Читать книгу Widziałam - Ewa Ewart - Страница 10
ОглавлениеChyba byłam dosyć grzecznym dzieckiem. A przynajmniej dzieckiem niesprawiającym kłopotów edukacyjnych. Po bożemu realizowałam kolejne etapy wykształcenia. Pamiętam, że w jednej z pierwszych klas dostałam nawet odznakę wzorowego ucznia. Po skończeniu podstawówki zdecydowałam się pójść do XVII Liceum im. Frycza Modrzewskiego. Matematyka była moim słabym punktem. Z przedmiotami humanistycznymi nie miałam problemów, ale do egzaminu z matematyki musieli mnie podciągnąć korepetytorzy. Efekt był taki, że z polskiego dostałam ledwo czwórkę, bo w ogóle się nie przygotowywałam, natomiast matematykę zdałam z wyróżnieniem. W liceum stworzyli dwie klasy matematyczne, a że chętnych było mniej niż przewidzianych miejsc, to nie pytając o zdanie, odgórnie mnie wsadzili do klasy matematyczno-fizycznej. I w ten sposób zostałam zaliczona do ścisłowców, przez cztery lata męcząc się z rozszerzonym programem z tych przedmiotów. Oczywiście skończyło się na kolejnych korepetycjach, ale jakoś przeżyłam. Potem matura, z podobnym efektem co na początku: polski ledwie, matematyka z bardzo dobrym wynikiem. No i nadszedł czas wyboru studiów. Większość kolegów z mojej klasy miała już zaplanowane życie po liceum. A ja zupełnie nie wiedziałam, co chcę dalej robić. Tylko dwóch rzeczy byłam pewna. Po pierwsze, nigdy w życiu nie dam się wtłoczyć w żadną rutynę i nie będę pracować w biurze, w systemie godzinowym. Nawet jeśli miałoby się to skończyć zamiataniem ulic, trudno, niech się skończy. Po drugie, miałam ogromną ciekawość świata. Po raz pierwszy rozbudziły ją kolorowe pocztówki z Iraku, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Wysyłał je ojciec. Wyjechał na kontrakt do Bagdadu jako młody architekt, zanim poszłam do pierwszej klasy. Z pocztówek uzbierała się niemała kolekcja. Potrafiłam godzinami wpatrywać się w egzotyczne widoki i puszczać wodze wyobraźni. Ten rytuał brutalnie przerwała kolejna gosposia. Pewnego dnia wyszła na zakupy i już nie wróciła. Wraz z nią zniknął mój cenny skarb. Oprócz tego, że ukradła pocztówki, otruła również moje Bogu ducha winne dwie papugi. Umysł ośmiolatki nie był w stanie tego pojąć ani sobie wytłumaczyć. Zaliczyłam wtedy poważną traumę dzieciństwa.
Komunia. W tle moja babcia Eleonora.
Kiedy skończyłam dwanaście lat, po raz pierwszy ruszyłam w świat, i to w pojedynkę. Dwanaście godzin jechałam pociągiem z Warszawy do Wiednia na spotkanie z niewidzianym od lat ojcem. Pierwszy kontakt z obcym krajem i jakże odległą cywilizacją w porównaniu z tą naszą, socjalistyczną, był wstrząsający. W kompletnym szoku oglądałam kolorowe sklepy i nie mogłam pojąć, jak to w ogóle jest możliwe. A więc gdzieś są inni ludzie i żyją inaczej niż my, co jest absolutnie fascynujące. To było doznanie natury empirycznej. Ale przeszłam też fascynację natury metafizycznej – poprzez lekturę. Była nią książka korespondenta PAP Mirosława Ikonowicza, który sześć lat przebywał w Hawanie. Napisał potem Wyspę nadziei, reportaż opowiadający o tym pierwszym, jeszcze romantycznym okresie rewolucji Fidela Castro. Książkę nabyłam na kiermaszu pod Pałacem Kultury. I dosłownie w niej zatonęłam, bo Ikonowicz ma świetne pióro i przeżył na Kubie rzeczy niesamowite. Na przykład opisał, jak ramię w ramię z Che Guevarą brał udział w żniwach trzciny cukrowej… Che musiał odpuścić, bo zaczęła dusić go astma. Ikonowicz tak to wszystko opowiadał, że rozpalił moją wyobraźnię do czerwoności. Wiedziałam, że kiedyś muszę na tę wyspę dotrzeć.
Mama była dziennikarką, przez całe życie zawodowe związaną z Polskim Radiem. Przez nasz dom zawsze przewijało się dużo ciekawych osób z dziennikarskiego świata. Żyłka reporterska, chęć poznania, zrozumienia i opisania zawiłości ludzkiego losu, ciekawość świata – to wszystko tliło się we mnie od bardzo wczesnych lat. Można powiedzieć, że życie od początku pisało mi scenariusze.
Rok przed maturą przeżyłam kolejną przygodę – podróż do USA, gdzie przeniósł się ojciec. Niesamowity rejs „Stefanem Batorym”. Dwa tygodnie na wodzie. Wtedy po raz pierwszy w życiu zaliczyłam kaca. Na Morzu Północnym złapał nas potworny sztorm. Tak zmogło wszystkich pasażerów, że na pierwszy posiłek może dobiło z piętnastu. Większość leżała w kajutach w stanie nieważkości. Ja też, bo jestem wyjątkowo czuła na chorobę morską. Tuż po wypłynięciu z Polski sformowała się na pokładzie zabawowa grupa pod wezwaniem, do której przyłączyłam się jako najmłodsza. Był wśród nas m.in. bardzo sympatyczny wnuk Mieczysława Fogga. Podczas sztormu jeden z chłopaków przyszedł do mojej kajuty ze szklanką przezroczystego płynu i powiedział:
– Wypij, od razu postawi cię to na nogi.
Wypiłam z pełnym zaufaniem, po czym zaparło mi dech, bo to była polska wódka. I odjechałam. A następnego dnia, kiedy już wypłynęliśmy na spokojny ocean, walczyłam z pierwszym alkoholowym bólem głowy.
Rejs „Batorym”.
Ten wyjazd do Stanów potwierdził przekonanie, że muszę sobie wymyślić jakiś pomysł na życie, który pozwoli zaspokoić ciekawość świata. A przy okazji wiedziałam, iż odziedziczyłam po ojcu łatwość i zamiłowanie do uczenia się języków obcych. Nadszedł moment składania papierów na studia. W popłochu jeszcze w ostatnim momencie wertowałam poradniki dla przyszłych studentów z wszystkimi uczelniami i wydziałami. Wtedy dowiedziałam się, że Uniwersytet Warszawski otworzył (to był drugi rok naboru) katedrę iberystyki. Poczułam, że okres poszukiwań właśnie się zakończył. Z zapałem zaczęłam przygotowywać się do egzaminów. Egzamin wstępny zdałam, lecz zabrakło mi punktów za pochodzenie społeczne. Przeżyłam to mocno. Po czym wylądowałam w Krakowie na pół roku. Miałam przyjaciółkę zaangażowaną w środowisko polskich kaskaderów. A w Krakowie właśnie kręcono zdjęcia do filmu Noce i dnie z wieloma scenami kaskaderskimi. Pojechałyśmy obie i przez trzy miesiące siedziałam z grupą kaskaderską, nawet wzięłam udział w jednej scence z końmi.
Rok później dostałam się na iberystykę. Od tej chwili zaczęła się fantastyczna przygoda. Bo nagle w środku socjalistycznej Warszawy mogłam obcować z niezwykle żywiołowym językiem, kulturą i literaturą, która wtedy w Polsce cieszyła się olbrzymim wzięciem. Akurat serca polskiej publiczności zaczął podbijać Julio Cortázar. Trafiłam na cudownego wykładowcę. Pani profesor Danuta Kurzyca, która zaszczepiła we mnie autentyczną miłość do języka hiszpańskiego, do dzisiaj wykłada – najlepszy nauczyciel języków, jaki mi się trafił w życiu. Pierwszy rok sprowadzał się do wkuwania na pamięć nieprzytomnej liczby słówek i podstaw gramatyki. A od drugiego prawie wszystkie przedmioty były już prowadzone po hiszpańsku. Narzucono nam bardzo wysokie tempo, które niebawem miałam okazję docenić. Po dwóch latach studiów w Warszawie udało mi się dostać na stypendium do Madrytu, na jeden z głównych uniwersytetów, Universidad Complutense, gdzie prowadzono kursy językowe dla cudzoziemców. Byłam w tej grupie jedyną osobą zza żelaznej kurtyny, na zasadzie takiej małpki w zoo. Nie czułam się z tym zbyt dobrze. Od razu odezwały się we mnie jakieś zahamowania. Najwięcej było Niemców, Francuzów i osób z krajów skandynawskich. Żeby można nas było podzielić na grupy zaawansowania, musieliśmy zdać egzamin kwalifikujący. Dostaliśmy testy. Zaczęłam je oglądać i ze zdziwieniem się zastanawiać, jak to jest możliwe, aby były tak łatwe? Dłuższy czas próbowałam doszukać się jakiegoś kruczka. Na próżno. Skończyłam w ciągu godziny i nie bardzo wiedziałam, co mam dalej z sobą zrobić. Oddać, nie oddać, siedzieć czy udawać, że jeszcze coś robię? Sprawdzałam ze trzy razy, czy wszystko w porządku, ale w końcu testy odniosłam. I wyszłam jako pierwsza z sali. Za dwa dni miały być ogłoszone wyniki. Jak zwykle potwornie się denerwowałam. Maksymalnie można było zdobyć 100 punktów. Zobaczyłam swoje nazwisko na pierwszym miejscu – 98 punktów. To był ważny moment. Moi zachodni koledzy spojrzeli na mnie z niekłamanym uznaniem. A we mnie natychmiast odpuścił kompleks ubogiej krewnej z komunistycznego świata. Poczułam się pewnie i swobodnie.
Z przyjaciółką z Finlandii Leeną Palmgren na studiach w Madrycie.
Ten pobyt to była wspaniała przygoda studencka. Poznałam masę cudownych ludzi. Zaprzyjaźniłam się z Finką Leeną, z którą do dziś jesteśmy w wielkiej przyjaźni. I mimo że teraz możemy swobodnie rozmawiać po angielsku, w dalszym ciągu przyjaźnimy się po hiszpańsku. Ona – cicha blondynka z Helsinek, ja – impulsywna brunetka z Warszawy.
Kiedy tylko mogłyśmy, wyrywałyśmy się z Madrytu na krótkie eskapady. To był fascynujący okres na poznanie i przyjrzenie się Hiszpanii zaledwie trzy lata po śmierci dyktatora Francisca Franco. Kraj powoli otrząsał się z kilku dekad rządów twardej ręki generała. Po jego śmierci i zgodnie z jego wolą tron objął młody król, Juan Carlos. Franco namaścił go na swego następcę jeszcze za życia w przekonaniu, że będzie kontynuował jego politykę. Jednak już dzień po śmierci dyktatora król, zamiast utrwalać dyktaturę, opowiedział się po stronie nowoczesnej, otwartej demokracji. Pokojowy przebieg ustrojowej transformacji w Hiszpanii to w ogromnej mierze zasługa Juana Carlosa.
Ja, Leena i Minu, nasza hinduska koleżanka w Madrycie.
W miarę jak Hiszpania doganiała resztę Europy, z wszystkimi konsekwencjami demokratycznego procesu, wydawało mi się, że jednocześnie powoli traci niepowtarzalny charakter. Z każdym powrotem odnajdywałam coraz mniej klimatów, które tak mnie oczarowały podczas pierwszego pobytu. Pamiętam, kiedy na jednej z głównych ulic Madrytu, Gran Vía, w miejscu, gdzie podczas pierwszych wędrówek zajadałam się przepysznymi hiszpańskimi przekąskami tapas, któregoś roku wyrósł potężny McDonald. I zawsze było w nim pełno ludzi. A ja nie mogłam pojąć, dlaczego Hiszpanie przedkładają ponad rodzimą, wyborną kuchnię ofertę kulinarną w postaci kawałka mięsa w bułce. Ten McDonald mocno mnie wtedy przygnębił.
Nadszedł 1980 rok. W Polsce zaczęły się dziać bardzo interesujące rzeczy. Pewnego dnia podchodzi do mnie wykładowca historii sztuki Victor Ferreras i mówi:
– Słuchaj, Ewa, przyjeżdża do mnie kolega dziennikarz. Nie chciałabyś popracować jako jego tłumacz?
W ten sposób dostałam swoją pierwszą pracę. Ten dziennikarz musiał być ze mnie bardzo zadowolony, bo podał moje nazwisko dalej, z odpowiednią rekomendacją. I tak po nitce do kłębka trafiłam do hiszpańskiej agencji prasowej EFE. Kiedy zaczęło się w Polsce dużo dziać, przyjechało mnóstwo prasy zagranicznej, w tym przedstawiciele najważniejszych mediów hiszpańskich. Również z Ameryki Południowej, chociażby telewizja Globo z Brazylii. A nas, ludzi młodych, znających dobrze języki, którzy tłumaczyli im tę rzeczywistość, było raptem trzy osoby w tej rodzinie hiszpańskojęzycznej. Zostaliśmy ich uszami i oczyma. Nasza interpretacja otaczającej ich rzeczywistości była dla nich pierwszym sposobem zrozumienia, co się w tym kraju dzieje.
Jestem tłumaczką. Początek lat 80., gdzieś w polskiej kopalni.
Dosyć szybko wylądowałam pod opieką Sylvii Odoriz, Argentynki o bardzo wybuchowym temperamencie, która objęła pozycję głównego korespondenta hiszpańskiej agencji prasowej EFE. Stała się pierwszym moim guru zawodowym. Wiele jej zawdzięczam. Nauczyła podstaw nowoczesnego dziennikarstwa, innych procesów myślowych – profesjonalistka, która pokazała mi, co to znaczy prawdziwa pasja. Od niej przejęłam umiejętność totalnego zatracenia się w pracy i potrzebę dawania z siebie wszystkiego na każdym odcinku.
Wówczas po raz pierwszy przekonałam się, jak trafnym wyborem była iberystyka. Bo z czasem jeszcze kilkakrotnie o tym będę miała okazję się przekonać. Niewątpliwie w tym debiucie dziennikarskim szalenie pomógł mi też proces historyczny, polskie wydarzenia, które skupiły na sobie uwagę całego świata. Najpierw wybór Polaka na Stolicę Piotrową, powstanie Solidarności, potem strajki i stan wojenny. Kiedy w 1999 roku zjechałam do Polski, aby nakręcić film Gdańsk – droga do wolności, wszystkie obrazy z lat osiemdziesiątych stanęły mi jak żywe przed oczami. Ale o tym opowiem później.