Читать книгу Po detoksie - Ewa Trojanowska - Страница 8

Dalszy ciąg historii

Оглавление

Dokładnie to pamiętam. Wracałyśmy z moją przyjaciółką, którą znam od dziecka, z wernisażu młodych, fantastycznie zdolnych artystów. Jak to ona wpadła po drodze do kraju, żeby za chwilę znowu z niego wypaść. Gadałyśmy jedna przez drugą o wspaniałości malarstwa i jego wyższości nad innymi artystycznymi wydarzeniami. Jak zawsze nie potrafiłyśmy się zdecydować, co jest lepsze: malarstwo czy muzyka? Takie nigdy niekończące się dywagacje. Zadzwonił telefon. Odebrała. Przez grzeczność nie słuchałam, rozmawiała po angielsku, ale zorientowałam się, że dzieje się coś ważnego, w pewnej chwili przeszła na głośnik. Poznałam radosny głos Avrama Cupermana, wielkiego lekarza ze Stanów, jej przyjaciela.

„Jest już lek na HCV (wirusa zapalenia wątroby typu C)! Całkowicie go eliminuje. Powiedz Ewie, że może skończyć już tę swoją ziołową ruletkę i zacząć się leczyć”.

Jak każdy rasowy lekarz wierzył w cuda współczesnej medycyny, bez względu na jej efekty uboczne. Tak zresztą myśleli wszyscy lekarze, których spotykałam po drodze. Tylko jeden nie naciskał – doktor, który prowadził mnie przez leczenie. Ale wróćmy do doktora Cupermana, który nieustannie się dziwił, że jeszcze nie poddałam się leczeniu interferonem, czyli klasycznej chemii z jej wszystkimi okropnymi efektami ubocznymi, łącznie z depresją. Nie chciał słuchać, że świetnie się czuję, że mam, ogólnie rzecz biorąc, dobre wyniki, które w ogóle nie wskazują na to, że moja wątroba jest chora. Dzięki odpowiedniej diecie, dobremu jedzeniu, ziołom i stylowi życia miałam mnóstwo energii, siły oraz optymizmu. Nauczyłam się żyć w symbiozie z wirusem. Prawdę mówiąc: w ogóle o nim nie pamiętałam. Ale od czasu do czasu gdzieś z tyłu głowy odzywał się głos, który sączył truciznę: „Uważaj, być może wcale nie jesteś taka zdrowa, na jaką wyglądasz i się czujesz”. Wtedy nie byłam już taka pewna, czy idę dobrą drogą.

„Jest to największe odkrycie medycyny w tej dekadzie!” – kontynuował Cuperman. „Powiedz jej, że będzie wyleczona. Jest jeden problem, lek jest bardzo drogi…” Ups! „W Stanach już leczą najtrudniejsze przypadki, wszystkie z sukcesem! Co najmniej dziewięćdziesiąt pięć procent wyleczeń!”

Myślałam, że się przesłyszałam, coś dodałam, przekręciłam, przekombinowałam, przecież pragnęłam coś takiego usłyszeć. Ale już widziałam, jak moja przyjaciółka się cieszy. Zatrzymałyśmy auto i zaczęłyśmy wrzeszczeć tak, jakby napadło nas wielkie stado wściekłych pszczół.

„Będę zdrowa, będę zdrowa!” – krzyczałam na całe gardło, podskakując. Byłam w euforii. Cieszyłam się.

Zakupiłyśmy dwie flaszki najlepszego czerwonego wina, na jakie było nas stać. I postanowiłyśmy uczcić moją już prawie „zdrową” wątrobę.

„Odpuszczam sobie abstynencję, bo już jest lekarstwo, a co tam!” – powtórzyłam ze trzy razy usprawiedliwiająco.

„No tak, i co dalej?” – rozmyślałam, gdy emocje zaczęły opadać. „Skąd wziąć tyle kasy? Będę się martwić później” – postanowiłam, a na razie będę pławić się w radości. Obdzwoniłam wszystkich przyjaciół, żeby mogli się cieszyć razem ze mną. W końcu należało im się to. Dzielnie znosili wzloty i upadki na cierniowej drodze utrzymywania mojej wątroby i mojej psychiki w normie. To oni, równie mocno jak mój organizm, z uporem godnym podziwu, nieustannie stawali na wysokości zadań, które im niestrudzenie fundowałam. Mój wirus wprawdzie powoli, niemniej jednak się rozrastał. Podstępnie demolując wątrobę, nie dając przy tym specjalnych dolegliwości. Zdecydowanie była to jego siła i być może przewaga, ale tylko być może…

Po kilku dniach euforii, która wzniosła mój mózg na nieprawdopodobne wręcz poziomy huraoptymizmu, jak to zwykle bywa, nastąpił moment otrzeźwienia, refleksji, wątpliwości, a następnie – skrajnego pesymizmu. Zaczęłam robić wywiad. U nas w kraju mało kto jeszcze o tym cudownym leku słyszał, a już jego cena każdego fachowca powstrzymywała od jakiegokolwiek korzystnego dla mnie spojrzenia na ów problem. Po raz kolejny proponowano mi leczenie interferonem w kombinacji z rybawiryną (zainteresowani tematem będą wiedzieć, o czym piszę).

Szczerze mówiąc: już od jakiegoś czasu robiłam w tej kwestii uniki. Jak wynikało z danych, do których dotarłam, genotyp mojego wirusa bardzo opornie poddawał się leczeniu tego typu. Pięćdziesiąt procent wyleczeń z możliwością nawrotów. Wiedziałam, czym pachnie owa kuracja: rozliczne efekty uboczne, które nieodłącznie towarzyszą chemii. Może to zabrzmi śmiesznie, ale bałam się, że nagle schudnę na wiór, wysuszy mi się skóra, wyskoczą pryszcze i wypadną włosy. O takich przyjemnościach, jak: mdłości, brak łaknienia, agresja, depresja (w niektórych przypadkach wręcz mania samobójcza) i ogólny brak ochoty na cokolwiek, nawet nie chciałam myśleć. Komuś z boku ten typ myślenia może się wydać tragikomiczny, pretensjonalny i niczym logicznym nieuzasadniony. „Czego ona właściwie chce?” – usłyszałam za plecami w szpitalu. Jasne, że miałam nie słyszeć. A może miałam? No cóż. Byłam próżna, bałam się i sama nie wiedziałam, jaką decyzję podjąć. Ciągle biłam się z myślami. Wiedziałam, że nikt jej za mnie nie podejmie. Oddalałam ją, jakbym wiedziała, że mogę. I tak naprawdę szukałabym innego sposobu aż do skutku. Wiedziałam też, że ta kuracja jest nie dla mnie, nie wytrzymałabym tego.

Czułam się nieźle, nie chorowałam, nieustannie pracowałam nad odpornością swojego organizmu. Całe życie podporządkowałam wirusowi i utrzymywaniu swojej wątroby w formie. Robiłam bardzo, bardzo dużo.

Gdy dopadały mnie wątpliwości i marudziłam, Cyngel, moja mongolska przyjaciółka i lekarka w jednej osobie, mawiała: „Nikt nie wie lepiej, co jest dla ciebie dobre. Poczekaj, na pewno coś znajdą. Cały czas szukają leku na AIDS, pewnie po drodze coś się wydarzy”. Pocieszała mnie i pocieszała, jak zawsze się uśmiechając. Platon chyba powiedział, że przynajmniej jedna trzecia dobrego lekarza to jego urok. W przypadku Cyngel absolutnie miał rację. Czekać? Nie czekać? Nie realizuj cudzych scenariuszy! Owczy pęd przecież jest nie dla ciebie – co jakiś czas dopadały mnie wątpliwości. Gdy wszyscy w prawo, ja w lewo, zawsze tak miałam. Nacisk ze strony medycyny był ogromny, więc – jak to ja – robiłam uniki. Zadawałam niewygodne, choć myślę, że jednak mądre, pytania (byłam oblatana w temacie, sporo czytałam) – przecież nie mogą wszystkiego wiedzieć… Wiedziałam, że odpowiedzialność spadnie na moją głowę, no i na moją własną wątrobę. Bałam się. Ale miałam swoją mantrę: „Szukają, to znajdą…”. No i proszę! Moja od zawsze uśmiechnięta lekarka miała rację. Znaleźli!

Mimo wszystko muszę przyznać, że i tak dopadały mnie wątpliwości.

Pozostało mi jedno: tak się ustawić do problemu, jakby go nie było. Brzmi to prosto, ale tak naprawdę wcielanie prostych zasad w życie zazwyczaj jest cholernie trudne. No więc problem był! I to jaki!


Jak już wspomniałam, wirus krok po kroku i dzień po dniu zagarniał moje życie. Organizował je. W gruncie rzeczy wyszło mi to na dobre, więc chwała mu za to – dzięki ci, wirusie. Kolejny raz w swoim życiu przekonałam się, że droga do sukcesu, a nawet szczęścia, często zaczyna się od porażek, niepowodzeń i niesprzyjających okoliczności i że w dużej mierze od nas samych zależy, co zrobimy z tym dobrodziejstwem inwentarza, które w ofercie składa nam życie.

To oczywiste, że nie chciałam zostać jedną z tych kobiet, które żyją dłużej, ale nie żyją naprawdę. Od kiedy pamiętam, byłam sybarytką, lubiłam cieszyć się życiem, i to w towarzystwie, podróżować, smakować jedzenie i odkrywać nowe smaki, bawić się, pić wino i robić to, na co mam ochotę, a nawet czasami przegiąć. Większość ludzi odmawia sobie rzeczy, na które właśnie najbardziej mają ochotę – nie jest to jedna z moich ulubionych maksym. Czyż rozkoszowanie się jedzeniem nie jest jedną z największych przyjemności życiowych, która zbliża do siebie ludzi…?

I co dalej? Mam się zamienić w wiecznie poszczącą i umartwiającą się fanatyczkę? Liczącą kalorie, cukry, tłuszcze i z uporem maniaczki studiującą diety wątrobowe? „No przecież musi, do cholery, być jakiś sposób!” – główkowałam o czwartej nad ranem, gdy myśli o mojej wątrobie, z niechcianym w niej gościem, spędzały mi sen z powiek.

Sama bym tego nie zaplanowała, to przyniosło mi życie. Musi być jakiś sposób! Dopasowany do mnie. Upierałam się.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Po detoksie

Подняться наверх