie, co to jest egzystencja, dopiero gdy zatną się drzwi do jego karmnika.

Zrozpaczony przymierzyłem się nawet do włączenia klawiatury, ale coś mi powiedziało: „To nie jest dzień na dobre słowa!”. Dokładniej – to był ósmy niedobry dzień.

To był dzień albo na coś niespodziewanie miłego, albo przynajmniej na wyładowanie się za swoje krzywdy na kimś, kto akurat podejdzie pod but. Mógłbym wyjść na spacer z Montypytem, może spotkałbym jakąś młodą ekshibicjonistkę. To by było miłe. A gdyby nie okazała się młoda albo niespecjalnie ekshibicjonistyczna, mógłbym ją skatować werbalnie, mówiąc: „Ale masz małe te piersi. Fe! Wstyd! Przecież jest już masa kremów na wypryski!”. Ona by się zesromała i uciekła, a ja miałbym lepszy humor.

Chociaż – niby dlaczego?

Ziewnąłem. Doprowadzony do desperacji, sięgnąłem z nudów po przysłaną mi cztery dni temu książkę. Bestseller. Mogłem ją sobie ściągnąć z Netu dwa miesiące temu i kto wie czy nawet tego nie zrobiłem, a może to agent autora sam mi ją podesłał; w końcu znajdowałem się na liście gratisów, na której umieszczano każdego, kto w jakikolwiek sposób stykał się z literaturą. Ale owo ogólnie dostępne konto sprawdzałem, tylko będąc w jeszcze większej desperacji. Tyle tam było chłamu… Dopiero kiedy autora było na to stać, kiedy maniacy z booknotami zassali kilkanaście tysięcy egzemplarzy z Netu, pojawiały się wersje papierowe, już z dopiskiem: „Ściągnięto osiemnaście tysięcy egzemplarzy w ciągu dwóch pierwszych tygodni!”. Osiem dziewięćdziesiąt dziewięć. Cztery warianty okładki, co jedna, to piękniejsza. Otworzyłem gdzieś w środku i poczytałem chwilę. Wyszło mi, że to historia pewnego owdowiałego plantatora, który miał dorosłego syna i ożenił się z posiadającą córkę rozwódką. Po jakimś czasie syn i córka zaczęli się mieć ku sobie i pożenili się. Pasierbica stała się jednocześnie synową. Fajnie. Potem synowi urodził się syn, a plantatorowi córka. Wtedy syn syna, czyli wnuk… Aha, wcześniej syn plantatora miał po ślubie ojca macochę, a po swoim ślubie – równocześnie teściową. Teraz przyjrzyjmy się wnukowi plantatora: jako syn syna był wnukiem, jako syn synowej… A tak – też wnuk. Dobra. Czytałem dalej. Co do córki-rozwódki – proste: miała ojca i teścia jednocześnie. Potem jednak zrobiło się naprawdę ciekawie, musiałem kilka razy wracać do poprzedniego akapitu. Na dobrą sprawę wszystko miało się ku temu, by plantator został jednocześnie swoim dziadkiem i wnuczką.

Odłożyłem rodzinną sagę. Było mi smutno. Przewidywałem, że niedługo usłyszę od Samuelsa, swojego agenta: „Nie mógłbyś, Owen, napisać kiedyś czegoś równie prostego i chwytającego za serce, co? Zamiast się wściekać, że robią to jacyś durnie, a jeszcze inni głupcy kupują”. Brzęczyk telefonu wyrwał mnie z mozolnego splatania ewentualnej odpowiedzi na warkot Samuelsa. Ucieszyłem się, ale nie rzuciłem do urządzenia, podszedłem do niego dostojnie i wolno.

Kghm! Khm!

– Słucham?

– Detektyw Owen Yeates? – głos był wyraźny, mocny, to znaczy mocno przenoszony, ale wyraźnie starczy, nieco skrzypiący, lekko drżący. Władczy i niezbywalny. Kobiecy albo męski. – Czy tak?

– Tak, ale…

– Mam dla pana zajęcie, chłopcze.

Uśmiechnąłem się z wdzięcznością. Montypyt zastrzygł uchem, wyczuwając zbliżające się pasmo dobrego humoru.

– Nie jestem chłopcem od mniej więcej dwudzies…

– Nieważne. Mam kłopoty ze złodziejami i chcę cię wynająć!

– Nie prowadzę spraw, które…

– W książce telefonicznej jest twoje ogłoszenie! – w głosie rozmówcy? rozmówczyni? pojawiła się groźba. – Czy mam się zgłosić do odpowiednich władz z żądaniem cofnięcia ci licencji? – Książka telefoniczna! Mój Boże… Rozczuliłem się. Nie wydawano ich od kilkunastu lat.

– Proszę… – cholera: pana? pani? – posłuchać. Ta książka, którą ma… – strzelać: pani czy pan? – w której jest moje ogłoszenie, ma już…

– Czy ja mówię niewyraźnie? Chcę cię wynająć i basta! Mam taką zasadę, zawsze sięgam do ostatnich nazwisk, denerwują mnie ci wszyscy cwaniacy, którzy pozmieniali nazwiska na Aaron czy jakieś inne na „Aaa”. Biorę więc tych z tyłu, niech też zarobią.

Ojej, jaki to dobry człowiek do mnie dzwoni!

– Pomyślałam więc…

Jest! Ona! Pani! Dobra pani z…

– …że wezmę jakiegoś honorowego detektywa, który nie wpycha się na pierwsze miejsce w dziale „Agencje detektywistyczne”. – Staruszka wzięła długi oddech. Może czekała na okazanie wdzięczności? Wzruszony odchrząknąłem i zapytałem:

– Czy może pani podać swój adres? Postaram się…

– Bo niby dlaczego wszystko zawsze mają zgarniać ci żarłoczni na „Aa” albo „A”… Słucham?

– Powiedziałem, że przyjadę do pani dzisiaj po południu i…

– Dlaczego po południu? Joseph już po pana jedzie. Powinien lada chwila zapukać do drzwi. Czekam.

Di-du-di-du-di-du!

Odłożyłem słuchawkę. Potrząsnąłem głową. Wierzyłem, że takie małe wstrząśnienia mózgu pomagają oddzielić imaginacje od rzeczywistości. Ponieważ nadal miałem w uszach przenikliwy głos, musiałem przyjąć, że to się wydarzyło. Wpadłem w popłoch. Notes? Notes – tak, to zawsze mają detektywi. Pisak. Broń? Nie, to tylko kradzież. Może ukradli jej… Co się, na Boga, kradło pół wieku temu? Pościel z ogrodu? Psa? Sadzonki róż i wycieraczki spod drzwi?

Ktoś uruchomił taster przy furtce. Odetchnąłem jak przed biciem rekordu w swobodnym nurkowaniu i otworzyłem drzwi. Przy furtce stał obciągnięty skórą szkielet w kaszkiecie z wytwórni filmów. Joseph, ani chybi.

– Tak?

– Szanowny pan Owen Yeates? – zasalutował dystyngowanie. Zacząłem się gorączkowo zastanawiać, czy dużym nietaktem będzie, jeśli przeproszę go, wpadnę do mieszkania i przez chwilę poćwiczę przy lustrze to dystyngowane oddawanie honorów. Gdybym tak zasalutował Ezrze M.P.?! Powstrzymałem się najwyższym wysiłkiem woli. – Pani Groddehaar prosi o zajęcie się jej sprawą. – Szurnął podeszwą i wykonał ćwiczony od setek lat zwrot z jednoczesnym usunięciem się z drogi.

Dopiero teraz zobaczyłem, że przed moją bramą stoi RR, chyba… Matko jedyna! Chyba silver shadow?! Na miękkich nogach dotarłem do furtki i wpiłem się wzrokiem w samochód. Nie pojazd, nie brykę, nie furę ani taczkę. SA-MO-CHÓD!

Dobrze. Już wiedziałem, że dla samej przejażdżki tym cudem wezmę zlecenie pani Groddehaar. Zwłaszcza że chyba nie chodziło o wycieraczkę sprzed drzwi ani krzak róż. Za mną rozjazgotały się drzwi do domu, które zapomniałem zamknąć. Machnąłem ręką, zamkną się same, Montypyt dostanie za kwadrans swoją wołowinę. Wyszedłem na ulicę, ale nie zdążyłem sięgnąć klamki auta – szkielet Josepha już tam był. Zupełnie bez sensu przypomniał mi się przyniesiony przez Phila ze szkoły dowcip: „To jest szkielet Einsteina, a ten mały to szkielet małego Einsteina”. Wsiadłem.

Mmm! Zapach! Skóra, pracowicie pielęgnowana skóra. Drewno, drewno tak szlachetne, że zasługujące na miano Drewna: mahoń, palisander i heban… Złoto i trochę kamieni półszlachetnych. Ruszyliśmy. Ale jak! Mógłbym oddzielać w tym momencie żółtko od białka i nie rozlałbym jednego ani drugiego.

– Czy życzy pan sobie drinka? – zapytał Joseph.

Miałem ochotę, szczególnie że w barku takiego wiekowego rolls-royce’a musiała być czterdziestoletnia brandy, ale przechwyciłem w lusterku spojrzenie szofera.

– Nie, dziękuję.

Wydawało mi się, że z kościstej klatki piersiowej wydobyło się na zewnątrz bardzo dyskretne westchnienie ulgi.

Rozparłem się na kanapie.

– Dokąd jedziemy?

– Do posiadłości pani. Hodden Park.

Zastanawiałem się chwilę.

– Nie znam.

– Nie ma jej na planie. Już pani o to zadbała.

Aha!

To był przeciwległy skraj miasta. Płynęliśmy tam dostojnie, a wszystkie te gówniane wytłoczki na trzech, czterech i więcej kołach czmychały nam z drogi. Światła zapalały się niemal na zamówienie, a policjanci wciągali brzuchy i wbijali swoje rozlazłe podbródki we własne jabłka Adama. Sięgnąłem do barku, a kątem oka obserwowałem Josepha. Nie wiem czemu, ale byłem przekonany, że widzi mój ruch, a jednocześnie udaje mu się powstrzymać od zerknięcia w lusterko.

Wspaniały szofer.

Ideał.

Nie mogłem takiego zawieść; nalałem sobie do szklaneczki oryginalnej mineralnej „Mont Sourville”, idealnie schłodzonej i z tyloma bąbelkami, ile powinna mieć. Co do sztuki, zaręczam.

Minęliśmy Snow Hill, „Majestic”, przecięliśmy Autostradę Wschodnią, rzekę i wjechaliśmy w Union Square, ale nagle skręciliśmy stamtąd na południowy zachód, a przysiągłbym, że nie było tam wcześniej żadnej widocznej odnogi. Jakby na umówiony sygnał, szpaler drzew na rolkach odsunął się i niewidoczna i nieosiągalna w inny sposób brama wpuściła naszą limuzynę. Odruchowo starałem się zapamiętać drogę, wydało mi się, że Joseph napiął w jakiś szczególny sposób mięśnie karku, w każdym razie na cienkim kościanym trzpieniu zaznaczyły się jakieś żyły czy mięśnie. Rozluźniłem się i opadłem z powrotem na poduszki, a szofer odetchnął.

Podjechaliśmy pod klasycystyczne wejście do pałacu. Gdybym jakimś cudem sforsował ukrytą bramę i zajechał tu własnym samochodem, to nawet gdyby był to bastaad, skromnie zaparkowałbym z boczku, gdzie gęsta winorośl, pewnie sześćsetletnia, pięła się po murze i jednocześnie odbijała nieco w bok na pergolę. Tam właśnie ukryłbym swoją brykę i na palcach, starając się nie skrzypieć na żwirze, podszedłbym do drzwi.

Na szczęście zajechałem RR i nie musiałem się kryć. Wysiadłem i butnie rozejrzałem się dookoła; szkoda, że nie miałem w zębach wykałaczki, wyglądałbym na kogoś, kto zamierza kupić tę posiadłość wraz z jej dwustoma pokojami. Drzwi wysokości trzech pięter otworzyły się, za nimi stała już pokojówka w fartuszku i czepeczku. Omal nie rozszlochałem się w duchu – nikt mi nie uwierzy, a nie wziąłem ze sobą ani jednego ze swych licznych filmujących gadżetów. Idiota.

Uśmiechnąłem się i na trzymaną przez nią tacę położyłem wizytówkę. Przynajmniej tyle.

– Proszę do salonu.

Dziewczyna poszła przodem. Doprowadziła mnie do salonu, gdzie zręcznie przejęła mnie inna, o wiele starsza i grubsza.

– Napije się pan czegoś? – zapytała.

Niedbale machnąłem ręką. Rozejrzałem się. Kilka obrazów na ścianach, brak tabliczek z autorami, ale kto by nie poznał Dalego, Gauguina, Theilessena, nie mówiąc o van Goghu, którego jeden z wariantów „Słoneczników” powieszono nieco z boku, żeby – jak zrozumiałem – nie pchały się w oczy i nie zdominowały salonu.

– Pani prosi – usłyszałem z tyłu.

„Pani prosi, a pan – szczeni”, tak brzmiał jeden z głupszych tekstów ulubionego komika Sarkissiana, Buddy’ego Zbira. Tym razem nie wydało mi się to śmieszne. Korytarzem obwieszonym trofeami myśliwskimi, niemal muskając czubkiem głowy nozdrza olbrzymich łosi i końce trąb słoni, dotarliśmy pod drzwi, przy których pokojówka chwyciła za gałkę klamki i przywierając jednocześnie plecami do ściany, obrzuciła mnie szybkim kontrolnym spojrzeniem. Niemal otworzyła usta, żeby zażądać okazania paznokci, ale powstrzymała się. Przez myśl przeleciało mi kilkanaście wariantów dowcipnego i agresywnego zachowania, ale – starzeję się – wycofałem przekorę w głąb ducha. Posłałem dziewczynie lekki uśmiech, a ona leciuteńko westchnęła. Czy mi się wydało, czy było to westchnienie współczucia?

Wszedłem.

Pani Groddehaar siedziała na kanapie w pięknym odcieniu butelkowej zieleni, pokrytej pluszem grubym i gęstym jak futro merynosa. Dodatkowo oparcie i boki zdobiły śnieżnobiałe koronki. Pewnie szwajcarskie albo polskie. Z boku stolik, niewątpliwie z pracowni Jeansona, miękkie światło snujące się z lamp Hornicla. I – mój Boże – cała ta reszta, cała bez wyjątku! Gabinet był tak piękny, że z trudem oderwałem się od kontemplowania scenografii i zwróciłem uwagę na panią Groddehaar. Mimo iż siedziała, zauważyłem, że była wysoka, szczupła i wiotka, upstrzone brunatnymi plamami dłonie opierała na gałce laski. Pewnie można by za nią, za laskę, nie za panią Groddehaar, kupić kawał amazońskiego lasu z Indianami i rzeką. Miała gęste siwe włosy, porządnie wyszczotkowane i – jeśli się na tym znam – tylko szczotkowane, bez żadnych kąpieli odżywczych, utrwalaczy, nasączaczy, układaczy. Gospodyni miała na sobie białą, tak białą, że aż błękitnawą, bluzkę z koronkowymi mankietami i kołnierzykiem, na niej granatową kamizelkę z cieniutkiej irchy i z takiej samej irchy spódnicę.

Jakby zniecierpliwiona moim niezdecydowaniem, pani Groddehaar wyciągnęła rękę. Uświadomiłem sobie, że nie pamiętam, jak się całuje dłoń damy – trzymając ją w prawej czy lewej ręce. Uścisnąłem ją więc tylko ostrożnie.

– Może powinnam jednak zafundować sobie fryzjera? – zapytała. – Ale w moim wieku to ewidentne marnowanie cennych chwil, szkoda mi każdej minuty zużytej na głupie zajęcia. – Wskazała ręką fotel. – Siadaj, chłopcze.

Pogłaskałem się po czubku głowy; powinna, szczególnie gdy usiadłem, zobaczyć tonsurkę. Takiej nie miewają chłopcy.

– Tak. – Stuknęła laską w podłogę. – Ktoś mnie okrada – powiedziała. – Jak ja tego nie znoszę – oznajmiła tonem zwierzenia. Zacisnęła na chwilę nieumalowane wargi. – Nigdy nie znosiłam złodziei i nie będę tego tolerowała teraz.

– Tylko… – usiłowałem ot tak, dla własnego komfortu psychicznego, sprzeciwić jej się jakoś – że ja…

Ze zdziwieniem usłyszałem drżenie we własnym głosie.

– Ma pani starą książkę telefoniczną! – wypaliłem.

– No to co? – Opuściła jedną brew i odwróciła głowę nieco w bok. – Skoro od iluś tam lat firma się trzyma, to nieźle chyba o niej świadczy.

Dała mi czas na przyswojenie lekcji i jeszcze raz stuknęła laską o podłogę. Nie wiem, czym się różniły owe oba stuknięcia, ale po drugim otworzyły się drzwi i dygnęła w nich moja przewodniczka.

– Kawy? – zapytała pani Groddehaar.

– Poproszę.

Ha! Owen Yeates, postrach morderców! „Poproszę”. Jak u cioci na imie…

– Słuchasz mnie, młody człowieku?

– Tak, oczywiście.

– Wyglądasz na rozkojarzonego… – powiedziała z troską w głosie.

– Otoczenie, przyznam, nieco deprymuje… – usłyszałem swój głos.

– Może mały koniaczek?

– Nie.

To ja powiedziałem?!

– A palisz ty?

– Tak, proszę pani.

– A co?

– Golden gate’y.

– Całe szczęście, dawaj! – zażądała.

Poczęstowałem ją i podałem ogień. Zaciągnęła się ze smakiem. Wypuściła długą smugę dymu.

– Jakby co, to on jest twój, chłopcze – pokazała trzymanego w ręku papierosa.

Skinąłem głową, zapaliłem również.

– Chodźmy. – Wstała, opierając się na lasce, ale gdy usiłowałem podać jej rękę, machnęła przecząco głową. – Jak się przemieszczam, trudniej mnie zlokalizować.

Poprowadziła mnie do innych drzwi, wyprzedziłem ją na palcach i otworzyłem. Znajdowała się za nimi olbrzymia sala, coś jak pół boiska do piłki nożnej pod dachem, z witrażowymi oknami i parkietem, w który można było się wpatrywać godzinami. Pod ścianami stały dziesiątki gablot, w których, jak odnotowałem bez trudu, znajdowało się marzenie każdego niemal, z wyjątkiem mnie, Amerykanina: czapki, rękawice, buty, koszulki i spodnie, wszystko do bejsbolu. I karty, setki, tysiące, a może dziesiątki tysięcy kart.

– Ktoś opróżnił mi dwie gabloty – powiedziała pani Groddehaar. Wskazała jedną ze ścian, mniej więcej w połowie jej długości. Z papierosa spadł słupek popiołu. Nabrałem powietrza:

– Skoro to ja palę, to proszę nie strząsać popiołu na podłogę, bo mnie służba ustrzeli – mruknąłem półgłosem.

– Zajmij się eksponatami – odpaliła gospodyni, wcale nie zdetonowana.

– Nie znam się na tym. – Wzruszyłem ramionami. – Wyczuwam, że to coś imponującego, ale jestem wyjątkiem – bejsbol kompletnie mnie nie rusza.

– To tak jak mnie – powiedziała, wcale nie zdziwiona. Nie miała też zamiaru mnie zwalniać. – Chodź. – Chwyciła mnie pod ramię i pociągnęła do najbliższej gabloty. Na szczęście znajdowały się w niej nie gacie i skarpety, tylko karty. – Mogę ci hasłowo powiedzieć, że są tu karty Mauritiusy, a to Di Maggio, a to Senivola, a to Stan Cuzinsky czy Volac, Milo Drivac, O’Hara i tak dalej. Poza tym jest obszerna kolekcja autografów: Bud Świr, Lanny Zuckermann, Huerly, Bromberg…

Rozejrzałem się po okolicy i trafiłem wzrokiem na wazę; nie wyglądała imponująco, poza tym była wolno stojąca, na postumencie, nie w gablocie. Pokazałem pani Groddehaar, że jej uważnie słucham, a sam skoczyłem szybko w bok i porwałem wazę. Podsunąłem ją gospodyni, potem sam strzepnąłem. Podziękowała mi zmrużeniem powiek tudzież ruchem głowy i kontynuowała:

– …Liceck, Saturday, Pioggi, Carneval, White, White Arnie, a nie ten tłuk Joe – sprecyzowała.

– To jasne. – Kiwnąłem głową.

Przestała mówić i chwilę mi się przyglądała.

– Nie kpisz sobie aby?

– Nie, ale ja naprawdę nie przyswajam…

– Dobra – przerwała mi. Nie po raz pierwszy. Szczególnie jeśli miałem świadomość, ile musiałbym zużyć wielokropków, żeby oddać na papierze naszą wcześniejszą rozmowę telefoniczną. – Która godzina?

– Za dwanaście jedenasta.

Skrzypnęły drzwi, pani Groddehaar zręcznie cisnęła papierosem w wazę i odwróciła się.

– Telefon, proszę pani. – Pokojówka dygnęła i ruszyła w naszym kierunku, niosąc słuchawkę w wyciągniętej ręce. Podała ją chlebodawczyni, a ta oddaliła się o trzy kroki i syknęła:

– Słucham?

Pokojówka odwróciła lekko głowę i tchnęła w moim kierunku:

– Ta waza jest warta prawie sześćset tysięcy, niech pan jej nie rozbije.

Zanim zdążyłem jakkolwiek zareagować, pani Groddehaar warknęła:

– Nie!

Wyciągnęła rękę z polemizującą słuchawką, wcisnęła ją w dłoń dziewczyny i trzepotaniem obu dłoni, motylimi ruchami, wypłoszyła ją z sali.

– Jak mówiłam – zwróciła się do mnie – są tu… Przepraszam – i do odwracającej się dziewczyny: – Tu wypijemy kawę, stolik i krzesła! – Wróciła spojrzeniem do mnie. – Co piątek po jedenastej, mniej więcej w pół do dwunastej, ktoś coś kradnie – rękawice, piłki z autografami, czapki ze śladami potu jakiegoś Matthewsa.

– Nie rozumiem. Wie pani, o której nastąpi kradzież, i nie może przeciwdziałać?

– Właśnie tak – przytaknęła z pewnym jakby zdziwieniem. – Sam za chwilę zobaczysz, młodzieńcze.

Zrobiła minę obiecującą mnóstwo uciechy.

– Jak mówię, te eksponaty mnie zupełnie nie podniecają, ale nie znoszę… Ach, już to mówiłam!

Drzwi otworzyły się i pojawiła się zgrabna procesja: dwaj leciwi kamerdynerzy i trzy dziewczyny. Migiem ustawili we wskazanym przez gospodynię miejscu stolik i dwa foteliki, rozstawili serwis do kawy, pewnie z… Gdzie i kiedy robili najlepsze serwisy?

Usiedliśmy. Widząc popielniczkę, podałem wazę jednej z dziewczyn i z ulgą zapaliłem nowego papierosa. Służba zniknęła z pola widzenia. Nalałem kawy pani Groddehaar i sobie. Skosztowałem, ale już po aromacie wiedziałem, że pokocham to miejsce.

– Poza tym – dodała pani Groddehaar – straszą mi służbę.

Być może pomyślała sobie, że skoro nie jestem w stanie docenić jej kolekcji, to niespecjalnie usilnie zabiorę się do sprawy, dlatego wtrąciła ten czynnik ludzki. Nie, głupio myślę – pani Groddehaar nie była w stanie wyobrazić sobie, że ktoś może nie przejąć się nałożonym przez nią obowiązkiem. Po prostu do krótkiej listy grzechów złodziei dodała jeszcze jeden.

– Jak to się odbywa? – zapytałem, odstawiając na chwilę filiżankę, w końcu nikt mi jej nie ukradnie.

– Zaraz zobaczysz – obiecała mi.

Zastanowiło mnie, że nie pyta: „Masz broń, kochaniutki?”. Przecież za chwilę mają ją okraść, a wynajęty detektyw co ma robić – gapić się na to? Żart? Oszustwo ubezpieczeniowe? Wyślizganie spadkobierców?

Coś pod ścianą załomotało, jakby śpieszący się dzieciak zbiegł po schodach na parter, potem usłyszałem ponury, ale dość melodyjny ton jakiegoś rogu. Odłożyłem papierosa i wolno, nie hałasując, wstałem. Byliśmy sami w sali. Ja milczałem i wstrzymałem oddech, pani Groddehaar zamarła z filiżanką podniesioną do ust. Na pewno nie potrafiła tak warknąć, imitować dźwięku, jaki wydaje naciągnięta gruba lina zahaczona, a potem puszczona. Nad gablotą w odległym kącie powietrze zafalowało jak w upalny dzień na pustynnej szosie. Odruchowo sięgnąłem za pasek z tyłu, ale tam miałem dzisiaj tylko metkę krawca. Na palcach ruszyłem w kierunku migocącej gabloty. Była tak daleko, że w połowie drogi zacząłem na palcach biec, inaczej dotarłbym tam w przyszłym tygodniu. Chociaż z drugiej strony nie było się do czego śpieszyć – gablota stała, nie było przy niej nikogo, trwała gęsta, dostojna cisza. Jeszcze raz odezwało się skrzypnięcie, potem trąbka czy róg i naraz szklane drzwi gabloty jakby spłynęły na ziemię, a w jej wnętrzu zaczęły podskakiwać i znikać z oczu jakieś karty, karty, karty…

Runąłem biegiem w stronę odbywającego się na moich oczach plądrowania, ale nie zdążyłem. Może i dobrze, bo nie miałem kogo i za co chwytać. Kiedy miałem do przebycia jeszcze kilka kroków, szkło drzwiczek wpłynęło do góry, na swoje miejsce, a migotanie powietrza ustało.

Koniec.

Gdy wyhamowałem, by nie wpaść na gablotę, była już zwyczajną stylową gablotą i niczym więcej. Tyle że miała wybebeszone wnętrze. Z kilkudziesięciu kart zostało cztery czy sześć. Wpatrywałem się tępawo w szklane półki. Że tępawo, widziałem w odbiciu.

Odwróciłem się i pomaszerowałem z powrotem. Przyszło mi do głowy, że jeśli się nie pośpieszę, wystygnie mi znakomita, wyśmienita, genialna kawa. Ale tuż przed stolikiem stanąłem jak wryty. Coś nieśmiało puknęło w mój umysł. I znikło. Ale został zapach pomysłu, leciutki posmak. Niemal nie słyszał…

TAK!!!

Dźwięk! Sygnał rogu. Rożek pasterski! Przypomniałem sobie, że gdy z przyszłości pojawiał się Guylord, tuż przedtem słyszałem dźwięk rożka pasterskiego. Potem coś bekało, czkało, czy też warczało skrzypliwie. Niemal identycznie jak tu przed chwilą.

Strzeliłem palcami. Zrobiłem dwa kroki.

– Czyżbyś już coś wiedział, młody człowieku? – dobiegło mnie pytanie gospodyni. I zanim zdążyłem się pochwalić, dodała: – Jeśli tak, to jesteś wart tych dwudziestu dolarów. – Musiała zobaczyć coś w moim spojrzeniu, bo zapytała: – Coś nie tak? Pytałam swojego prawnika, powiedział mi, że takie są stawki za dzień. Plus zwyczajowa premia za sprawne wykonanie zlecenia.

– Przepraszam, kto jest pani prawnikiem?

– Berhardt & Berhardt. – Zmarszczyła lekko brwi: – Coś z nimi nie tak?

– Kancelaria przeszła w ręce Oldemanna czternaście lat temu – bąknąłem. – Kiedy więc pani go pytała? – wykrztusiłem po chwili.

– Och… – Obliczała chwilę. – Osiemnaście do dwudziestu lat temu, ale przecież dolar raczej dobrze stoi?

– Tak – zdołałem wychrypieć.

Potem miałem duże kłopoty z utrzymaniem powagi. Najbardziej się bałem, że ją obrażę i zabierze mi niedokończoną kawę. Szybko usiadłem i upiłem łyk.

– No? – ponagliła mnie pani Groddehaar.

– Nie mam całkowitej pewności – przyznałem. – Ale mam pewien domysł. Mocne podejrzenie. Co do sposobu dokonywania kradzieży. Gorzej będzie ze sprawcami. – Postawiłem sprawę jasno: – Mogą być poza moim zasięgiem. Są poza moim zasięgiem – sprecyzowałem.

– Dlaczego? – zapytała tak ostro, że nie mogłem jej zbyć byle czym.

– Tu ich nie ma – odpowiedziałem wymijająco.

– Ba! – parsknęła. – Wiadomo. Przecież to nie ja i nie moi ludzie. Nikogo innego tu nie ma.

– Wpadają na chwilę, porywają coś i zwiewają.

– Sprowadzić psy? – Pochyliła się ku mnie zatroskana.

Pokręciłem głową. Dokończyłem kawę. Wyjąłem papierosy i poczęstowałem rozmówczynię i chlebodawczynię.

Zapaliliśmy. Bufiaste obłoki dymu powędrowały do góry, rozświetlone smugami promieni rachitycznego dziś słońca.

– Nie mam jeszcze pomysłu – przyznałem. – Ale, bez fałszywej skromności, to u mnie stan przejściowy. Zawsze potem pojawia się jakaś idea. Najczęściej skuteczna.

– Masz tydzień czasu – powiedziała pani Groddehaar. Uświadomiła sobie, że zabrzmiało to jak ultimatum. – Chodzi mi o to, że dotychczas kradzieże zdarzały się tylko w piątki – dodała gwoli wyjaśnienia.

– Tak, rozumiem. – Rozważyłem za i przeciw i sięgnąłem po dzbanek; gospodyni podziękowała gestem, nalałem więc sobie i łyknąłem.

– Możesz mnie, złotko, wprowadzić?

– Yyymm… – zameczałem, zastanawiając się, jak uciec od odpowiedzi. – To nie jest…

– Nie myśl, że się boję…

– Nie, to nie to. Nie chodzi o żadne potwory…

Zachichotała. Przerwałem i patrzyłem na nią.

– Co się tyczy potworów… – parsknęła i przesłoniła usta dłonią. – Niektórzy z pracujących tu powiedzieliby, że jeśli nie chcę oglądać potworów, to powinnam potłuc lustra.

Spróbowałem udać, że nic mnie nie śmieszy, i napić się kawy, ale mogłem prychnąć i opryskać kawą gospodynię. Pośmialiśmy się więc kulturalnie i niezbyt długo.

– No dobrze. Wytrzymam do przyszłego tygodnia – powiedziała.

Nie ośmieliłem się jej chwalić. Po prostu skinąłem głową.

– Czy chcesz już dzisiaj honorarium, młodzieńcze? Może zaliczkę?

„Co ja był zrobił z taką kupą forsy, psze pani?!”, cisnęło mi się na usta. Wytrzymałem. Pokręciłem głową.

– Nie, poczekajmy z tym. – Wstałem. – Aha! Ile było tych kradzieży?

– Cztery. Dzisiejsza czwarta.

– Czy zauważyła pani jakieś prawidłowości?

– Tak. Proste i jasne: za pierwszym razem zginęły piłki, najcenniejsze. Za drugim – rękawice, też te najwartościowsze z kolekcji męża. Trzeci raz to były plakaty, i dzisiaj karty.

Rozejrzałem się. Co jeszcze mamy tu do zabrania? Koszulki. Kaski. Buty. Bilety. Listy. Puchary. Kije. Kiijeee!

Tak, to będzie to.

Uśmiechnąłem się raźnie. Pani Groddehaar wstała i zrobiła krok w moją stronę.

– Czy już coś masz, młodzieńcze?

– Mam… – prawie czterdzieści jeden lat, chciałem powiedzieć, ale wyemitowałem co innego: – pewien pomysł.

– Świetnie – pochwaliła mnie. Objęła się rękami i potarła ramiona.

– Gdyby cokolwiek się działo, proszę o telefon. Ja też będę panią trzymał w tempie.

Pochyliłem się nad jej dłonią i ucałowałem ją. Nie wiadomo skąd i jak, pokojówka wiedziała, że będę wychodził – stała już w drzwiach i po chwili wyprowadziła mnie na zewnątrz. Joseph powitał mnie swoim niezwykłym salutem. Wsiadłem. Gdy tylko samochód ruszył, sięgnąłem do barku i nalałem sobie na trzy palce.

To, co serwował mi barek domowy, było znacznie, znacznie gorsze.

***

Combo Brakewooda odjechało akurat w chwili, kiedy zza zakrętu wyłonił się przód RR pani Groddehaar. Stałem nad starannie opakowaną w szczelne worki wiązką atrap bejsbolowych gadżetów.

– Co w nie wpakowałeś? – zapytałem Brakewooda kilka minut wcześniej.

– Lepiej, żebyś… – Rozważał chwilę. – Nie może cię ta informacja przerazić, bo się na tym nie znasz.

– Właśnie – przytaknąłem pośpiesznie, choć nie lubię przyznawać się do jakiejkolwiek ignorancji.

– No więc masz tam mieszankę pochodnych selsen-mercaptanu butylowego i mercaptanu etylowego, do tego inne różności, ale… Co?

– To zgniła kapusta w zupie ze ścieku?

– No!

– No to chyba o to mi chodziło. Dzięki.

Uścisnęliśmy sobie dłonie. Potem Brakewood wsiadł i odjechał.

Joseph pośpieszył mi na spotkanie.

– Pozwoli szanowny pan… – Wyciągnął kościstą rękę, chcąc wyrwać mi z dłoni pęk kijów.

– E-e! – zrezygnowałem z pomocy i ostrzegłem jednocześnie. – Nie, dziękuję, ale sam sobie poradzę.

Wtedy Joseph drobnymi kroczkami pobiegł przede mną do RR, otworzył drzwi i zasalutował z werwą jeszcze większą niż w ubiegłym tygodniu. Ostrożnie wsiadłem, delikatnie ułożyłem postukujący jak ksylofon pakunek i sam się rozsiadłem. Sprawdziłem, czy trzyma szczelne zamknięcie worka, i poruszyłem brwiami przyzwalająco; Joseph najwyraźniej czekał na taki sygnał. Ruszyliśmy.

Dwa dni temu wywlokłem z garażu bastaada i przejechałem trasę od swojego domu do… No, do miejsca, gdzie powinno się skręcać w… jakąś tam uliczkę prowadzącą do Hodden Park. W tamtą stronę jechałem czterdzieści trzy minuty, i to do miejsca, które nie było końcem trasy. Wracałem podminowany i zły, złamałem wiele przepisów i dojechałem do domu w trzydzieści sześć minut. Dlaczego w takim razie na pierwszą i jedyną, jak na razie, wizytę jechałem z Josephem dwadzieścia kilka minut? Widziałem zegar RR, ten słynny, co to swoim cykaniem zagłusza szmer silnika. Była dziewiąta czterdzieści, tyle samo co i na moim casaverasie. Nieznacznie wciągnąłem powietrze nosem, lecz w cichym wnętrzu samochodu zabrzmiało to jak japoński gong.

– Życzy pan sobie apteczkę? – zapytał Joseph.

Zanim zdążyłem do niego strzelić, ścianka obok drzwi barku pękła i wysunęła się stamtąd mała, ale bogato zaopatrzona apteczka. Pokręciłem głową. Nie zauważyłem, co Joseph zrobił, ale apteczka wsiąkła w panel. Sięgnąłem do radia, gdy przypomniałem sobie coś.

– Ile osób pracuje u pani Groddehaar?

– W domu trzydzieści sześć, w posiadłości jeszcze osiemnaście.

– My jedziemy do posiadłości? – precyzowałem dane.

– Nie, do domu, szanowny panie.

– Dobrze. Trzydzieści sześć. Czy są wśród nich jakieś nowe osoby? Od niedawna pracujące?

– Żartuje pan? – Na długą chwilę oderwał spojrzenie od szyby i gapił się na mnie, jakbym zaproponował mu spacer z rozpiętym rozporkiem.

– Przecież sam widziałem – upierałem się – młode dziewczyny…

– To są pracownicy w drugim pokoleniu – powiedział tonem pasującym do jakiegoś oczywistego stwierdzenia typu „Słońce świeci w dzień, a księżyc w nocy!”.

– Dostawcy? – indagowałem dalej.

– Sami przywozimy wszystko – uciął.

Na pewno nie on wozi szynki i karczochy, on wozi tylko panią. I jej gości.

– A ekipy konserwatorskie? Remonty? Naprawy?

– Państwo płacili za naukę każdego, kto chciał zdobyć jakiś zawód. Jesteśmy samowystarczalni.

Żałowałem, że nie wziąłem ze sobą Pymy w charakterze pomocnicy detektywa. Nie uwierzyła w połowę tego, co jej opowiedziałem o wizycie u pani Groddehaar. Nie uwierzyła nawet w połowę połowy. Szkoda, że nie było Phila. On by uwierzył.

Łagodnie weszliśmy w zakręt. No tak – tu byłem wczoraj i nie było żadnej przerwy w żywopłocie, starym, wysokim i gęstym.

– Jak to się dzieje, że nagle jesteśmy na tej ulicy? – nie wytrzymałem.

– Zwyczajnie, trzeba skręcić w lewo – powiedział zdziwionym tonem, jakbym nie rozumiał wcześniejszego „Słońce świeci w dzień…”. Dobrze mi tak, nie trzeba otwierać ust, gdy…

Która godzina?! Jedenasta sześć! Cholera, jechaliśmy dwadzieścia sześć minut, niech będzie – dwadzieścia siedem, bo jeszcze nie stoimy na podjeździe. Ale i tak…

Zacisnąłem zęby i nie zadałem kolejnego kretyńskiego pytania.

– Roberta weźmie bagaże – oświadczył nieznoszącym sprzeciwu tonem Joseph, gdy wysiadłem z wozu, a pokojówka, w której rysach zacząłem odkrywać podobieństwo do Josepha, podbiegła, dygnęła i wyciągnęła ręce.

– Gramy w kosi-kosi-łapci? – zapytałem.

– Wezmę pana bagaż. – Nawet się nie uśmiechnęła. Prawie na bank – córka Josepha.

– Na pewno nie!

Ominąłem ją i skierowałem się do drzwi. Dogoniła mnie, wyprzedziła i pomaszerowała pierwsza. W kolejnych drzwiach czekała już ta starsza, która poprzednim razem czyhała w salonie, czy nie spróbuję zwinąć Matisse’a. Skinąłem jej głową, przekroczyłem próg i ruszyłem w znanym mi już kierunku. W salonie ukłoniłem się grzecznie, złożyłem pakunek na fotelu i pochyliłem się nad dłonią pani Groddehaar.

– I co? – zapytała, wskazując mi inny fotel.

Przycupnąłem na brzeżku, zerknąłem na zegarek.

– Powinniśmy pójść do gablot – powiedziałem. – Jeśli się nie mylę, okrada panią ktoś nieobecny tu ciałem.

– Z zaświatów? – nie dziwiła się, upewniała tylko.

– Mniej więcej. Z innego czasu. – Poczekałem chwilę, ale nie roześmiała się, nie postukała czubkiem kościstego paluszka w skroń. – Tak mi się wydaje: ktoś opracował metodę sięgania do innego czasu, być może ten tunel nie jest duży, złodziej nie potrafi przedostać się sam, a może zwyczajnie nie chce. Może się boi…

– Słusznie się boi! – wpadła mi w słowo gospodyni.

– Tak… No właśnie. Więc ten ktoś podkrada, co mu wejdzie w łapy, może sprzedaje, żeby opłacić dalsze badania nad tym, co tam sobie bada. Nieważne. Kradnie i to musimy ukrócić. Dlatego – wskazałem kciukiem za siebie, choć to może prostacki gest – musimy udać się do eksponatów i dokonać kilku manipulacji.

– Zawołam kogoś do pomocy? – zaproponowała.

– Nie, to nie wymaga pomocy.

Wstała.

– No to chodźmy.

Podniosłem brzemię i pomaszerowaliśmy. W sali balowo-muzealnej podszedłem do gablot z kijami bejsbolowymi, położyłem na podłodze swój bagaż i odwróciłem się do gospodyni.

– Alarmy? Klucze?

Pokręciła głową. No tak – kto by się ośmielił?!

Otworzyłem gablotę i zacząłem wyładowywać tamte muzealne okazy. Poobijane, z wyślizganymi rękojeściami, w lepszym i gorszym stanie. Melodyjnie kołatały, gdy układałem je dość beztrosko na podłodze. Potem wyjąłem, o wiele delikatniej, swoje „kije” i zacząłem je układać, mniej więcej w muzealnym porządku, w gablocie.

– Mógłbyś mnie wtajemniczyć w swój plan, młody człowieku?

– Tak. Więc ktoś… – poustawiałem kije, odsunąłem się i krytycznie przyjrzałem całości – sięgnie tu poprzez czas jak po swoje i weźmie kije, ale to nie są właściwie kije, tylko dość okrutna kara.

– Takie kijesamobije? – zapytała domyślnie.

– Niemalże, w każdym razie więcej tu nie sięgnie. – Wyjąłem z worka jeszcze kilka rzeczy: rękawicę, czapkę, puszkę na wazelinę, pasek do spodni. Powkładałem to wszystko do odpowiednich gablot. – To na wypadek, gdybym się pomylił i złodziej nie dobrał się do tej gablotki, ale do innej – wyjaśniłem.

– Ale dokładniej, co tam jest?

– Mieszanka najstraszliwszego smrodu, jaki sobie można wyobrazić i wyprodukować w aktualnym stanie wiedzy o chemii.

– To znaczy?

– Och, jakieś tam dwucoś, metacoś, butacoś i libytyna.

Pani Groddehaar przyglądała mi się uważnie przez pół minuty, potem skinęła głową. Popatrzyłem na zegarek.

– Jest jedenasta – powiedziałem.

Zrozumiała aluzję.

– Możemy zatem napić się kawy i zapalić. – Puściła do mnie oko. Poczęstowałem ją golden gate’em. Zapaliła i zaciągnęła się. – Po twojej wizycie, młodzieńcze – oznajmiła – przyszła do mnie delegacja, moje kochane pokojówki, i poprosiły, żebym więcej cię nie wpuszczała do domu. Podobno nie masz krzty szacunku do tego – zatoczyła ręką koło.

– Nie uległa im pani?

Pochyliła się do mnie.

– Ja też nie mam specjalnego szacunku – zwierzyła się. – Te rzeczy są na ogół niewiele starsze ode mnie, mają tylko po dwa, trzy czy osiem stuleci. W moim wieku to nie imponuje. – Zaciągnęła się zadzierzyście.

Wypadało zaoponować, ale zobaczyłem, że zamyśliła się, zmrużyła szarozielone oczy i o czymś intensywnie myśli. Nie przeszkadzałem jej. Tym razem na stoliku stała również popielniczka, chyba dzieło Damnaia, niewiele mniej warta niż waza z dynastii Ming.

– Co z tą kawą? – mruknęła rozzłoszczona. – Zaraz ich pogonię!

Wstała i pomaszerowała raźno do drzwi. Zniknęła za nimi. Mogłem sobie wyobrazić, co się tam teraz dzieje. Paliłem i myślałem. Potem przymierzyłem się – siedzieliśmy w centrum sali, do najbliższych gablot mieliśmy mniej więcej dwadzieścia stóp, klepnąłem się w kaburę pod ramieniem. Gdyby tym razem ktoś chciał wyleźć z tunelu, będę gotowy. Ale pani Groddehaar powinna opuścić scenę. Tylko że nie zgodzi się na to.

Szczęknęła klamka i gospodyni wróciła na fotel. Sekundę potem drzwi otworzyły się ponownie i pojawiła się procesja ze stolikiem i serwisem. Wypiliśmy w milczeniu po pół filiżanki, kiedy nagle pani Groddehaar syknęła zniecierpliwiona. Zrobiłem wyczekującą minę.

– Zapomniałam łyknąć swoje tabletki! – Postukała palcami w blat stolika.

Zerknąłem na zegarek, była jedenasta pięć. Cholera, nie chciało mi się, ale musiałem. Poderwałem się.

– Zawołać kogoś?

– Gdybyś był tak uprzejmy…

Popędziłem do drzwi, przemierzyłem korytarz, wpadłem do salonu, potem do pierwszego salonu z obrazami. Pusto i cicho.

– Jest tu kto? – krzyknąłem.

Odpowiedziała mi cisza, ale po sekundzie, gdy już kierowałem się do najbliższego obrazu, by uruchomić alarm, pojawiła się wyniosła pokojówka.

– Pani Groddehaar życzy sobie swoje ziółka – wypaliłem i pognałem z powrotem.

W sali nic się nie działo. Pani Groddehaar sączyła kawę, łyknąłem i ja. Zaraz za mną pojawiła się pokojówka i podała pani tackę z tabletkami. Wszystko odbywało się jak w niemym filmie, z całym należnym scenie ceremoniałem. Gdy pokojówka wyszła, sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem płaski sterownik, zaktywowałem wszystkie sześć zapalników i odłożyłem go na stół. Przechwyciłem pytające spojrzenie klientki.

– Kiedy zobaczę, że kradną to lub to, lub to, uruchomię odpowiedni zapalnik – wyjaśniłem. – Złodziejowi zaszkodzi zdobycz, gdy już się nią nacieszy.

Poczęstowałem panią Groddehaar, ale odmówiła ruchem ręki, potem przesunęła swój fotel tak, by widzieć gablotę z kijami. Siedzieliśmy obok siebie jak dwuosobowa widownia w małym prywatnym kinie.

– No, ciekawam! – syknęła mściwie, jak mi się wydało. – Bardzom cie-ka-wa!

Przemknęło mi przez myśl, że jeśli się poszkapię, jej zemsta dosięgnie mnie poza czasem i przestrzenią. Po co ja się w to pcham? Po co mi…

Powietrze warknęło. Poczułem skurcz przepony i szybsze bicie serca. Rozległ się smętny przeciągły dźwięk. Migotanie powietrza pojawiło się między szafkami z kijami i butami. Cholera, buty!? Zacisnąłem pięści. Poczułem, że pani Groddehaar chwyta mnie za biceps i zaciska na nim kościste palce. Do diabła, pasma mięśni poddały się i rozdzieliły na pojedyncze włókna. Obłok falującego powietrza przesunął się i otoczył szafkę z butami. Jęknąłem. Częściowo ze złości, częściowo z bólu – szpony gospodyni wpiły się w kość i sięgnęły szpiku. Obłok wisiał chwilę i nagle, ku mojej podwójnej uldze, przesunął się na kije. KIJE! Zaczęły znikać.

Wolniutko sięgnąłem do stolika i położyłem palce na sterowniku. Opuszka wskazującego drżała na jedynce. Kije postukiwały i znikały, znikały, znikały…

Ostatni.

OK. Teraz ja. Wdusiłem „1”.

Drugie warknięcie i syk.

Koniec wizyty. Wykonałem kilka ruchów, które miały znaczyć, że zamierzam wstać, i pani Groddehaar zrozumiała, że musi puścić moje ramię. Puściła. Gdy wstałem, zwisło mi bezwładnie, jak sparaliżowane. Ale mężnie nie skarżyłem się. Najpierw zdezaktywowałem sterownik, potem odszukałem swoje trefne eksponaty, w tym czasie odzyskałem częściowo władzę w ręce. Załadowałem je do wora. Gospodyni poczęstowała się papierosem i paliła, wypuszczając długie smugi aromatycznego dymu. Usiadłem i również zapaliłem.

– Czy to będzie koniec? – zapytała.

– Tak sądzę – odpowiedziałem. – Byłbym zdziwiony. Ale na wszelki wypadek chciałbym tu być w przyszłym tygodniu.

– Dlaczego to się odbywa raz w tygodniu?

– Możemy się tylko domyślać. – Przypomniałem sobie doświadczenia z błoną interwymiarową. – Może złodziej musi przez kilkadziesiąt godzin ładować specjalne akumulatory, może za każdym razem kalibruje aparaturę, może coś się zużywa lub niszczy. – Zastanawiałem się chwilę. – Postawiłbym na ładowanie.

– A nie ma metody, by się dowiedzieć, jak skuteczna była twoja broń, młodzieńcze?

– Pewnie jest. – Wzruszyłem ramionami. Szczerze mówiąc, chciałem sam w zaciszu domowych pieleszy sprawdzić skuteczność swojego pomysłu, ale skoro zostałem wywołany… – To znaczy sądzę, że można by, ale… – zawahałem się.

– Proszę o jasną i wyczerpującą odpowiedź – zażądała klientka. – W końcu płacę ci!

Wzruszyłem się. Dwudziestka dziennie, to wystarczy na benzynę i parkowanie, przeciętny rozwodowy człap bierze od usiłującego wywinąć się z węzłów małżeńskich męża sto pięćdziesiąt do dwustu, w porywach do trzech setek. Plus koszty. Kosztów niemal nie miałem, trzeba przyznać. Co mi tam te siedem setek za bomby?!

– Gdyby pani miała komputer z GlobNetem… – powiedziałem bez wiary w taką możliwość.

Pani Groddehaar odstawiła filiżankę i myślała chwilę. Potem postukała kostką palca w stolik. W drzwiach pojawiła się „córka Josepha”.

– Czy my mamy jakiś taki… komputer? – zapytała pani Groddehaar.

– Tak, proszę pani. Przynieść?

Gospodyni zerknęła na mnie, skinąłem głową.

– Tak, Elisabeth. Proszę.

Elisabeth zniknęła za drzwiami. Dolałem nam kawy. Pani Groddehaar postukała znowu w stolik, pojawiła się starsza ze znanych mi pokojówek.

– Czy można już powkładać kije na miejsce? – zwróciła się do mnie z pytaniem klientka.

– Tak. Oczywiście. – Poderwałem się. – Przepraszam, powinienem był sam…

– Siadaj, młodzieńcze – przerwała mi pani Groddehaar. – Mam pytanie: czy zabiliśmy wynalazcę?

– Eee… Mam nadzieję, że nie. Nie uważam, żeby śmierć była właściwą karą za kradzież.

– Słusznie.

Zapadła chwila ciszy. Dlaczego, pomyślałem, pani Groddehaar nie zastukała palcem, kiedy chciała, żeby jej przynieść lekarstwa? Dlaczego poszła sama zadysponować kawę, skoro jakiś czujnik przenosi jej postukiwania do odpowiedn…

Przerwała mi Elisabeth, pojawiając się z płaskim jak naleśnik nettopem. Ustawiłem go na stole, z którego pokojówka sprzątnęła serwis. Otworzyłem, klawiatura się nadęła, ekran rozjarzył. Wystukałem kilka słów kluczowych, koordynaty graniczne, czasowe i geograficzne. Start.

Pani Groddehaar, jakby niezainteresowana procedurą, wstała, podeszła do zamykającej ostatnią gablotę pokojówki i coś do niej cicho powiedziała. Nettop pisnął i zaczął sypać danymi. Sprecyzowałem zasięg. Ochoczo ruszył do wertowania baz danych. Gospodyni wróciła do stolika i pytająco uniosła brwi.

– Posuwamy się – zameldowałem.

Skinęła głową. Na tysiąc osób w jej sytuacji dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć nękałoby pytaniami, wyszarpywało informację po kęsie, po niteczce. Ona – nie. Czekała.

Nettop pisnął ponownie. O, teraz lepiej.

– Proszę posłuchać – powiedziałem, przelatując wzrokiem ekran. – To jest dziewiąty listopada dwa tysiące drugiego. Wydarzyło się, co następuje… – Zacząłem czytać z ekranu:

„Dwadzieścia minut przed rozpoczęciem meczu miejscowych Trawlerów z przyjezdną drużyną Stalowych Kotłów z parkingu przy stadionie buchnęła fala straszliwego fetoru. Obłok odoru o niespotykanej sile ogarnął cały stadion, powodując torsje całej czterdziestotrzytysięcznej widowni. Mecz nie doszedł do skutku, kibice w panice i smrodzie opuścili stadion. Obie drużyny schroniły się przed fetorem w szatniach, ale okazało się, że filtry klimatyzacji nie potrafiły sobie z nim poradzić. Tak więc zawodnicy również nie byli w stanie pokazać się kibicom. Zresztą kwadrans później widownia była już pusta, panował tylko przenikliwy smród, wzmocniony jeszcze przez torsje spanikowanych kibiców. Specjaliści nie potrafią wyjaśnić tego fenomenu – najczęściej tłumaczą ową eksplozję piekielnej woni tym, że doszło do jakiejś samoistnej reakcji w kanalizacji tej – starej przecież – części miasta. Są też tacy, co widzą w tym zemstę „gwałconej przyrody”, a policja znalazła, jak się dowiedzieliśmy, świadka, który twierdzi, że obłok potwornie skondensowanego odoru wypłynął z półciężarówki stojącej na parkingu przy stadionie. Policja jednak w chórze z naukowcami wyklucza możliwość wyprodukowania tak skutecznej bomby zapachowej…”

Podniosłem głowę i popatrzyłem na gospodynię. Skinęła z aprobatą, ale myślami błądziła jakby gdzieś obok. Jej papieros dopalił się sam; gdy ocknęła się z zamyślenia i chciała zaciągnąć, trzymała w palcach już tylko filtr. Trochę zła zgasiła go i wstała, powstrzymując mnie ruchem ręki.

– Przepraszam, muszę coś załatwić. Siedź spokojnie, jeszcze zamienimy kilka słów.

To mi się podoba u władczych bogaczy – ani krzty zainteresowania, czy rozmówca ma ochotę zamienić jeszcze kilka słów! Ani śladu zainteresowania, czy nie musi odebrać ze szkoły niewidomego przyjaciela albo odwiedzić znajomego barmana, który w zaufaniu sprzedał mu cynk o świeżej beczce irlandzkiego „Doppeltaggera”. Nie, po co? Oni dyktują światu warunki. Dokoła nich orbituje słoneczko i inne mniej ważne ciała.

Z ponurą determinacją odegrałem się na nettopie – przewertowałem jeszcze kilka stron z reakcjami prasy z tego okresu. Najpierw wszystkich to bardzo śmieszyło, używali sobie na czterdziestu tysiącach kibiców ostro: „Paw o czterdziestu tysiącach gardeł!”, „Rzyg-rzeka płynęła ze stadionu”, „Stalowe Kotły pełne…” i tak dalej. Potem, kiedy dalekosiężne skutki stały się widoczne jak gawron na śniegu, ton pisaniny się zmienił, ale chyba było za późno – każdy czy niemal każdy, kto był owej soboty na stadionie, poczuł się znieważony i znienawidził – wiadomo co – bejsbol! Kiedy pani Groddehaar wróciła, zamknąłem nettop.

– Dziennikarze mieli ubaw – powiedziałem. – Ci, rzecz jasna, którzy nie byli na stadionie. „Zostałem nie wyautowany, ale zwymiotowany – mówi zawodnik Stalowych Kotłów”, zacytowałem. „Nigdy więcej nie pokażę się na tym stadionie!” I tak dalej. – Postukałem w pokrywę. – Reasumując: wygląda na to, że zniszczyłem drużynę Trawlerów. Kilka miesięcy później oficjalnie wycofano drużynę z ligi, stadion zamknięto…

– Nic się nie stało – bąknęła gospodyni.

– Nie wiem… – Ogarnęły mnie wątpliwości. – Kilkadziesiąt tysięcy ludzi się pochorowało… Upadł stadion. Nie wiadomo, ile osób straciło pracę – zawodnicy, trenerzy, masażyści, bileterzy, sprzątacze…

– Jeśli tylko udało ci się powstrzymać złodzieja, to się opłaciło! – powiedziała zdecydowanym tonem. – Wyobrażasz sobie działające bezkarnie takie pozaczasowe gangi? Chaos globalny! Koniec cywilizacji!

– No, bez przesady… – zaoponowałem łagodnie.

– Nie przesadzam, sam mi przyznasz rację. Bezkarny złodziej po prostu będzie sięgać coraz głębiej i rozzuchwalony poczuje się bezkarnie. To gangrena, rak społeczeństwa! – ucięła. – Jestem bardzo zadowolona ze sposobu załatwienia sprawy – pochwaliła mnie. Wstała i podała mi dłoń. – Zastanowiłam się i zdecydowałam, co następuje: byłeś tu u mnie tylko dwa razy, ale trochę czasu zajęło ci przygotowanie, więc uznaję, że należą ci się pełne trzy dniówki. – Nie wypuszczając mojej ręki, poklepała mnie po wierzchu dłoni. – Jestem naprawdę zadowolona.

Nie zauważyła, że stoję z rozdziawioną kłapaczką, jakbym czekał, aż jakiś przelotny rój założy w niej rojowisko, czy jak się to tam nazywa. Zachichotała i pokręciła głową. Widząc moje zdziwione spojrzenie, wyjaśniła:

– Wyobraziłam sobie te czterdzieści tysięcy kibiców…

Odchrząknąłem z pewną dezaprobatą. Nie podziałało. Chichotała dalej. Ukłoniłem się i skierowałem do drzwi, za moimi plecami narastał śmiech. Postarałem się wytrzymać i nie przyłączyć do zaraźliwego chichotu, udało się. Gdy podchodziłem do drzwi wyjściowych, dogoniła mnie Elisabeth. Trzymała w ręku sztywny płaski pakuneczek i wyciągała w moim kierunku.

– Czy Joseph jest twoim ojcem? – zapytałem.

– Skądże!

Dygnęła i podała mi pakiecik. Od razu włożyłem go do kieszeni.

– Pani kazała zapłacić.

– Aha. – Zważyłem paczuszkę w dłoni. Coś sobie przypomniałem. – Czy mógłbym jeszcze zerknąć do książki telefonicznej?

Popatrzyła na mnie jak na raroga. Czekała na coś jeszcze, ale ponieważ milczałem, wyczekująco zmarszczyła nosek i powiedziała skonsternowana:

– Chodzi panu o tele-com?

Pokręciłem głową przecząco.

– Nie, zwyczajną książkę telefoniczną, papierową…

– Przecież książek nie drukuje się od wielu lat! Nie mamy KSIĄŻKI, takiej drukowanej.

– No to nic, dziękuję.

Otworzyłem sobie sam drzwi i wyszedłem. Wsiadłem do RR, a kiedy ruszyliśmy, bezczelnie sięgnąłem do barku i nalałem sobie na dwa palce. Ponieważ coś mnie uwierało w bok, przypomniałem sobie o paczuszce, wyciągnąłem ją z kieszeni i odstawiwszy szklankę na stolik, otworzyłem kopertę. Znajdował się w niej jakiś dziwaczny, płaski i dość ciężki pasek, jakby etui. Otworzyłem je. W oddzielnych przegródkach leżały trzy złote dwudziestodolarówki. Wybite w tysiąc dziewięćset ósmym. Tak zwane Ryżowe Dwudziestki. Zaczęto je bić, żeby zapłacić za ryż niezbędny dla głodującej Luizjany, potem zapłacili czym innym albo w ogóle. A po aferze zostało kilkaset wybitych na próbę dwudziestek. Warte – każda! – jakieś siedem do dziewięciu tysięcy.

Hm?!

Postukałem paznokciem w dno futerału. Wredna pani Groddehaar! Dwudziestka za dzień, i czekała na moje protesty!

– Joseph? – Uświadomiłem sobie, co mnie niemal przez cały czas dręczyło: – Czy pan Groddehaar był bogaty? – Zobaczyłem, że marszczy czoło. – Inaczej, czy to on dorobił się fortuny?

– Raczej nie. Wydaje mi się, że pani była tą siłą motoryczną…

– Rozumiem – powiedziałem. Nawet nie za bardzo w tym momencie kłamałem.

Przebyliśmy całą trasę w milczeniu. Dopiero gdy skręcaliśmy w uliczkę, przy której stał mój dom, odezwał się telefon. Joseph włożył do ucha groszek i słuchał chwilę.

– Do pana – powiedział.

Sięgnąłem do gniazda telefonu.

– Tak?

– Ceremis Groddehaar – powiedziała moja niedawna jeszcze klientka. – Wiesz, że wróciła większość eksponatów?

– Nie wiem – powiedziałem jak idiota. – To znaczy już wiem…

– Zaraz po pana wyjściu zwaliły się dwie kupy tych rzeczy, chyba czegoś brakuje, ale generalnie złodziej wycofał się z haniebnego procederu.

– A co mu pani zrobiła?

– Ja? – zachichotała. Czekałem chwilę, żeby się wyśmiała. – Domyślił się pan?

Po raz drugi użyła formy „pan”? Proszę – awansowałem!

– Dopiero teraz – przyznałem. – Ale co dokładnie pani wymyśliła nie wiem.

– Gdy wysłałam pana po tabletki, dołożyłam do eksponatów małą karteczkę, wydrukowaną, gdy ja z kolei wyskoczyłam na chwilę. Napisałam na niej: „Jeśli pamiętasz tajemnicze zniknięcia szefów przestępczego podziemia z 2005 roku, to wiedz, że ja byłem ich przyczyną. Ci ludzie nie żyją z mojej ręki i zasłużyli sobie na to. Ty też znajdujesz się na mojej liście!”.

– Ale… Ale bomby fetorowe wybuchły wcześniej, w 2003?!

– No właśnie. Ten ktoś nie mógł więc wiedzieć, że blefuję. W każdym razie wystraszył się i oddał, co mógł. Resztę pewnie sprzedał, ale niech mu!

RR wyhamował płynnie na wysokości mojej furtki. Teba – zadziwiona pojazdem – wysunęła nos przez szczelinę w płocie i węszyła, kiwając energicznie ogonem. Nawet Monty Python odwrócił na chwilę nos od Azymutu Zero.

– No to do widzenia – usłyszałem w słuchawce.

– Do widzenia – odpowiedziałem oszołomiony. Odłożyłem słuchawkę i chwilę siedziałem nieruchomo. Potem schowałem etui do wewnętrznej kieszeni marynarki i otworzyłem drzwi. – Dziękuję, Josephie. Do widzenia.

– Do widzenia panu szanownemu – usłyszałem.

Wóz bezszelestnie odpłynął od furtki. Teba dopiero teraz odważyła się pisnąć, a i to odgłos był wątły i nieśmiały.

– Już, już!

Przekroczyłem furtkę i podrapałem ją za uszami. Starannie mnie obwąchała i wydało mi się, że jest zadowolona z osiadłego na mnie zapachu rolls-royce’a. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich Pyma.

– Wiesz co? Myślałam, że mnie bujasz, ale chyba nawet ty nie wynająłbyś takiej limuzyny, żeby tylko uwiarygodnić swoje fantazje – powiedziała z uśmiechem.

– No – skwitowałem krótko jej przyznanie.

Popołudnie upłynęło na opowiadaniu, wyjaśnianiu i zastanawianiu się.

Dopiero w nocy, kiedy obudził mnie blask księżyca bijący prosto w okno, uprzytomniłem sobie, czego nie sprawdziłem w GlobNecie. Już mi się, oczywiście, nie chciało wstawać.

Obiecałem sobie tylko, że kiedyś sprawdzę, kto wykupił śmierdzący stadion i na jego miejscu, w atrakcyjnej lokalizacji, wybudował kilka biurowców.

Inaczej – kto na tym smrodzie zrobił fortunę.

A potem, zasypiając, pomyślałem sobie: a co mnie to w gruncie rzeczy obchodzi?

Detektyw Owen Yeates

Подняться наверх