Читать книгу Widziałam - Ewa Ewart - Страница 12

Оглавление

Wmiędzynarodowej rodzinie zagranicznych korespondentów spotkałam przyszłego męża. Poznaliśmy się na konferencji prasowej ówczesnego rzecznika rządu Jerzego Urbana. Jego cotygodniowe spotkania z prasą zagraniczną to była nie lada atrakcja w okresie stanu wojennego. Urban uwielbiał prowokować i miał niezwykły talent do udzielania odpowiedzi, które najczęściej nie niosły z sobą żadnych treści. Tim Ewart był korespondentem brytyjskiej stacji ITN. Przekazywał na Wyspy reportaże o tym, co się wówczas w Polsce działo. Nasz ślub odbył się po blisko dwóch latach znajomości, dokładnie 1 grudnia 1984 roku w Pałacu Ślubów na Starym Mieście. Był to jeden wielki spęd towarzyski, łącznie ponad sto osób. Bardziej ślub dla przyjaciół niż rodziny. Rodzice Tima byli w podeszłym wieku i nie mogli przyjechać, moja rodzina też nie należała do licznych, a ojciec mieszkał w USA i też nie dał rady przybyć. Tłumaczką na ślubie została Ela Kasprzycka, pracująca dla ITN producentka Tima. Czarek Sokołowski z Agencji AP, nasz kolega fotograf, upamiętnił wszystko na kliszy.

Po oficjalnej uroczystości, która odbyła się do południa, pojechaliśmy już tylko we dwoje do naszej ulubionej restauracji Kuźnia w Wilanowie. Tam firmowym daniem były bliny z kawiorem i śmietaną, a do tego szampan radziecki. We dwójkę w ten sposób uczciliśmy to nasze wielkie wydarzenie. Po czym wieczorem odbyło się przyjęcie w Klubie Lekarza, u zbiegu Alej Ujazdowskich i placu Trzech Krzyży. Bawiliśmy się do białego rana.

Pod koniec 1984 roku Tim wyjechał do Londynu. Ja miałam do niego dołączyć później. Do paru walizek spakowałam całe swoje dotychczasowe, warszawskie i polskie, życie. To był ten pierwszy raz, kiedy przyszło mi zamknąć ważny okres życia. Musiałam decydować, co z tego okresu mam zabrać. Zabrałam kilka książek i fotografii oraz ubrania. Potem już zawsze tak działałam – przy każdym kolejnym zamknięciu ważnego etapu brałam tylko to, co uznałam za niezbędne. Trochę jak na wojnie. Albo jak w filmie: cięcie. Cut.

Do samolotu na Okęciu wsiadałam 1 lutego 1985 roku z biletem w jedną stronę. Odprowadzało mnie spore grono przyjaciół. Pamiętam, że Jerzyk Kisielewski, który pracował wtedy dla agencji włoskiej ANSA, i jego żona Marytka przynieśli mi na szczęście słonika z metalu, którego mam do dzisiaj. Przez lata powstała moja kolekcja słoni, a każdy z nich ma swoją małą historię. Pożegnaniom towarzyszyły spore wzruszenia, na które zupełnie nie byłam przygotowana. A sam wylot słodko-gorzki. Z jednej strony emocje pozytywne. Rozpoczynałam nowy rozdział w życiu. Byłam szczęśliwie zakochaną młodą mężatką. Ale jednocześnie przywiązałam się do tego środowiska w Polsce. Właściwie byłam zadowolona ze swojego życia tutaj. Gdyby nie powód prywatny, do głowy by mi nie przyszło, żeby wyjeżdżać. Tyle ciekawych rzeczy działo się w Polsce. Patrzyłam na oddalającą się Warszawę przez samolotowe okienko z mieszanymi uczuciami.

Szanse opuszczenia kraju na zawsze miewałam już wcześniej. A jednak z nich nie korzystałam. Uciekać na Zachód? Po co? Ojciec zamieszkał za granicą, od czasu kiedy byłam małym dzieckiem. Mogłabym próbować zostać przy okazji wyjazdów do niego. Miała też miejsce niesamowita sytuacja podczas stanu wojennego. Wtedy już częściowo stan wyjątkowy został zniesiony. Moi przyjaciele w Hiszpanii skrzyknęli się i załatwili mi oficjalne zaproszenie z ministerstwa kultury Hiszpanii na specjalne kursy językowe. Dostałam paszport dzięki znajomościom. Tak to się zwykle wtedy załatwiało. Pomogły kontakty mojego ojczyma Sławomira Szofa, zaufanego dziennikarza reżimu. Moi hiszpańscy przyjaciele sporą grupą przyszli witać mnie na lotnisku w Madrycie. Zgotowali owację, iż wyrwałam się z tej okrutnej Polski skutej stanem wojennym w pełnym przekonaniu, że w Hiszpanii już zostanę. A tu nagle niespodzianka: pięknie im podziękowałam za akcję ratunkową i możliwość spędzenia cudownych dwóch miesięcy w wolnym kraju, na dzień dobry zapowiadając, że wracam... Nie mogli tego zrozumieć. A ja w Polsce byłam w tyglu nieprawdopodobnych wydarzeń. Tu się działa historia mojego pokolenia. Tu się w ogóle działa historia!

Z podobnymi uczuciami wyruszałam do Londynu. Zakochana kobieta leciała do ukochanego mężczyzny. Lecz ta kobieta była również czynna zawodowo i nie wiedziała, jak będzie mogła się w obcym kraju realizować. Zaczynaliśmy z mężem bardzo skromnie, w niewielkim mieszkaniu w zachodnim Londynie. Tim był po rozwodzie, miał finansowe obciążenia, to jednak wcale nam nie przeszkadzało. Z takim samym zapałem urządzałam to malutkie mieszkanie w Londynie, jak i potem pięciopokojową willę w Waszyngtonie.

Praca Tima wiązała się z bardzo częstymi wyjazdami. Musiałam sobie jakoś ten czas bez niego zorganizować. Nikogo w Londynie nie znałam, więc wszystko zaczynałam od zera. Budowanie sobie jakiegoś środowiska towarzyskiego, poszukiwanie pracy. Na szczęście udało mi się dostać przeniesienie z agencji hiszpańskiej, dla której pracowałam w Warszawie, do biura londyńskiego. Ale na zupełnie innych zasadach. W Warszawie praktycznie całą agencję miałam na głowie, masę zajęć, pracę na okrągło. Byłam oczami i uszami Silvii Odoriz. A w Londynie wylądowałam jako szeregowy pracownik, trochę na zasadzie tłumacza, właściwie nie mając nic do roboty. Wpadłam w ten bogaty, kolorowy, poukładany Londyn, gdzie naprawdę nic się nie działo. W reżimowej Polsce każdy dzień był dziennikarską przygodą. A w królestwie Windsorów znalazłam się w okowach stabilizacji, która zawodowo niewiele mnie pociągała. W ciągu kilku pierwszych miesięcy największym wydarzeniem okazała się wizyta króla i królowej Hiszpanii. Nawet przyszli do naszej agencji i mogłam sobie z nimi zrobić zdjęcie. Uścisk dłoni z królem i królową okazał się wówczas moim najważniejszym zawodowym dokonaniem.

Bardzo mi to doskwierało, zwłaszcza kiedy Tima nie było w Londynie. Psychicznie niezwykle trudny okres. Potwornie brakowało mi środowiska, z którym tak mocno związałam się w Polsce. Jedną połową głowy ciągle żyłam wspomnieniami, puszczałam sobie jakieś sentymentalne melodie. A wielu w kraju było przekonanych, że złapałam Pana Boga za nogi. Znaleźli się również tacy, niedoinformowani w moim życiorysie, którzy twierdzili, że oczywiście wyszłam za obcokrajowca dla paszportu. A ja czułam się trochę jak emigrantka z zaburzeniami osobowości zdominowanej nawykami wywiezionymi z ojczyzny. Pamiętam, jak pierwszy raz wybrałam się na zakupy i dumnie przytaszczyłam do domu dwanaście rolek papieru toaletowego. Tim spojrzał na mnie jak zahipnotyzowany. Kiedy wreszcie wykrzusił z siebie pytanie, po co nam takie ilości, odpowiedziałam machinalnie lekko oburzona:

– Jak to po co? Przecież potem może nie być.

Za to od samego początku zafascynowała mnie kultura. Pod tym względem chłonęłam Londyn i zaliczałam wszystko, co tylko zaliczyć kulturalnie można było. Teatry, muzea, kina, księgarnie. Pamiętam, jak poszliśmy z Timem na film Michaela Radforda 1984 zrealizowany na podstawie powieści George’a Orwella, wyświetlany w studyjnym kinie na peryferiach Londynu. Tim zabrał mnie na seans dosłownie w dzień po moim przylocie. Niesamowite przeżycie – mogłam obejrzeć coś, co w moim kraju było zabronione. Tu miałam szeroki dostęp do informacji. Co mówią ci, co mówią tamci… człowiek mógł spokojnie z tego wyciągać własne wnioski.


W Londynie, wizyta pary królewskiej z Hiszpanii w biurze agencji EFE.

Sam Londyn lekko mnie oszałamiał i z trudem ogarniałam skalę tego miasta. Był taki gigantyczny. Podróże metrem do centrum zabierały tyle czasu. Podczas gdy w Warszawie miałam wszędzie blisko. O nie, nie byłam wyłącznie zachwycona londyńskim życiem – a dokładniej „brytyjskim życiem”, które odebrałam jako mocno zdystansowane, podporządkowane konwenansom. Brakowało mi naszej słowiańskiej spontaniczności. Nastąpił zdecydowany konflikt kulturowy. Byłam dla Anglików zbyt rozedrgana, zbyt ruchliwa i krzykliwa. A ja z kolei nie mogłam zrozumieć, dlaczego za każdym razem, kiedy chcę spotkać się z kimś na chwilę, na filiżankę kawy lub herbaty, muszę wcześniej się umawiać nawet z dwutygodniowym wyprzedzeniem. Jakiś koszmar niewytłumaczalnych dla dziewczyny ze Wschodu obwarowań. Dlatego niezwykle mnie ucieszyła wiadomość, że po roku londyńskiego życia przenosimy się do Waszyngtonu.

Stany już trochę poznałam. Perspektywa czteroletniego kontraktu rozpaliła wyobraźnię, a radość z szansy zamieszkania tam na dłużej była ogromna. Instynktownie czułam, że przed nami wielka przygoda. Zarówno życiowa, jak i zawodowa. Pamiętam doskonale moment, kiedy dowiedziałam się o wyjeździe. Akurat wpadłam na chwilę do Warszawy i zatrzymałam się u kochanej babci Eleonory na Saskiej Kępie. Tim zadzwonił na jej telefon z wiadomością, że dostał placówkę w Waszyngtonie. Babcia, która potrafiła się zawsze cudownie cieszyć razem ze mną, natychmiast wyczarowała z lodówki radzieckiego szampana. Uczciłyśmy tę wiadomość, opróżniając butelkę równo po połowie. Wtedy już byłam trochę ułożona w Londynie, znalazłam sobie bliskich ludzi, jakiś rodzaj własnej niszy nad Tamizą. Ale i tak bez żalu znowu spakowałam walizki. Kolejne cięcie. Cut!

Widziałam

Подняться наверх