Читать книгу Idiota - Федор Достоевский - Страница 10
CZĘŚĆ PIERWSZA
IX
ОглавлениеZapanowała absolutna cisza. Wszyscy patrzyli na księcia, jakby nie rozumiejąc i – nie chcąc zrozumieć jego słów. Gania osłupiał ze strachu.
Wizyta Nastazji Filipowny, a już zwłaszcza wizyta w takiej chwili była dla domowników bardzo zaskakującą i bardzo kłopotliwą niespodzianką. Wystarczyło już to, że Nastazja Filipowna przyszła pierwszy raz. Do tej pory zachowywała się tak wyniośle, że w rozmowach z Ganią nie wyrażała nawet życzenia zapoznania się z jego najbliższymi, a w ostatnich czasach w ogóle nie wspominała o nich, traktując ich tak, jakby nie istnieli. Gania, chociaż po części był rad z opóźnienia kłopotliwej dla niego rozmowy, w sercu zapamiętał jej tę wyniosłość. W każdym razie, jeśli się czegoś od Nastazji Filipowny spodziewał, to uszczypliwości i drwin pod adresem własnej rodziny, a nie odwiedzin w jej gronie. Był pewien, że Nastazja Filipowna doskonale wie, co się dzieje w jego domu w związku z jego planami matrymonialnymi i wie również, jaki stosunek ma do niej cała rodzina. Jej wizyta, właśnie t e r a z, po historii z portretem i w samym dniu urodzin, w dniu, kiedy obiecała ostatecznie rozstrzygnąć jego losy, oznaczała już niemal samą decyzję.
Zdumienie, z jakim wszyscy patrzyli na księcia, nie trwało długo, bo za chwilę sama Nastazja Filipowna stanęła w drzwiach salonu. Wchodząc, znowu z lekka odepchnęła księcia.
– No, wreszcie mi się udało wejść. Po co państwo założyli dzwonek? – odezwała się wesoło, podając rękę Gani, który rzucił się w jej kierunku na złamanie karku. – Dlaczego ma pan taką skwaszoną minę? Proszę mnie przedstawić.
Całkowicie oniemiały Gania przedstawił gościa najpierw Warii i obie kobiety, zanim podały sobie ręce, mierzyły się przez chwilę spojrzeniem. Nastazja Filipowna śmiała się głośno, maskując w ten sposób zmieszanie. Waria jednak nie zamierzała nic maskować i badawczo wpatrywała się w przeciwniczkę. Na jej twarzy nie pojawił się nawet cień wymaganego przez przyzwoitość towarzyską uśmiechu. Gania zamarł. Prosić nie było już ani sensu, ani czasu, więc rzucił Warii spojrzenie tak groźne, że ta od razu zrozumiała, co dla niego znaczy obecna chwila. I najwidoczniej Waria postanowiła iść na pewne ustępstwa, bo uśmiechnęła się leciutko do Nastazji Filipowny. (Wszyscy członkowie rodziny za bardzo się jeszcze kochali.) Sytuację podratowała nieco Nina Aleksandrowna, której niewładający już sobą Gania nie tylko przedstawił gościa po siostrze, ale zaprowadził pierwszą do Nastazji Filipowny. Nina Aleksandrowna nie zdążyła jednak nawet dokończyć, że „bardzo jej przyjemnie”, ponieważ Nastazja Filipowna, nie dosłuchawszy do końca, usiadła na małej kanapce pod oknem (wcale jeszcze do tego niezaproszona) i krzyknęła:
– A gdzie pański gabinet? I… gdzie lokatorzy? Przecież pan wynajmuje pokoje?
Gania poczerwieniał straszliwie i zacinając się, próbował coś odpowiedzieć, ale Nastazja Filipowna już go nie słuchała:
– Gdzie tu się właściwie pomieszczą lokatorzy? Pan nie ma gabinetu. To przynajmniej opłacalne? – zwróciła się nagle do Niny Aleksandrowny.
– Mamy z tym trochę kłopotu – padła odpowiedź – ale oczywiście powinno się opłacić. Zresztą my dopiero co…
Ale Nastazja Filipowna ponownie przestała słuchać. Przyglądając się bacznie Gani, mówiła z głośnym śmiechem:
– Jak pan wygląda? O mój Boże, jaką pan ma minę w tej chwili!
Śmiała się tak dobrych parę chwil i Gania rzeczywiście bardzo zmienił się na twarzy. Wcześniejsze komiczne osłupienie i tchórzliwe zażenowanie ustąpiło miejsca straszliwej bladości. Gania stał w milczeniu, z wargami wykrzywionymi wściekłością i złym, badawczym spojrzeniem nieruchomych oczu wpatrywał się w twarz roześmianej Nastazji Filipowny.
Był w salonie obecny jeszcze jeden obserwator, który również prawie oniemiał na widok Nastazji Filipowny i który do tej pory nie do końca otrząsnął się ze swego osłupienia. Ale chociaż stał w miejscu jak skamieniały, nie ruszając się na krok od drzwi salonu, zauważył bladość Gani i złą przemianę, jaka zaszła w jego twarzy. Obserwatorem tym był książę. Ruszył machinalnie do przodu, jakby popychany przez strach.
– Niech się pan napije wody – wyszeptał do Gani – i niech pan nie patrzy tak…
Widać było, że powiedział to odruchowo, bez żadnego namysłu, ale jego słowa zadziałały w sposób nieoczekiwany. Zdawało się, że cała złość Gani zwróciła się przeciwko księciu. Chwycił go za ramię i patrzył nań w milczeniu, badawczo i mściwie, jakby nie mając sił wymówić słowa. Po obecnych przebiegł dreszcz. Nina Aleksandrowna cicho krzyknęła, Pticyn postąpił krok naprzód. Kola i Ferdyszczenko, którzy w tym czasie pojawili się w drzwiach, zatrzymali się w nich zdumieni. I tylko jedna Waria dalej patrzyła spod oka, śledząc jednak z uwagą rozwój wypadków. Ani razu nie usiadła, stała na boku przy matce, skrzyżowawszy ręce na piersiach.
Gania jednak momentalnie się opamiętał i zaśmiał nerwowo. Udało mu się całkowicie nad sobą zapanować.
– Pan jest lekarzem, książę, czy co? – zawołał, jak mógł najweselej i najrubaszniej. – Przestraszył mnie pan. Nastazjo Filipowna, pani pozwoli, że przedstawię: oto najwartościowszy z ludzi. Mówię tak, chociaż znam go dopiero od dzisiejszego ranka.
Nastazja Filipowna popatrzyła na księcia ze zdumieniem.
– Książę? Więc to jest książę? A proszę sobie wyobrazić, że ja przed chwilą w przedpokoju wzięłam go za lokaja i kazałam siebie zaanonsować! Cha, cha, cha!
– Nic się nie stało, nic się nie stało – podszedł do niej Ferdyszczenko, wyraźnie zadowolony, że towarzystwo zaczęło się wreszcie śmiać – nic się nie stało: se non é vero!…23
– W dodatku omal pana nie skrzyczałam, książę. Niech pan wybaczy, proszę. Ferdyszczenko, a pan co tu robi o tej porze? Myślałam, że przynajmniej pana nie zastanę. Kto? Jaki książę? Myszkin? – zapytała ponownie Ganię, który w międzyczasie zdążył jej przedstawić księcia, nie puszczając przy tym nadal jego ramienia.
– Nasz lokator – powtórzył Gania.
Było oczywiste, że prezentowano księcia jako pewną osobliwość (która w dodatku przydała się przed chwilą do rozładowania niezręcznej sytuacji) i niemal dosłownie popychano w kierunku Nastazji Filipowny. Książę usłyszał nawet wyraźnie słowo „idiota” wyszeptane chyba przez Ferdyszczenkę Nastazji Filipownie.
– Dlaczego pan mnie nie wyprowadził z błędu, kiedy tak okropnie… pomyliłam się co do pana? – pytała Nastazja Filipowna, bezceremonialnie oglądając księcia od stóp do głów i z niecierpliwością czekając na odpowiedź, jak gdyby w pełnym przekonaniu, iż będzie ona tak głupia, że nie sposób się nie roześmiać.
– Zdziwiłem się, widząc panią tak niespodziewanie – wymamrotał książę.
– A skąd pan wiedział, że to ja? Gdzie mnie pan wcześniej widział? Co to jest, wydaje mi się, jakbym go rzeczywiście już gdzieś widziała. I, za pozwoleniem, dlaczego pan tak osłupiał, kiedy weszłam? Co we mnie jest takiego wprawiającego w osłupienie?
– No, dalej, no! – błaznował Ferdyszczenko. – No dalejże! O Boże, ile ja bym tu naopowiadał. No, dalej… Ale z pana oferma, książę…
– Ja też bym naopowiadał na pana miejscu – roześmiał się książę do Ferdyszczenki. – Niedawno zrobił na mnie ogromne wrażenie pani portret, potem rozmawiałem o pani u Jepanczynów… a wcześnie rano, jeszcze w pociągu, zanim wjechałem do Petersburga, mówił mi dużo o pani Parfion Rogożyn… W dodatku dokładnie w tym momencie, kiedy otwierałem drzwi, myślałem o pani. I tu pani się pojawiła.
– A skąd pan wiedział, że to właśnie ja? Jak mnie pan poznał?
– Z portretu i…
– I z czego jeszcze?
– Stąd, że właśnie tak sobie panią wyobrażałem. Mnie też się wydaje, że już panią gdzieś widziałem.
– Gdzie? Gdzie?
– Pani oczy gdzieś widziałem. Na pewno.... ale to niemożliwe! Ja tak… Nigdy tutaj nie byłem. Być może we śnie…
– Oj! Oj! Książę! – krzyknął Ferdyszczenko. – Nie, ja swoje se non é vero cofam… Zresztą… zresztą, przecież to wszystko przez jego niewinność! – dodał ze współczuciem.
Książę wypowiedział tych kilka zdań niespokojnym, rwącym się głosem. Wszystko w nim mówiło o wielkim wzruszeniu. Nastazja Filipowna patrzyła na niego ciekawie, ale już się nie śmiała. Nagle rozległ się w pokoju jakiś nowy donośny głos. Tłumek otaczający ciasno Nastazję Filipownę i księcia pękł na dwie części. Przed Nastazją Filipowną stanął osobiście ojciec rodziny, generał Iwołgin. Miał na sobie frak, czysty gors i uczernione wąsy.
Tego już Gania nie był w stanie znieść.
Egocentrycznie podejrzliwy i próżny do hipochondrii, przez całe te dwa miesiące szukał choćby najmarniejszego pretekstu zdolnego obronić jego własne poczucie przyzwoitości i pozwalającego mu samego siebie we własnych oczach uszlachetnić. Rozumiał przy tym, że na wybranej przez siebie drodze jest jeszcze nowicjuszem i że może jej nie podołać. We własnym domu był despotą i z rozpaczy zachowywał się w nim z bezczelnością, na którą nie mógł się odważyć teraz, w obecności Nastazji Filipowny, która do ostatniej chwili wodziła go za nos i bezlitośnie nad nim górowała, nazywając „niecierpliwym żebrakiem” (o czym mu doniesiono). I właśnie on, który poprzysiągł na wszystkie świętości z czasem jej za wszystko odpłacić, a jednocześnie po dziecinnemu marzył o pogodzeniu istniejących antagonizmów – teraz oto ma wypić jeszcze ten jeden straszliwy kielich? I w takiej chwili! Jeszcze jedna, najstraszniejsza dla ludzi próżnych próba przypadła mu w udziale – męka wstydu za swoich bliskich we własnym domu. „I czy to warte samej nagrody?” – przemknęło Gani przez głowę.
Dopełniało się teraz to, co przez całe dwa miesiące śniło mu się jako nocny koszmar, co paraliżowało go lodowatym strachem i paliło wstydem: spotkanie jego ojca i Nastazji Filipowny. Gania drażnił niekiedy własne nerwy, próbując wyobrazić sobie generała na ślubnej ceremonii, nigdy jednak nie był w stanie dokończyć w myślach tego dręczącego obrazu i czym prędzej go porzucał. Być może wyolbrzymiał swoje nieszczęście, ale z ludźmi próżnymi tak właśnie jest. W ciągu tych dwóch miesięcy zdążył wszystko przemyśleć i podjąć ostateczną decyzję: otóż, co by się nie stało, usunie jakoś swojego ojca, choćby na jakiś czas, a nawet, jeśli będzie to możliwe, wywiezie go z Petersburga, niezależnie od zgody lub niezgody matki. Gdy przed paroma minutami weszła Nastazja Filipowna, Gania był tak oszołomiony i sparaliżowany, że na śmierć zapomniał o Ardalionie Aleksandrowiczu i możliwości jego pojawienia się na scenie wydarzeń, nie dokonał więc nawet żadnych rozporządzeń mogących temu zapobiec. I oto generał stoi przed zebranymi, w dodatku w odświętnym fraku i to dokładnie w chwili, kiedy Nastazja Filipowna – Gania był o tym przekonany – „tylko szuka okazji, żeby wykpić jego i jego rodzinę”. Bo co innego mogłaby oznaczać jej wizyta? Czy przyjechała zawrzeć przyjaźń z jego matką i siostrą, czy też obrazić je w jego własnym domu? Teraz już nie mogło być co do tego wątpliwości. Jego matka i siostra siedziały odsunięte na bok, jakby im napluto w twarz, a Nastazja Filipowna zdawała się nawet nie pamiętać, że znajdują się w tym samym pokoju… A jeśli właśnie tak się zachowuje, to musi mieć w tym jakiś cel!
Ferdyszczenko przechwycił generała i podprowadził go do Nastazji Filipowny.
– Ardalion Aleksandrowicz Iwołgin – przedstawił się ten z godnością, uśmiechając się przy tym i kłaniając – stary nieszczęsny żołnierz i ojciec rodziny, szczęśliwy nadzieją włączenia do rodziny tak uroczej…
Generał nie dokończył. Ferdyszczenko szybko podstawił krzesło i Ardalion Aleksandrowicz, którego nogi w tej poobiedniej porze były nieco słabe, usiadł czy też raczej upadł na nie, co go bynajmniej nie pozbawiło rezonu. Usadowił się dokładnie naprzeciw Nastazji Filipowny i przybierając wdzięczny wyraz twarzy, powoli, namaszczonym ruchem podniósł jej palce do ust. W ogóle generała trudno było zbić z tropu. Wyglądał dość jeszcze przyzwoicie, pomimo pewnych znamion niechlujności, o których sam zresztą wiedział. W przeszłości zdarzało mu się mieć do czynienia z bardzo dobrym towarzystwem i bywać w jego gronie. Wyłączono go stamtąd na dobre dopiero jakieś dwa, trzy lata temu. I chociaż od tamtego czasu może nadmiernie poddał się swoim słabościom, to jednak dobre maniery i ujmujący sposób bycia pozostały mu do dziś. Zdawało się, że Nastazja Filipowna bardzo się ucieszyła z przybycia Ardaliona Aleksandrowicza, którego oczywiście znała ze słyszenia.
– Słyszałem, że syn mój… – zaczął generał.
– Tak, pański syn! A z pana też dobry tatuś! Dlaczego nigdy pana u siebie nie widziałam? Sam się pan ukrywa, czy syn pana ukrywa? Przecież akurat pan może do mnie przyjechać i nikogo pan nie skompromituje.
– Dzieci dziewiętnastego wieku i ich rodzice… – zaczął ponownie generał.
– Nastazjo Filipowna, proszę pozwolić odejść na chwilę Ardalionowi Aleksandrowiczowi. Ktoś pyta o niego – powiedziała głośno Nina Aleksandrowna.
– Pozwolić odejść? Ale jakże to? Tak dużo słyszałam, od tak dawna pragnęłam poznać! Jakie generał może mieć sprawy, przecież jest na emeryturze? Pan mnie nie opuści, generale, nie odejdzie pan?
– Daję pani słowo, że sam osobiście do pani przyjdzie, ale teraz potrzebuje odpoczynku.
– Ardalionie Aleksandrowiczu, mówią, że pan potrzebuje odpoczynku – krzyknęła Nastazja Filipowna z niezadowoloną i zgorszoną minką lekkomyślnej, głupiutkiej dziewczynki, której chcą odebrać zabawkę. Ale generał postanowił jeszcze pogorszyć swoją sytuację.
– Ależ przyjaciółko! Przyjaciółko moja! – wydeklamował uroczyście i z wyrzutem, kładąc przy tym rękę na sercu.
– I mamusia stąd nie wyjdzie? – spytała głośno Waria.
– Nie, Waria. Zostanę do końca.
Nastazja Filipowna nie mogła nie słyszeć i pytania, i odpowiedzi, ale zdawały się one tylko zwiększyć jej wesołość. Ponownie zasypała pytaniami generała, który po pięciu minutach dał się nastroić na najpodnioślejszy ton, popisując się swym oratorstwem przy wtórze głośnego śmiechu zebranych.
Kola pociągnął księcia za fałdy ubrania.
– Niech chociaż pan go stąd jakoś wyprowadzi! Nie można? Proszę! – i w oczach biednego chłopca pojawiły się łzy oburzenia. – Przeklęty Gańka – dodał po cichu.
– Z Iwanem Fiodorowiczem Jepanczynem istotnie byłem w wielkiej przyjaźni – rozwodził się generał rozgrzewany pytaniami Nastazji Filipowny. – Ja, on i świętej pamięci książę Lew Nikołajewicz Myszkin, którego syna uściskałem dzisiaj, po dwudziestu latach rozłąki; otóż my trzej byliśmy nierozłączni, by tak rzec kawalkada Atos, Portos i Aramis. Ale niestety – jeden spoczywa już w mogile pokonany oszczerstwem i kulą, drugi, który stoi przed panią, do tej pory walczy z oszczerstwem i kulami…
– Z kulami! – krzyknęła Nastazja Filipowna.
– Tkwią tu, w mej piersi. Dostałem je pod Karsem i czuję po dziś dzień w złą pogodę. Poza tym żyję jak filozof. Chodzę na spacery, grywam w warcaby w mojej kawiarni (jak bourgeois24 znużony interesami), czytam „Indépendance”. Ale z naszym Portosem Jepanczynem zerwałem ostatecznie, po historii sprzed trzech lat, z bolończykiem25 na kolei.
– Z bolończykiem? I jakżeż to było? – spytała ze szczególnym zainteresowaniem Nastazja Filipowna. – Z bolończykiem? Zaraz, zaraz, niech pan poczeka, na kolei – kontynuowała, jakby coś usiłując wydobyć z pamięci.
– O, to głupia historia, nie warto jej przypominać… przez guwernantkę Biełokońskiej, mistress Schmidt, ale… nie warto o tym mówić.
– Ależ musi pan, koniecznie! – krzyknęła wesoło Nastazja Filipowna.
– I ja jej jeszcze nie słyszałem – dorzucił Ferdyszczenko – C’est du nouveau26.
– Ardalionie Aleksandrowiczu – rozległ się ponownie błagalny głos Niny Aleksandrowny.
– Tato, ktoś pyta o tatę – krzyknął Kola.
– Głupia historia, w dwóch słowach – zaczął zadowolony generał. – Dwa lata temu, tak bez mała dwa! dopiero co otwarto nową, -ską kolej, ja (byłem już wtedy w cywilu), żeby załatwić nadzwyczaj ważne dla mnie sprawy przekazania służby, kupiłem bilet na pierwszą klasę: wsiadłem, zająłem miejsce, zapaliłem. To znaczy kontynuowałem, bo zacząłem palić na peronie. W przedziale jestem sam, zakazu palenia nie ma. Pozwolenia wprawdzie też nie, ale obsługa zwykle przymyka oko (zależy, kto pali). Okno opuszczone. A tu nagle, przed samym gwizdkiem wchodzą dwie damy z bolończykiem i siadają naprzeciw mnie. Spóźniły się. Jedna pysznie ubrana, na jasnoniebiesko, druga skromniej, w czarny jedwab z pelerynką. Obie niebrzydkie, patrzą wyniośle, rozmawiają po angielsku. Ja, rozumie się, nic – siedzę, palę. To jest, oczywiście, pomyślałem, ale palę dalej, dmucham dym za okno, bo okno otwarte. Bolończyk sadowi się na kolanach u jasnoniebieskiej; malutki taki, że w garści by mi się zmieścił; cały czarny, tylko łapki białe; rzadkość; srebrna obroża z breloczkiem. Ja nic. Widzę tylko, że się chyba damy denerwują, oczywiście o to cygaro. Jedna mnie przez lorgnon taksuje, w żółwiej oprawie; ja dalej nic, no bo one nic nie mówią. Gdyby coś powiedziały, poprosiły, uprzedziły – przecież od tego jest język; a one milczą. I nagle ta jasnoniebieska, i to proszę sobie wyobrazić, bez najmniejszego, ale to najmniejszego uprzedzenia, jakby nagle rozum straciła, wyrywa mi cygaro z ręki i fiut za okno. Pociąg leci, ja siedzę jak ogłupiały – dzika kobieta, po prostu dzikuska, no, jakby prosto z dziczy jakiejś; swoją drogą dorodna kobieta, pełna, blond włosy, wysoka i rumiana (może nawet za bardzo); i patrzy na mnie wyzywająco. No więc ja, nie odzywając się ani słowem, niezwykle uprzejmie, by tak rzec z najwyszukańszą uprzejmością, zbliżam swe dwa palce do bolończyka, biorę go delikatnie za kark i szust za okno, w ślad za moim cygarem! Tylko zaskowyczał. A pociąg leci dalej…
– Potwór z pana! – krzyknęła Nastazja Filipowna, śmiejąc się i klaszcząc w dłonie jak mała dziewczynka.
– Brawo, brawo! – wrzeszczał Ferdyszczenko. Uśmiechnął się i Pticyn, dla którego pojawienie się generała również było nadzwyczaj niemiłe. Zaśmiał się nawet Kola; i on krzyknął „brawo!”.
– Miałem rację, po trzykroć miałem rację – z entuzjazmem kontynuował triumfujący generał – no bo jeśli w pociągach nie wolno palić, to psów tym bardziej nie wolno przewozić.
– Brawo, tato! – krzyknął zachwycony Kola. – Wspaniale! Ja bym zrobił tak samo, na pewno tak samo!
– No, a dama? – dopytywała się niecierpliwie Nastazja Filipowna.
– Ona? W tym cały szkopuł – opowiadał dalej generał, nachmurzywszy twarz. – Nie mówiąc ani słowa i bez najmniejszego uprzedzenia: chlast mi w twarz! Dzikuska! Z najgorszych dzikusów!
– No, a pan?
Generał spuścił wzrok, uniósł brwi i ramiona, zasznurował usta, rozłożył ręce i po chwili milczenia rzekł:
– Poniosło mnie!
– Czy mocno? Boleśnie?
– E tam, wcale nie; zrobiła awanturę, ale wcale nie mocno. Raz tylko zamach wziąłem, żeby nastraszyć. Ale tu już się sam diabeł wdał: okazało się, że jasnoniebieska jest Angielką, nauczycielką czy tam nawet przyjaciółką domu księżny Biełokońskiej, a ta w czarnej sukni była najstarszą z księżniczek Biełokońskich; stara panna, ze trzydzieści pięć lat. A wiadomo, jaki ma stosunek generałowa Jepanczyn do Biełokońskich. Wszystkie księżniczki mdleją z rozpaczy, łzy, żałoba po pupilku. Spazmy sześciu księżniczek, spazmy Angielki – koniec świata! Oczywiście jeździłem przepraszać, błagałem o przebaczenie, list napisałem. Ale nie przyjęli ani listu, ani mnie. A z Jepanczynem koniec – ostateczne zerwanie, ekskomunika, wygnanie!
– Jednakże, z pańskim pozwoleniem, czegoś tu nie rozumiem – odezwała się Nastazja Filipowna – jakieś pięć czy sześć dni temu w „Indépendance” czytałam (stale czytam „Indépendance”) identyczną historię! Ale to kropka w kropkę taką samą! Zdarzyła się w pociągu pewnemu Francuzowi i Angielce, na jednej z kolei nadreńskich. Dokładnie tak samo wyrzucono cygaro, potem bolończyka i skończyło się wszystko dokładnie tak, jak u pana. Nawet suknia była jasnoniebieska!
Generał poczerwieniał niemożliwie. Kola zarumienił się i ścisnął głowę rękami. Pticyn odwrócił się szybko. Tylko Ferdyszczenko niezmiennie się śmiał. O Gani nie ma nawet co mówić: stał oniemiały, w męce nie do zniesienia.
– Zapewniam panią – wybełkotał generał – że i mnie przydarzyło się dokładnie to samo…
– Tato rzeczywiście miał nieprzyjemności z mistress Schmidt, guwernantką Biełokońskich – krzyknął Kola – pamiętam!
– Jak to? Kropka w kropkę jedna i ta sama historia! W dwóch końcach Europy historia identyczna do najmniejszych detali, do jasnoniebieskiej sukni! – drążyła bezlitośnie Nastazja Filipowna. – Koniecznie przyślę panu „Indépendance Belge”!
– Ale proszę zauważyć – nie dawał za wygraną generał – że mnie się to zdarzyło dwa lata wcześniej.
– A, chyba, że tak!
Nastazja Filipowna śmiała się jak w ataku histerii.
– Tato, proszę tatę ze mną na dwa słowa – umęczonym, drżącym głosem odezwał się Gania, chwyciwszy ojca machinalnie za ramię. W jego spojrzeniu kipiała bezgraniczna nienawiść.
W tej samej chwili rozległ się w przedpokoju przerażająco głośny dźwięk dzwonka. Ktoś szarpnął nim tak mocno, że ledwie go nie zerwał. Kola pobiegł otworzyć.
23
Se non é vero! (wł.) – Jeśli to nawet nieprawda!
24
Bourgeois (fr.) – mieszczuch.
25
Bolończyk, bonończyk – rasa małych psów pokojowych o długiej sierści, czarnym nosie i ciemnych oczach.
26
C’est du nouveau (fr.) – To coś nowego.