Читать книгу Ostatnie wyjście - Federiko Axat - Страница 10
3.
ОглавлениеPrzystanął przed lodówką. Przytrzymywane przez magnes w kształcie jabłka wisiało tam zdjęcie Holly, którego zapomniał zdjąć. Dziewczynki fluorescencyjnymi flamastrami ozdobiły jego brzegi błyszczącymi prostokącikami. Holly wybiegała z morza, ubrana w czerwone bikini, które przez długi czas Ted lubił najbardziej. Śmiała się, patrząc gdzieś w bok i powiewając długimi blond włosami. Zdjęcie zostało zrobione w chwili, kiedy jedna z jej nóg schowała się za drugą, tak że cała postawa zdawała się łamać podstawowe zasady równowagi.
Ta fotografia wisiała tu od bardzo dawna. Ted zapatrzył się na nią, zapominając, po co właściwie przyszedł do kuchni. Chwycił róg zdjęcia i pociągnął. Niemal usłyszał śmiech Holly, a zaraz po nim jej płacz i rozdzierające krzyki w progu gabinetu. Jak mógł jej zrobić coś takiego?
Otworzył pierwszą lepszą szufladę i odłożył zdjęcie obok nieznanych sobie kuchennych przyborów.
W lodówce zostały dwa piwa. Złapał butelki jedną ręką i zamknął nogą drzwi. Przez chwilę opierał się o blat. Lynch wciąż siedział w salonie; propozycja, żeby się czegoś napił, wyrwała się Tedowi spontanicznie i teraz jej żałował. Niemniej musiał się przez chwilę w samotności zastanowić, bo faktem było, że gdy tylko usłyszał sugestię nieznajomego, poczuł w ciele niewytłumaczalne mrowienie. Nie należał do zwolenników wymierzania sprawiedliwości na własną rękę – nie w znaczeniu dosłownym – nawet jeśli uważał, że świat działałby dużo lepiej bez pasożytów w rodzaju Blaine’a. Zabójstwa nie uznawał za żadne rozwiązanie, nie popierał nawet kary śmierci albo tak przynajmniej mówił, kiedy go pytano. Czasami na strzelnicy, obserwując ruchomą kartonową sylwetę i próbując ją trafić, fantazjował, że oto likwiduje jednego z tych złych, typa odpowiedzialnego za jakąś potworność czy niegodziwość. Teraz pokiwał głową: Lynch nie był może sprzedawcą we właściwym tego słowa rozumieniu, jednakże zdołał trafić w czuły punkt i nakłonić „klienta” do rozważenia swojej oferty.
Stał, gapiąc się ciągle na magnes w kształcie jabłka. Kiedy fotografia Holly znikła, mógł zebrać myśli. Pomysł Lyncha go pociągał, było w tej wizji coś głęboko przekonującego: gdyby on, Ted, zabił jednego z tych złych, w oczach Holly i dziewczynek wyszedłby na mściciela, a nie na tchórza.
Wracając do salonu, powziął bezsensowne przypuszczenie, że nikogo tam nie zastanie. Że Lynch sobie poszedł albo że, co gorsza, ich rozmowa była tylko wytworem jego wyobraźni.
Ale nie, gość siedział na swoim miejscu, nad dwiema cienkimi teczkami. Wstał, żeby wziąć od Teda piwo, i podziękował skinieniem głowy. Pociągnął długi łyk.
– Skąd wiedzieliście? – Ted padł na krzesło.
– O samobójstwie?
Przytaknął.
– Nasza organizacja ma swoje sposoby, Ted. Nie wiem, czy powinienem w nie pana wtajemniczać.
– Sądzę, że chociaż tyle mi się należy, skoro prosisz mnie, żebym zabił człowieka.
Lynch zastanawiał się przez moment.
– Czy to znaczy, że mogę liczyć na pańską zgodę?
– To absolutnie nic nie znaczy. Chwilowo chcę jedynie, żebyś mi powiedział, skąd wiedzieliście.
– No dobrze. – Lynch upił kolejny łyk i odstawił butelkę na stół. – Mamy dwie metody wyłaniania kandydatów. Pierwsza pozwala nam dotrzeć do większości z nich, ale zarazem okazuje się w ostatecznym rozrachunku mniej skuteczna. To, rzecz jasna, wielka szkoda. Zaangażowani w naszą działalność psychologowie informują nas o potencjalnie interesujących przypadkach. W ten sposób i oni, i my pozwalamy sobie częściowo łamać zasady poufności. Jednakże nigdy nikogo do niczego nie zmuszamy. Zjawiamy się u danej osoby, tak jak ja zjawiłem się u pana, i składamy naszą propozycję. Jeśli kandydat się na nią nie godzi, znikamy bez śladu. Muszę przyznać, że dziś działałem nieco gwałtowniej niż zwykle. Myślałem, że… Cóż, myślałem, że przybywam za późno.
– Śledziłeś mnie?
– Niezupełnie. Zazwyczaj, gdy docieram na miejsce, trochę się rozglądam. Wprawdzie tym razem wiedzieliśmy, że pańska żona wyjechała razem z córkami, niemniej zawsze się może przyplątać jakiś członek rodziny albo przyjaciel… Albo pies, który nie lubi gości. I kiedy obchodziłem pański dom, aby się upewnić, że wszystko w porządku, przez okno gabinetu zobaczyłem, co się święci.
– Rozumiem. Czyli mnie jednak śledziłeś.
– Przykro mi, Ted. Staramy się jak najmniej wtrącać.
– A ta druga metoda selekcji?
– A, tak. Widzi pan, wiele osób wdzięcznych organizacji czuje się jej dłużnikami. Zresztą psychologowie, o których wcześniej wspomniałem, też często należą do tej grupy. Tak czy owak, zwykle chodzi o…
– O osoby związane z ofiarami. – Ted wskazał teczki.
Lynch sprawiał wrażenie człowieka, który nad otwarte konstatacje przedkłada sugestie. Po jego twarzy przemknęło niezadowolenie.
– Owszem – przyznał, najwyraźniej zdecydowany zamknąć ten temat. – A teraz proszę pozwolić, że wyjaśnię, co jest w drugiej teczce.
Odsunął na bok akta Blaine’a. Druga teczka była jeszcze cieńsza. Na pierwszej stronie ukazało się kolorowe zdjęcie mniej więcej czterdziestoletniego mężczyzny stojącego na pokładzie łodzi. Mężczyzna miał na sobie kamizelkę ratunkową, w rękach zaś trzymał wędkę z ogromną rybą.
– A to kto?
– Nazywa się Wendell, może pan kiedyś o nim słyszał. To bardzo znany biznesmen.
– Nie znam go.
– To i lepiej.
Ted odłożył fotografię. Dalej było jeszcze kilka zapisanych na maszynie stron i jakieś mapy z adresami. Niewiele w porównaniu z teczką Blaine’a.
– I kogo załatwił ten biznesmen? Żonę?
Lynch się uśmiechnął.
– Wendell nie ma żony. I nikogo nie załatwił. On nie jest jak Blaine, jest jak pan.
Ted uniósł brwi.
– Też chciał odebrać sobie życie – oznajmił Lynch. – I też, tak jak pan, rozumie, jaki ból i brak zrozumienia wywołałoby to u jego najbliższych. Nasza umowa, Ted, wyglądałaby następująco: pan zabija Blaine’a, zapewniając w ten sposób spokój i zadośćuczynienie rodzinie Amandy Herdman, a my w ramach wdzięczności pozwalamy panu stać się ogniwem stworzonego przez nas łańcucha i znaleźć się w kolejce tuż za Wendellem.
Ted myślał chwilę. Potem nagle zrozumiał.
– Czyli po zabiciu Blaine’a mam zabić Wendella?
– Właśnie tak. On już o wszystkim wie, będzie na pana czekał. Tak jak pan zaczeka później, aż zmaterializuje się kolejne ogniwo naszego łańcucha. Niech się pan zastanowi, Ted. Niech pan sobie wyobrazi, jaka to różnica dla pańskiej rodziny, że umrze pan z ręki nieznajomego, zamiast zabić się samemu…
– Przestań.
– Wiem, że wszystko pan rozważył – ciągnął Lynch, ignorując polecenie. – Samobójstwo jest lepsze niż zniknięcie bez śladu, niemniej teraz trafia się panu doskonała okazja, żeby odejść w roli ofiary nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Niech pan pomyśli, o ile łatwiej będzie się z tym uporać pańskim córkom. Nie wiem, czy pan słyszał, że dzieci samobójców, zwłaszcza jeśli są małe, często nabawiają się traumy na całe ży…
– Starczy! Rozumiem.
– To jak będzie?
– Powinienem się trochę dłużej nad tym zastanowić. Wendell to niewinny człowiek.
– Dajmy sobie spokój, Ted. Robiłem to wcześniej wiele razy. Przecież zna pan już odpowiedź. Ten układ jest korzystny nie tylko dla pana, pomoże również Wendellowi, który czeka teraz w swoim domu nad jeziorem, aż wypełni się jego ostatnia wola.
– A czemu sami się tym nie zajmiecie?
Lynch pozostał niewzruszony. Jego uśmiech dowodził, że faktycznie, jak sam przed chwilą powiedział, odbywał tę rozmowę wiele razy wcześniej. Znał odpowiedź na każde pytanie. Działał na takiej samej zasadzie jak telemarketer, który po prostu stosuje się do spisanego uprzednio scenariusza.
– My jesteśmy w tej historii tymi dobrymi, Ted. Uważamy, że kto zabija, powinien umrzeć. Ograniczamy się do ustanawiania połączeń między tymi, którzy zdołali okpić wymiar sprawiedliwości, a tymi, którzy są gotowi oddać życie za słuszną sprawę. No i wybraliśmy pana. To pańska wielka szansa. Obawiam się zresztą, że ostatnia.
Ted spuścił wzrok na własne spodnie. Z kieszeni wystawała mu znaleziona na biurku kartka. Nie pamiętał nawet, że ją tam schował. Wyjął ją teraz i rozprostował, zasłaniając przed Lynchem, który wpatrywał się w niego wyczekująco, z nadzieją na ostateczną decyzję.
TO TWOJE OSTATNIE WYJŚCIE, przeczytał Ted.
Lynch użył przed chwilą niemal tych samych słów.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.