Читать книгу Idiota - Федор Достоевский - Страница 8

CZĘŚĆ PIERWSZA
VII

Оглавление

Gdy książę skończył mówić, wszystkie panie, nawet Agłaja, szczególnie jednak Lizawieta Prokofiewna, patrzyły na niego wesoło.

– No, toście go przeegzaminowały! – zawołała – i co, jaśnie panny myślały, że to one jego będą protegować, biedaczka takiego, a to właśnie on wam wyświadczył zaszczyt swoją wizytą i to jeszcze z zastrzeżeniem, że będzie bywać tylko z rzadka. Wyszłyśmy na głupie i jestem z tego rada. A najgorszy ze wszystkich jest Iwan Fiodorowicz. Wie pan, książę, on pana przed chwilą kazał przeegzaminować. A o mnie pan powiedział absolutną prawdę: jestem dzieckiem i wiem o tym. Wiedziałam to jeszcze przed panem, pan po prostu wyraził moją myśl jednym słowem. Uważam, że mamy z panem taki sam charakter, jak dwie krople wody. I jestem z tego rada. Jedyna różnica w tym, że pan jest mężczyzną, a ja kobietą, i że ja nie byłam w Szwajcarii.

– Niech się maman tak nie spieszy – odezwała się Agłaja – książę mówi, że ma jakieś zamiary i wyznań swych nie czyni z prosta.

– Tak, tak – śmiały się pozostałe.

– Nie kpijcie sobie moje drogie, bo on może być chytrzejszy niż wy wszystkie razem wzięte. Zobaczycie. Tylko że pan nic nie powiedział o  Agłai, książę. A ona czeka, i ja czekam.

– Teraz nie mogę powiedzieć, powiem później.

– Dlaczego? Przecież chyba nie należy do przeciętnych?

– O, nie! Pani jest niezwykle piękna, Agłajo Iwanowna. Jest pani tak piękna, że strach aż na panią patrzeć.

– Tylko tyle? A charakter? – nalegała generałowa.

– Trudno sądzić piękno. Nie jestem jeszcze gotów. Piękno to zagadka.

– To znaczy, że pan zadał Agłai zagadkę – powiedziała Adelajda. – Zgaduj-zgadula, Agłaja. Ale jaka ona jest ładna, prawda, książę?

– Niezwykle! – odparł z zapałem książę, spojrzawszy na Agłaję. – Prawie jak Nastazja Filipowna, chociaż ma całkiem inną twarz!..

Panie popatrzyły na siebie ze zdziwieniem.

– Jak kto-o-o? – spytała przeciągle generałowa. – Jak Nastazja Filipowna? Gdzie pan widział Nastazję Filipownę? Jaka Nastazja Filipowna?

– Tuż przed moją wizytą u pań Gawriła Ardalionowicz pokazywał Iwanowi Fiodorowiczowi jej portret.

– Przyniósł portret Iwanowi Fiodorowiczowi?

– Tak, żeby pokazać. Nastazja Filipowna podarowała dzisiaj Gawrile Ardalionowiczowi swój portret i on przyniósł go do pokazania.

– Ja też chcę zobaczyć – poderwała się generałowa – gdzie ten portret? Jeśli mu podarowała, to powinien być u niego, a on oczywiście siedzi jeszcze w gabinecie; przychodzi do pracy zawsze w środy i nigdy nie wychodzi przed czwartą. Zawołać natychmiast Gawriłę Ardalionowicza! Chociaż nie, nie umieram z pragnienia, żeby go widzieć. Kochany książę, niech mi pan wyświadczy przysługę, niech pan pójdzie do gabinetu, weźmie ten portret i przyniesie tutaj. Powie pan, że do obejrzenia. Proszę.

– Dobry, ale jakby za prostoduszny – powiedziała Adelajda, gdy książę już wyszedł.

– Tak, za bardzo jakoś – potwierdziła Aleksandra – nawet trochę śmieszny.

Zdawało się, że obie siostry nie do końca wypowiedziały to, co miały na myśli.

– Z naszymi twarzami też się zresztą sprytnie wywinął – powiedziała Agłaja – wszystkim nam pochlebił, nawet maman.

– Przestań dowcipkować, proszę – krzyknęła generałowa – to nie on mnie pochlebił, a ja czuję się pochlebiona.

– Myślisz, że się wywinął? – spytała Adelajda.

– Wydaje mi się, że on wcale nie jest taki prostoduszny.

– No, zaczęło się! – rozgniewała się generałowa. – A według mnie jesteście jeszcze śmieszniejsze niż on – jest prosty, ale jest nie w  ciemię bity. W jak najlepszym sensie, naturalnie. Zupełnie jak ja.

„Niedobrze, że się wygadałem o portrecie – wyrzucał sobie książę, wchodząc do gabinetu. – Ale… może i dobrze zrobiłem, że się wygadałem…” Przez głowę przemknęła mu dziwna myśl, nie całkiem jeszcze zresztą wyraźna.

Gawriła Ardalionowicz siedział jeszcze w gabinecie, pogrążony w swoich papierach. Widać było, że nie za darmo pobiera wynagrodzenie spółki akcyjnej. Bardzo się zmieszał, gdy książę zapytał go o portret i  poinformował, w jaki sposób dowiedziano się o nim na górze.

– E-e-e-ch! I po co pan gadał? – krzyknął z irytacją – Nic pan nie wie… Idiota!

– mruknął pod nosem.

– Moja wina. Zupełnie nie pomyślałem. Rozmawialiśmy, i tak, słowo do słowa… powiedziałem, że Agłaja Iwanowna jest prawie tak ładna jak Nastazja Filipowna.

Gania poprosił o szczegóły rozmowy. Książę opowiedział wszystko i  Gania znów popatrzył na niego z drwiną.

– Utkwiła panu w głowie Nastazja Filipowna… – mruknął, ale nie skończył i zamyślił się.

Był wyraźnie zaniepokojony. Książę przypomniał o portrecie.

– Niech pan posłucha, książę – rzekł nagle Gania, jakby olśniła go jakaś myśl – mam do pana ogromną prośbę, ale naprawdę nie wiem…

Zmieszał się i nie dokończył. Próbował podjąć jakąś decyzję i chyba walczył sam ze sobą. Książę czekał w milczeniu. Gania raz jeszcze uważnie i badawczo mu się przyjrzał.

– Książę – rozpoczął ponownie – tam się teraz na mnie… z powodu pewnej dziwnej okoliczności… i śmiesznej… której nie jestem winien… to niepotrzebne jednym słowem. Więc tam się na mnie chyba trochę gniewają i jakiś czas nie chcę do nich chodzić niewzywany. Muszę teraz koniecznie porozmawiać z Agłają Iwanowną. Na wszelki wypadek napisałem parę słów (i w jego ręku ukazała się złożona kartka) i nie wiem, jak mam przekazać. Czy nie podjąłby się pan przekazania tego Agłai Iwanownie? Ale tylko jej, to znaczy, żeby nikt inny tego nie zauważył, rozumie pan? To nie jest żaden wielki sekret, nie ma tu nic takiego… zrobi to pan?

– Nie jest to dla mnie zbyt miła sytuacja – odpowiedział książę.

– Och, książę, to dla mnie skrajna konieczność – prosił Gania – może ona da odpowiedź… proszę mi wierzyć, że tylko zmuszony krańcową, bezwyjściową sytuacją pozwoliłem sobie… Przez kogo mam to posłać?… To bardzo ważne… Strasznie dla mnie ważne…

Gania potwornie się bał, że książę odmówi i z tchórzliwą prośbą patrzył mu w oczy.

– No dobrze, przekażę.

– Tylko tak, żeby nikt nie zauważył – błagał uradowany Gania – i  oczywiście liczę na pańskie słowo honoru, a?

– Nie pokażę nikomu – powiedział książę.

– Kartka nie jest zaklejona, ale… – zapędził się Gania i nie dokończył, zmieszany.

– Nie, nie przeczytam – odpowiedział książę z całkowitą prostotą, wziął portret i wyszedł z gabinetu.

Gania chwycił się za głowę.

– Jedno jej słowo i… i naprawdę może zerwę!

Nie był już w stanie wrócić do swoich papierów; w wielkim podnieceniu i zdenerwowaniu zaczął chodzić po gabinecie z kąta w kąt.

Książę szedł w zamyśleniu. Nieprzyjemnie dotknęła go ta prośba i myśl o notatce Gani dla Agłai. W przedostatnim pokoju przed salonem zatrzymał się nagle, jakby sobie coś przypomniał, podszedł do okna, do światła i zaczął się przypatrywać portretowi Nastazji Filipowny. Tak bardzo chciał odgadnąć tajemnicę ukrytą w tej twarzy, która tak go poraziła kilka godzin temu, i pod której wrażeniem pozostawał do tej pory. Chciał sprawdzić to wrażenie raz jeszcze. Teraz ta niezwykła i uderzająco piękna twarz jeszcze silniej nim wstrząsnęła. Była w niej jakby nieogarniona duma i pogarda, nienawiść prawie, a jednocześnie ufność i zadziwiająca prostoduszność; ten kontrast wywoływał w patrzącym coś w rodzaju współczucia. Była to piękność, która oślepiała, piękność nie do zniesienia – blada twarz, niemal zapadnięte policzki, płonące oczy. Dziwna uroda. Książę patrzył przez chwilę, potem jednak oprzytomniał, rozejrzał się dookoła, pospiesznie zbliżył portret do ust i pocałował go. Gdy w chwilę potem wchodził do salonu, jego twarz była całkowicie spokojna.

Przekraczając próg sąsiadującej z salonem jadalni, książę niemal zderzył się w drzwiach z wychodzącą Agłają. Była sama.

– Gawriła Ardalionowicz prosił o przekazanie tego pani – powiedział książę, podając jej karteczkę.

Agłaja wzięła kartkę i dziwnie jakoś popatrzyła na księcia. Nie było w jej wzroku śladu zmieszania, mignęło tylko pewne zdumienie, a i ono, jak się zdaje, dotyczyło osoby księcia, nie nadawcy liściku. Agłaja domagała się spojrzeniem dokładnej relacji, jak książę stał się w tych okolicznościach posłańcem Gani; domagała się wyjaśnień wyniośle i ze spokojem. Stali tak naprzeciw siebie przez kilka chwil. W końcu na twarzy Agłai pojawił się ledwie dostrzegalny cień szyderstwa i  dziewczyna, uśmiechnąwszy się delikatnie, przeszła obok.

Generałowa przez jakiś czas w milczeniu i z pewną pogardą przyglądała się portretowi Nastazji Filipowny, który trzymała przed sobą w wyciągniętej na całą długość ręce.

– Tak, ładna – powiedziała w końcu – nawet bardzo. Dwa razy ją widziałam, z daleka tylko. A więc pan ceni właśnie taką urodę? – zwróciła się nagle do księcia.

– Tak… taką – odrzekł książę z pewnym wysiłkiem.

– To znaczy właśnie taką?

– Właśnie taką.

– Za co?

– W tej twarzy… jest wiele cierpienia… – odpowiedział książę jakby mimowolnie, jakby rozmawiał sam ze sobą, a nie odpowiadał na pytanie.

– Pan zresztą może bredzi – zdecydowała generałowa i gestem wyższości odrzuciła portret na stół. Wzięła go Aleksandra, do której podeszła Adelajda i obie zaczęły się mu przyglądać. W tym momencie wróciła do salonu Agłaja.

– Co za siła – krzyknęła nagle Adelajda, chciwie wpatrując się w  portret zza ramienia siostry.

– Gdzie siła, jaka siła? – zapytała szorstko Lizawieta Prokofiewna.

– Taka uroda to siła – odpowiedziała z żarem Adelajda – z taką urodą można świat przewrócić do góry nogami! I w zamyśleniu podeszła do swoich sztalug. Agłaja ledwie zerknęła na portret, zmrużyła oczy, wydęła dolną wargę, odeszła i usiadła na boku, złożywszy ręce.

Generałowa zadzwoniła.

– Wezwać tutaj Gawriłę Ardalionowicza – poleciła służącemu.

– Maman! – krzyknęła znacząco Aleksandra.

– Mam do niego dwa słowa, nie więcej – ucięła szybko generałowa, nie dopuszczając do protestów. Była wyraźnie rozdrażniona. – Jak pan widzi, książę, u nas teraz wszystko jest sekretem. Dosłownie wszystko. Tego domaga się jakaś tam głupia etykieta. I to w sprawach, które wymagają największej otwartości, jasności i uczciwości. Małżeństwa się zaczynają… nie podobają mi się te małżeństwa…

– Co też maman! – próbowała jej znów przerwać Aleksandra.

– O co ci chodzi, córeczko? Czyżby tobie się to podobało? A książę może słuchać, bo jest naszym przyjacielem. Przynajmniej moim. Bóg wybiera ludzi, oczywiście dobrych, a złych i kapryśnych nie potrzebuje. A już zwłaszcza kapryśnych, którzy dzisiaj postanawiają jedno, a jutro mówią co innego. Rozumiesz, Aleksandro Iwanowna? One mówią, książę, że jestem dziwaczką. A ja umiem rozróżniać. Dlatego najważniejsze jest serce, a reszta to bzdura. Rozum też jest potrzebny, naturalnie… może zresztą właśnie rozum jest najważniejszy. Nie śmiej się, Agłaja, ja nie przeczę sama sobie. Idiotka z sercem i bez rozumu jest taką sama nieszczęśliwą idiotką, jak idiotka z rozumem bez serca. To stara prawda. Ja jestem idiotką z sercem bez rozumu, a ty z rozumem bez serca. Obie jesteśmy nieszczęśliwe i obie cierpimy.

– A z jakiegoż to powodu maman taka nieszczęśliwa? – nie wytrzymała Adelajda, która jako jedyna z całego towarzystwa zachowała pogodę ducha.

– Po pierwsze z powodu uczonych córek – odcięła się generałowa – a ponieważ już ten jeden powód wystarczy, to o pozostałych nie ma się co rozwodzić. Dość już było gadania. Zobaczymy, jak się obie (Agłai nie liczę) wykręcicie z waszym rozumem i elokwencją i czy będzie pani, wielce szanowna Aleksandro Iwanowna, szczęśliwa w życiu z szanownym panem… A! – krzyknęła, widząc wchodzącego Ganię – idzie jeszcze jeden związek małżeński! Dzień dobry! – odpowiedziała na ukłon Gani, nie zapraszając go, aby usiadł. – Pan zamierza się żenić?

– Żenić?… Jak to?… Jak to żenić… – mamrotał oszołomiony Gawriła Ardalionowicz; był strasznie zmieszany.

– Pan wstępuje w związek małżeński? Zapytam inaczej, jeśli pan lepiej rozumie takie sformułowanie.

– N-nie… ja… n-nie – skłamał Gawriła Ardalionowicz i oblał się rumieńcem wstydu. Spojrzał przelotnie na Agłaję i natychmiast odwrócił wzrok. Agłaja patrzyła na niego chłodno, spokojnie i badawczo, obserwowała jego zażenowanie bez zmrużenia powiek.

– Nie? Pan powiedział „nie”? – z uporem przesłuchiwała go nieubłagana Lizawieta Prokofiewna – Dosyć. Starczy mi. Zapamiętam, że pan dzisiaj, w środę rano na moje pytanie odpowiedział „nie”. Co dzisiaj mamy? Środę?

– Chyba środę, maman – odpowiedziała Adelajda.

– Nigdy nie znam dnia tygodnia. Którego mamy?

– Dwudziestego siódmego – odrzekł Gania.

– Dwudziestego siódmego? To dobrze z pewnych względów. Żegnam. Pan ma dzisiaj, zdaje się, dużo zajęć, a ja już się muszę ubierać i jechać. Proszę zabrać z powrotem swój portret. Proszę się ode mnie kłaniać nieszczęsnej Ninie Aleksandrownie. Do widzenia, kochany książę! Niech pan częściej u nas bywa. A ja na pewno zajadę do staruchy Biełokońskiej, żeby jej o panu opowiedzieć. I niech pan posłucha, mój miły: wierzę, że pana mi sam Bóg przysłał ze Szwajcarii. Możliwe, że jest pan tutaj i w innych celach, ale przede wszystkim dla mnie. Bóg tak właśnie zaplanował. Do widzenia, moi drodzy. Wstąp do mnie, Aleksandro kochanie.

Generałowa wyszła. Pokonany, zmieszany i zły Gania wziął ze stołu portret i zwrócił się do księcia z nieprzyjemnie wykrzywionym uśmieszkiem:

– Książę, wracam teraz do domu. Jeśli nie zmienił pan zdania, to pana zaprowadzę. Przecież nie zna pan nawet adresu.

– Niech pan zaczeka, książę – odezwała się Agłaja, wstając nagle z fotela – wpisze mi się pan jeszcze do albumu. Tato powiedział, że pan jest kaligrafem. Zaraz panu przyniosę…

I wyszła z salonu.

– Do widzenia książę, i ja odchodzę – powiedziała Adelajda, po czym uścisnęła mu mocno rękę, uśmiechnęła się życzliwie i miło, i wyszła za siostrą, nie spojrzawszy na Ganię.

– To wszystko przez pana – zgrzytnął zębami Gania, rzucając się na księcia, gdy tylko panie wyszły – to pan im wypaplał, że się żenię! – niemalże syczał, z twarzą wykrzywioną wściekłością i z płonącymi oczami. – Pan jest bezwstydną paplą.

– Zapewniam pana, że się pan myli – uprzejmie i ze spokojem odparł książę – nawet nie wiedziałem, że pan się żeni.

– Pan słyszał, jak Iwan Fiodorowicz mówił, że dzisiaj wieczorem u Nastazji Filipowny wszystko się wyjaśni. I pan to powtórzył. Pan kłamie! Skąd się mogły dowiedzieć? Kto oprócz pana mógł im o tym powiedzieć, do diabła! Przecież stara zrobiła aluzję!

– Pan lepiej powinien wiedzieć kto, jeśli się panu wydaje, że to była aluzja. Ja nie powiedziałem ani słowa.

– List pan przekazał? Odpowiedziała? – niecierpliwie i gorączkowo przerwał mu Gania. Weszła jednak Agłaja i książę nie zdążył odpowiedzieć.

– Proszę, książę – odezwała się Agłaja, kładąc album na stoliku – niech pan wybierze jakąś stronę i wpisze mi się. Proszę pióro, jeszcze nieużywane. Nie przeszkadza panu, że stalowe? Słyszałam, że kaligrafowie nie używają stalowych piór.

Rozmawiając z księciem, Agłaja jakby nie zauważała, że Gania stoi obok. Gdy jednak książę obstalowywał pióro i wyszukiwał stronę, na której mógłby się wpisać, Gania podszedł do kominka, przy którym, na prawo od księcia, stała Agłaja i drżącym, urywanym głosem prawie wyszeptał jej na ucho:

– Jedno słowo, tylko jedno słowo pani i jestem uratowany.

Książę odwrócił się szybko i spojrzał na nich. Twarz Gani wyrażała prawdziwą rozpacz. Zdawało się, że mówił, nie panując na sobą, tracąc rozsądek. Agłaja patrzyła na niego przez kilka sekund z takim samym spokojnym zdziwieniem, jak przed chwilą na księcia i zdawało się, że to jej spokojne zdziwienie, to zdumienie wywołane niezrozumieniem słów do niej kierowanych było w tej chwili dla Gani straszniejsze niż największa pogarda.

– Co mam napisać? – zapytał książę.

– Podyktuję panu – odpowiedziała Agłaja, odwracając się do niego. – „Ja w targi się nie wdaję”. Teraz data i miesiąc. Niech pan pokaże.

Książę podał jej album.

– Wspaniale! Cudownie się panu udało, ma pan wyjątkowe pismo! Dziękuję książę, do widzenia… Niech pan zaczeka – dodała, jakby sobie coś przypominając – proszę iść ze mną, chcę panu coś podarować na pamiątkę.

Książę wyszedł za nią. W jadalni jednak Agłaja nagle się zatrzymała.

– Niech pan to przeczyta – powiedziała, podając mu kartkę Gani. Książę wziął ją do ręki i z zakłopotaniem popatrzył na Agłaję.

– Przecież wiem, że pan nie czytał i że pan nie może być pośrednikiem tego człowieka. Chcę, żeby pan przeczytał.

Notatka Gani pisana była w widocznym pośpiechu:


Dzisiaj dopełni się mój los i Pani wie, w jaki sposób. Dzisiaj będę musiał dać ostateczne słowo. Nie mam najmniejszego prawa do Pani współczucia i nie śmiem mieć żadnych nadziei. Ale kiedyś wypowiedziała Pani jedno słowo, które rozświetliło mroczną noc mego życia i stało się dla mnie latarnią morską. Proszę teraz o jeszcze jedno takie słowo i uratuje mnie pani od zguby! Proszę mi tylko powiedzieć: zerwij wszystko, i zerwę wszystko jeszcze dzisiaj. Przecież nic to Panią nie kosztuje. Proszę tylko o znak Pani życzliwości i współczucia dla mnie. Tylko o to, tylko o to! I o nic więcej, nic więcej! Nie śmiem marzyć o jakiejkolwiek nadziei, dlatego, że nie jestem jej godny. Ale po Pani słowie znów przyjmę swoje ubóstwo, będę z radością znosić dalej moją rozpaczliwą sytuację. Podejmę walkę i będę jej rad. Zmartwychwstanę z nowymi siłami!

Błagam o jedno słowo współczucia (jednego tylko współczucia, przysięgam Pani)! Proszę się nie gniewać za tę zuchwałość, bo to zuchwałość człowieka zrozpaczonego, człowieka, który tonie i ośmielił się zrobić ostatni wysiłek, aby się ratować od śmierci.

G.I.


– Ten człowiek twierdzi – zaczęła oschle Agłaja – że słowo „zerwij wszystko” nie skompromituje mnie ani do niczego nie zobowiąże, i jak pan widzi, sam mi to gwarantuje na piśmie, tym właśnie listem. Niech pan zauważy, jak naiwnie się pospieszył z podkreśleniem pewnych słówek i jak ordynarnie wyszły tu jego ukryte zamiary. On zresztą wie, że gdyby wszystko sam zerwał, nie czekając na moje słowo i nawet nie mówiąc mi o tym, bez żadnych nadziei na mnie, to moje uczucia by się zmieniły i może nawet zostałabym jego przyjacielem. On to wie na pewno! Ale ma brudną duszę: wie i nie zdecyduje się, wie i mimo to chce gwarancji. Nie jest w stanie zrobić tego na wiarę. Zamiast stu tysięcy chce, żebym mu dała nadzieję na siebie. A co do słowa, o którym mówi w tym liście i które miało podobno rozjaśnić mrok jego życia, to bezczelnie kłamie. Po prostu raz się nad nim zlitowałam. Ale on jest zuchwały i bezwstydny – błysnęła mu wtedy myśl o możliwości nadziei i ja od razu to zrozumiałam. Od tego momentu zaczął na mnie polować; teraz też poluje. Ale dość tego. Niech pan weźmie tę kartkę i odda mu natychmiast, oczywiście dopiero po wyjściu z domu.

– A co mam mu odpowiedzieć?

– Nic, oczywiście. To najlepsza odpowiedź. Ale pan, zdaje się, chce mieszkać w jego domu?

– Przed paroma godzinami zarekomendował mnie tam sam Iwan Fiodorowicz – odparł książę.

– To niech pan z nim będzie ostrożny, ostrzegam pana. Nigdy panu nie wybaczy, że oddaje mu pan z powrotem ten list.

Agłaja lekko uścisnęła księciu rękę i wyszła z twarzą poważną i  mroczną. Nie uśmiechnęła się nawet, gdy się żegnała skinieniem głowy.

– Zabiorę tylko swój węzełek i możemy iść – rzekł książę do Gani.

Gania z niecierpliwości tupnął nogą. Twarz aż mu pociemniała z wściekłości. Wreszcie wyszli na ulicę. Książę niósł w ręku swój węzełek.

– Odpowiedź! Jaką odpowiedź dała! – rzucił się na niego Gania. – Co panu powiedziała? Oddał jej pan list?

Książę podał mu w milczeniu kartkę. Gania osłupiał.

– Jak to? Moja notatka! – krzyknął. – On jej w ogóle nie oddał! O, powinienem się domyśleć! P-prz-przeklęty… Jasne, że nic nie zrozumiała! Jak to, jak pan mógł jej nie oddać, p-prz-przeklęty…

– Proszę darować, ale było wręcz przeciwnie, pańską notatkę udało mi się przekazać zaraz po tym, jak mi ją pan dał i dokładnie w taki sposób, jak pan prosił. Znalazła się zaś ona z powrotem w moich rękach, ponieważ zwróciła mi ją Agłaja Iwanowna.

– Kiedy? Kiedy?

– Kiedy kończyłem się wpisywać do albumu, poprosiła, abym z nią wyszedł (pan słyszał?). I kiedy weszliśmy do jadalni, wręczyła mi kartkę, kazała przeczytać i zwrócić panu.

– Prze-czy-tać? – krzyknął Gania niemal na całe gardło. – Przeczytać! Pan czytał?

I Gania znów stanął osłupiały na środku chodnika, zdumiony do tego stopnia, że aż otworzył usta.

– Czytałem. Teraz.

– I ona sama, sama dała panu do przeczytania? Sama?

– Sama. I niech pan wierzy, że nie zrobiłbym tego, gdyby mnie nie poprosiła.

Gania milczał przez chwilę, dokonując ogromnych wysiłków, aby zrozumieć sytuację. Nagle wrzasnął:

– To niemożliwe! Ona nie mogła tego panu dać do przeczytania. Pan kłamie! Pan sam przeczytał!

– Mówię prawdę – odpowiedział książę poprzednim, niezmącenie spokojnym głosem – i niech mi pan wierzy, bardzo żałuję, że to robi na panu tak przykre wrażenie.

– Ale przynajmniej coś panu powiedziała, dała przecież jakąś odpowiedź!

– Oczywiście.

– No więc mów, mów pan wreszcie! Do diabła!…

I Gania dwa razy tupnął obutą w kalosz nogą.

– Gdy tylko skończyłem czytać, powiedziała mi, że pan na nią poluje, że chciałby pan ją skompromitować, aby uzyskać od niej nadzieję i aby potem, mając taką gwarancję, zerwać bez szkody dla siebie z inną nadzieją – na sto tysięcy. I powiedziała jeszcze, że gdyby pan to zrobił, nie targując się z nią, to znaczy gdyby pan sam wszystko zerwał, nie prosząc jej o gwarancję, to ona być może zostałaby pańskim przyjacielem. I to wszystko, zdaje się. Aha, i jeszcze, kiedy zapytałem, jaką odpowiedź mam przekazać, to odparła, że najlepszą odpowiedzią będzie brak odpowiedzi. Chyba właśnie tak. Przepraszam, jeśli jej słów nie zapamiętałem dokładnie, a przekazuję, tak jak zrozumiałem.

Ganię ogarnęła bezgraniczna złość; jego wściekłość straciła wszelkie hamulce.

– A więc to tak – zazgrzytał – to tak się traktuje moje listy, za okno się wyrzuca! A! Nie wchodzi w targi! To ja wejdę! To jeszcze nie koniec… zobaczymy! Wezmę ją w ryzy.

Gania zbladł, krzywił się, pienił, wygrażał pięścią; uszli tak kilka kroków; nie próbował się nawet powstrzymywać w obecności księcia, ponieważ książę był dla niego niczym. Nagle jednak jakby sobie coś uświadomił i opamiętał się.

– A w jakiż to sposób – zwrócił się nagle do księcia – w jaki sposób pan (idiota! – dodał po cichu) zdobył nagle takie zaufanie pań Jepanczyn, w  dwie godziny po zawarciu znajomości? Jak?

Całej jego męce brakowało jeszcze tylko zawiści. I oto teraz ukąsiła go w samo serce.

– Tego już nie umiem panu wytłumaczyć – odpowiedział książę.

Gania popatrzył na niego ze złością.

– Czy to przypadkiem nie swoje zaufanie chciała panu podarować w jadalni? Przecież chciała panu coś dać.

– I ja to tak rozumiem.

– Ale za co, do diabła! Co pan takiego zrobił? Czym się pan przypodobał? Niech pan posłucha – niecierpliwił się Gania, który nie był w stanie zebrać rozpierzchłych, chaotycznych myśli – niech pan posłucha: czy nie mógłby pan teraz streścić waszej rozmowy, choćby pobieżnie? Przypomnieć sobie wszystkiego, od samego początku? Nie zauważył pan czegoś? Nie pamięta pan?

– Oczywiście, że mogę – odpowiedział książę – na samym początku, jak tylko wszedłem i zostałem przedstawiony, zaczęliśmy rozmawiać o  Szwajcarii.

– Do diabła ze Szwajcarią!

– Potem o karze śmierci…

– O karze śmierci?

– Tak, z pewnego powodu… potem opowiadałem o tym, jak tam przeżyłem trzy lata i historię pewnej biednej wieśniaczki…

– Do diabła z biedną wieśniaczką! Dalej! – niecierpliwił się Gania.

– Potem o tym, co Schneider powiedział o moim charakterze i jak mnie zmusił…

– Do diabła ze Schneiderem, pluję na jego opinie! Dalej!

– Dalej jakoś tak się potoczyło, że zacząłem mówić o twarzach, to znaczy o wyrazie twarzy i powiedziałem, że Agłaja Iwanowna jest prawie tak ładna jak Nastazja Filipowna. No i tutaj się wygadałem o  portrecie…

– Ale pan przecież nie opowiedział, nie opowiedział pan tego, co pan słyszał w gabinecie? Prawda?

– Powtarzam panu, że nie.

– To skąd do diabła… A! A Agłaja nie pokazała kartki starej?

– O tym mogę pana całkowicie zapewnić. Nie pokazała. Byłem tam cały czas. Zresztą, nie miała kiedy…

– Może pan nie wszystko zauważył, coś przeoczył… Prze-klę-ty idiota! – krzyknął wreszcie Gania, straciwszy do końca panowanie nad sobą – opowiadać też nie umie!

Gania, który raz zaczął ubliżać księciu, nie napotykając na żaden sprzeciw, całkowicie stracił panowanie nad sobą, jak to zwykle bywa z ludźmi jego pokroju. Był tak wściekły, że jeszcze chwila i chyba zacząłby się pienić. I wściekłość ta na tyle go zaślepiła, że nie zauważył, iż ten „idiota” za szybko jakoś i za głęboko potrafi nie tylko wszystko zrozumieć, ale i nadzwyczaj umiejętnie przekazać. Nagle zaszła rzecz nieoczekiwana.

– Powinienem panu zwrócić uwagę, Gawriło Ardalionowiczu – odezwał się książę – że z powodu bardzo złego stanu zdrowia rzeczywiście byłem kiedyś podobny do idioty, teraz jednak jestem już od dawna zdrów i dlatego jest mi trochę nieprzyjemnie, kiedy ktoś mnie nazywa idiotą. I chociaż można by to panu wybaczyć przez wzgląd na pańskie ostatnie niepowodzenia, to przecież nie można pominąć, że w swojej złości pan mnie zwymyślał już dwa razy. Naprawdę bardzo nie chciałbym słuchać podobnych rzeczy, a już szczególnie przy pierwszym spotkaniu, tak jak teraz. Właśnie stoimy na skrzyżowaniu. W związku z tym, czy nie lepiej będzie, jeśli każdy z nas pójdzie w swoją stronę? Pan na prawo, do siebie, a ja na lewo. Mam przy sobie dwadzieścia pięć rubli i na pewno znajdę jakiś hôtel-garni.

Gania zmieszał się straszliwie i nawet poczerwieniał ze wstydu.

– Niech pan wybaczy, książę – krzyknął zapalczywie, przechodząc nagle od bezczelności do niezwykłej uprzejmości – na Boga, niech pan wybaczy! Pan widzi moje nieszczęście. Pan jeszcze prawie nic nie wie, ale gdyby pan wiedział wszystko, to z pewnością choć trochę by mi pan przebaczył, jakkolwiek wiem, że nie zasługuję na przebaczenie…

– O, ja nie potrzebuję aż takich przeprosin – pospieszył z odpowiedzią książę. – Rozumiem przecież, że ma pan duże nieprzyjemności i stąd wypływa pańska złość. Chodźmy do pana. Będzie mi bardzo miło…

„Nie, teraz go nie wolno wypuścić – myślał Gania podczas drogi, popatrując na księcia złowrogo. Ten oszust wszystko ze mnie wyciągnął, a potem nagle zdjął maskę… To coś znaczy. Zobaczymy, co! Wszystko się wyjaśni, wszystko, wszystko! Jeszcze dzisiaj”.

Gania i książę zatrzymali się przed domem.

Idiota

Подняться наверх