Читать книгу Chłopcy z Placu Broni - Ferenc Molnar - Страница 5

II

Оглавление

Plac, pusty plac… O, zdrowe i rumiane wiejskie dzieci z Wielkiej Niziny Węgierskiej! Żyjecie oto na rozległych przestrzeniach i wystarczy wam uczynić jeden tylko krok, aby znaleźć się w szczerym polu, pod błękitem cudownego nieboskłonu. Wasze spojrzenia przywykły do bezkresnych pól i szerokich horyzontów. Wy nie zostałyście wtłoczone w mury wysokich kamienic i nie domyślacie się nawet, jak wielkim skarbem jest dla budapeszteńskich chłopców zwykły, pusty plac. Taki plac to dla miejskich dzieci rozległa równina, to wspaniała przestrzeń! Słowem – ich Wielka Nizina. Taki plac to wolność, to pełna swoboda. I pomyśleć, że ów plac jest tylko zwykłym skrawkiem ziemi ogrodzonym z jednej strony rozwalającym się płotem, a z pozostałych stron zamkniętym przez szare mury kamienic, wznoszących się wysoko pod niebo.

Dziś stoi na tym placu przy ulicy Pawła smętna, zatłoczona, czteropiętrowa kamienica. Jej lokatorzy nie mają pojęcia o tym, że na tym właśnie skrawku ziemi znajdował się ongiś ów słynny Plac Broni, który dla garstki uczniów stał się symbolem ich młodości.

Wówczas plac ten był pusty, jak to zresztą z przeznaczonymi pod budowę placami bywa. Od ulicy Pawła był odgrodzony płotem. Z lewej i prawej strony zamykały go dwie duże kamienice, a od tyłu… otóż to, na tyłach znajdowało się miejsce, które czyniło ów plac terenem niezwykle atrakcyjnym. Albowiem zaczynał się tam drugi, olbrzymi plac, wydzierżawiony przez zarząd tartaku na skład drewna. Stały więc tu ułożone w sągi duże polana. Wśród potężnych sześcianów powstała siatka regularnych uliczek. Istny labirynt! Pięćdziesiąt, a może i sześćdziesiąt ścieżek krzyżowało się wśród ciemnych sągów drewna i naprawdę niełatwo było rozeznać się w tej plątaninie. Kto jednak z trudem przez ten labirynt przebrnął, ten wychodził na placyk z małym budynkiem. To był właśnie tartak parowy. Był to dziwny, dość tajemniczy i ponurawy obiekt. Latem porastał dziką winoroślą i z zielonego listowia wystawał tylko smukły, czarny komin, miarowo pykający kłębami czystej, białej pary. Z daleka, spośród sągów drewna, skąd jeszcze nie było widać tartaku, można było przypuszczać, że to sapie lokomotywa, która nie może ruszyć z miejsca.

Wokół domku zawsze stały duże, ciężkie wozy do przewożenia drewna. Podjeżdżały kolejno pod okap i wtedy rozlegał się trzask spadającego drewna. Pod okapem znajdował się mały otwór, z którego wystawało spadziste koryto. Kiedy fura podjeżdżała pod ten otwór, korytem zaczynała płynąć struga porąbanych polan. Woźnica krzykiem dawał sygnał, że wóz pełny. Pykanie z komina ustawało z nagła, w domku robiło się cicho, woźnica zacinał konie i naładowany wóz ruszał z miejsca. Pod okap podjeżdżał następny, pusty, czekający na drewno wóz, czarny komin znów zaczynał pykać i znów sypały się polana. I tak to trwało od lat. Drewno było ciągle uzupełniane, wielkie wozy przywoziły na plac coraz to nowe polana, które znowu cięła maszyna. Tak więc na placu nigdy nie brakowało sągów i nigdy też na dłużej nie milkł świst parowej piły. Przed tartakiem rosło kilka karłowatych drzewek morwowych, a pod jednym z nich stała sklecona z desek budka. Tu właśnie mieszkał Słowak, który pilnował w nocy placu, żeby nikt nie kradł lub nie podpalił drewna.

Czy można było znaleźć piękniejsze miejsce do zabaw? Dla nas, chłopców z miasta, było to coś wspaniałego! Nie potrafiliśmy wyobrazić sobie bardziej indiańskiego, piękniejszego i rozleglejszego placu, który by tak doskonale zastępował amerykańską prerię. A położony na tyłach skład drzewa stawał się wszystkim tym, czego akurat potrzebowaliśmy. Bywał więc miasteczkiem na Dzikim Zachodzie, puszczą, górami skalistymi pełnymi kanionów, słowem tym, czym go w danej chwili mianowano. I nie myślcie, że był to wystawiony na ataki, bezbronny plac! Przeciwnie, był to Plac Broni! Szczyty sągów chłopcy zamienili bowiem w fortece i twierdze. O tym, które punkty trzeba umocnić, decydował Boka. Fortece natomiast budowali Czonakosz i Nemeczek. Znajdowały się one w czterech czy pięciu punktach. Każda z nich miała kapitana, porucznika i podporucznika. Oni stanowili armię. Niestety, ku ogólnemu zmartwieniu był tylko jeden szeregowiec. Wszyscy zatem kapitanowie i oficerowie mogli rozkazywać, musztrować i karać aresztem za niesubordynację tylko jednego, jedynego szeregowca.

Nie trzeba dodawać, że tym jednym jedynym szeregowcem był mały, jasnowłosy Nemeczek. Kapitanowie, porucznicy i podporucznicy salutowali sobie z wielką swobodą, od niechcenia podnosząc rękę do czapki, choćby się i sto razy spotykali na Placu w ciągu jednego popołudnia. Pozdrawiali się ot, tak sobie, mówiąc zwyczajnie:

– Cześć!

Inaczej Nemeczek. Biedak co chwila musiał stawać na baczność i sztywno salutować. A kto tylko przechodził koło niego, natychmiast go strofował:

– Jak stoisz?

– Pięty razem!

– Wypnij pierś, wciągnij brzuch!

– Baczność!

I Nemeczek podporządkowywał się wszystkim z radością. Bywają bowiem chłopcy, którym okazywanie posłuszeństwa sprawia przyjemność. Jednak większość chłopców lubi rozkazywać. Jak zresztą większość ludzi. I dlatego właśnie na Placu wszyscy chcący dowodzić byli oficerami, a tylko jeden Nemeczek szeregowcem.

Wpół do trzeciej po południu nie było tu jeszcze nikogo. Na rozścielonej na ziemi derce, przed budką, spał sobie smacznie Słowak. Sypiał zawsze w dzień, bo nocą doglądał Placu, pilnował drewna lub też właził do fortecy na jednym z sągów i stamtąd patrzył na księżyc. Teraz warczała piła parowa, czarny komin pykał obłoczkami białej pary, a porąbane polana spadały z trzaskiem na platformy wozów.

Kilka minut po pół do trzeciej skrzypnęła furtka od ulicy Pawła i pojawił się Nemeczek. Wyciągnął z kieszeni dużą pajdę chleba, rozejrzał się i widząc, że nikogo jeszcze nie ma, zaczął żuć skórkę. Przed tym jednak zamknął dokładnie furtkę. Jeden z najważniejszych punktów obowiązującego na Placu regulaminu przewidywał, że każdy, kto tu wchodzi, winien starannie zamknąć za sobą furtkę. Kto tego obowiązku nie dopełnił, tego czekał areszt. A dyscyplina na Placu obowiązywała surowa. Jak w wojsku.

Nemeczek usiadł na kamieniu, ogryzał ze skórki kromkę chleba i czekał na kolegów. Zanosiło się na to, że dzisiejsze spotkanie będzie bardzo ciekawe. W powietrzu wisiała zapowiedź ważnych wydarzeń. Co tu dużo mówić, Nemeczek w tym momencie poczuł się bardzo dumny z faktu, że i on również należy do słynnej paczki nazywanej Związkiem Chłopców z Placu Broni.

Jakiś czas jeszcze zajadał chleb, po czym z nudów ruszył w stronę tartaku. Przechadzał się wśród sągów, gdy nagle natknął się na wielkiego, czarnego psa, należącego do stróża – Słowaka imieniem Jano.

– Hektor! – zawołał przyjaźnie, ale pies nie wykazywał najmniejszej chęci, aby odwzajemnić powitanie. O tym, że spostrzegł chłopca, zasygnalizował tylko nieznacznym ruchem ogona. U psów oznacza to mniej więcej to samo, co u ludzi uchylenie w pośpiechu kapelusza. I pognał dalej, szczekając ze złością. Nemeczek ruszył za psem. Hektor zatrzymał się i zaczął ostro obszczekiwać jeden z sągów, na którym chłopcy zbudowali twierdzę. Na szczycie ułożyli z polan mur obronny i na cienkim patyku wywiesili małą czerwono-zieloną1 chorągiewkę. Pies skakał wokół sągu i coraz gwałtowniej ujadał.

– Co się tam dzieje? – zapytał Nemeczek psa. Był z nim bardzo zaprzyjaźniony, może dlatego, że Hektor także nie miał żadnego oficerskiego stopnia.

Chłopiec spojrzał w górę. Nie dostrzegł nikogo, ale czuł, że na szczycie ktoś się porusza wśród polan. Zaczął się więc wspinać po wystających kłodach. Był już w połowie drogi, kiedy oto zupełnie wyraźnie usłyszał, że ktoś tam na górze przekłada deski i kłody. Serce zabiło Nemeczkowi mocniej i zawahał się, czy nie wrócić na ziemię. Ale kiedy spojrzał w dół i zobaczył Hektora, znów nabrał odwagi.

– Nie bój się, Nemeczku! – powiedział do siebie, nadal pnąc się do góry. Za każdym krokiem dodawał sobie otuchy tymi słowami:

– Nie bój się, Nemeczku! Nie bój się!

Wreszcie wdrapał się na sam szczyt, raz jeszcze powtórzył: „Nie bój się, Nemeczku!” i już, już chciał przełożyć nogę przez niską w tym miejscu zaporę obronną, gdy nagle, przestraszony, znieruchomiał.

– O Jezu! – krzyknął.

I w popłochu zaczął się zsuwać w dół na łeb, na szyję. Gdy dotknął ziemi, serce waliło mu jak młotem. Spojrzał w górę na szczyt twierdzy. Obok chorągiewki stał Feri Acz, straszliwy Feri Acz, ich zaciekły wróg, wódz chłopaków z Ogrodu Botanicznego. Prawą nogę postawił władczo na blankach twierdzy. Jego luźna, czerwona koszula łopotała na wietrze, a on szyderczo się uśmiechał.

Feri Acz odezwał się cicho:

– Nie bój się, Nemeczku!

Ale Nemeczek już wtedy strasznie się bał i uciekał co sił. A czarny pies biegł za nim. Razem pędzili tak przez kręte ścieżki wśród sągów z powrotem na Plac. A na skrzydłach wiatru goniło za nimi szydercze wołanie Feriego Acza:

– Nie bój się, Nemeczku!

Gdy Nemeczek już na Placu obejrzał się za siebie, na szczycie twierdzy nie widać było czerwonej koszuli Feriego Acza. Ale i chorągiewka zniknęła. Mała czerwono-zielona chorągiewka uszyta przez siostrę Czelego. Acz przepadł gdzieś wśród sągów drzewa. Mógł wyjść drugą stroną, przez tartak, na ulicę Marii, niewykluczone jednak, że skrył się gdzieś tutaj, razem ze swoimi kolegami, braćmi Pastorami.

Na myśl, że bracia Pastorowie mogą się znajdować w pobliżu, Nemeczkowi przeszły ciarki po plecach. On już dobrze wiedział, co znaczy spotkać się z Pastorami. Ale Feriego Acza po raz pierwszy zobaczył z bliska. Bardzo się go przestraszył, choć szczerze mówiąc, Feri mu się podobał, był dobrze zbudowanym, barczystym chłopcem o ciemnych włosach. Doskonale się prezentował w obszernej, czerwonej koszuli, która nadawała mu wojowniczy wygląd. Koszula ta była bardzo podobna do tych, jakie nosili żołnierze Garibaldiego2. Chłopcy z Ogrodu Botanicznego również nosili czerwone koszule, ponieważ we wszystkim starali się naśladować Feriego Acza.

U furtki otaczającego Plac płotu rozległo się czterokrotne, miarowe pukanie. Nemeczek odetchnął z ulgą. Był to bowiem umówiony znak chłopców z Placu Broni. Szybko pobiegł do furtki i otworzył ją. Do środka weszli Boka, Czele i Gereb. Nemeczek chciał natychmiast opowiedzieć o straszliwym wydarzeniu, nie zapomniał jednak o tym, że jest tylko szeregowcem i że musi naprzód oddać honory kapitanowi i porucznikom. Wyprężył się więc na baczność i zasalutował.

– Cześć – powiedzieli przybysze. – Co nowego? – Nemeczek szybko łapał ustami powietrze, bo chciał wszystko opowiedzieć jednym tchem.

– Straszne rzeczy! – krzyknął.

– Co się stało?

– Coś okropnego! Aż trudno uwierzyć!

– Ale co takiego?

– Feri Acz był tutaj!

Ta wiadomość wywarła na całej trójce ogromne wrażenie. Spoważnieli natychmiast.

– Niemożliwe! – powiedział Gereb.

– Przysięgam na Boga… – Nemeczek położył rękę na sercu.

– Nie przysięgaj – przerwał mu Boka i z całą powagą wydał komendę:

– Baczność!

Nemeczek stuknął obcasami. Boka podszedł do niego bliżej.

– Opowiedz dokładnie, co widziałeś.

– Kiedy wszedłem między sągi – zaczął Nemeczek – usłyszałem głośne szczekanie psa. Poszedłem za Hektorem i nagle usłyszałem jakiś szelest w środkowej cytadeli. Wdrapałem się na górę i wtedy zobaczyłem, że jest tam Feri Acz w czerwonej koszuli.

– Stał na szczycie? W cytadeli?

– Na samym szczycie! – powiedział Nemeczek i żeby potwierdzić swą prawdomówność, podnosił już rękę do serca na znak przysięgi, ale surowe spojrzenie Boki przywołało go do porządku. Więc tylko dodał:

– I zabrał chorągiewkę!

Czele aż syknął:

– Chorągiewkę?

– Właśnie!

Wszyscy czterej ruszyli w stronę fortecy. Nemeczek skromnie biegł na końcu, po części dlatego, że jako szeregowcowi nie wypadało mu wysuwać się przed oficerów, po części z obawy, że gdzieś w pobliżu błąka się jeszcze Feri Acz. Chorągiewki rzeczywiście nie było. Nawet drzewca brakowało. Wszyscy byli niesłychanie wzburzeni, jedynie Boka zachował zimną krew.

– Powiedz siostrze – zwrócił się do Czelego – żeby na jutro uszyła nową chorągiewkę.

– Dobrze – odpowiedział Czele – ale ona nie ma już zielonego płótna. Czerwone jeszcze jest, a zielonego zabrakło.

Boka spokojnie zapytał:

– A białe ma?

– Ma.

– To niech uszyje czerwono-białą chorągiewkę. Od tej chwili nasze barwy będą czerwono-białe.

Wszyscy się z tym zgodzili. Gereb zwrócił się do Nemeczka:

– Szeregowy!

– Na rozkaz!

– Do jutra proszę wprowadzić poprawkę do regulaminu: odtąd nasze barwy będą nie czerwono-zielone, lecz czerwono-białe.

– Tak jest, panie poruczniku.

Wtedy Gereb łaskawie rzucił wyprężonemu na baczność jasnowłosemu chłopcu:

– Spocznij!

Nemeczek stanął swobodnie. Chłopcy wdrapali się na górę i stwierdzili, że Feri Acz odłamał drzewce chorągiewki. Przybity gwoździami kawałek odłamanego drzewca smętnie tkwił na swoim miejscu.

Od strony Placu rozległy się okrzyki:

– Hola ho! Hola ho!

To było ich hasło. Widocznie nadeszli już chłopcy i rozglądali się po Placu. Słychać było donośne okrzyki:

– Hola ho!

Czele skinął na Nemeczka.

– Szeregowy!

– Na rozkaz!

– Odpowiedzcie kolegom.

– Tak jest, panie poruczniku.

Nemeczek przyłożył zwiniętą w trąbkę dłoń do ust i swoim cienkim, dziecinnym głosem zawołał:

– Hola ho!

Potem zeszli z fortecy i ruszyli w stronę Placu. Na środku Placu, skupieni w małej grupce, czekali na nich Czonakosz, Weiss, Kende, Kolnay i jeszcze kilku chłopców. Na widok Boki wszyscy stanęli na baczność, Boka bowiem był ich dowódcą, kapitanem.

– Cześć – powiedział Boka.

Kolnay wystąpił krok naprzód.

– Melduję posłusznie – powiedział – kiedy przyszliśmy, furtka nie była zamknięta. A zgodnie z regulaminem powinna być zamknięta od środka.

Boka surowo spojrzał na stojącą za nim asystę. A wszyscy spojrzeli na Nemeczka. Ten już przykładał rękę do serca, żeby przysiąc, iż to nie on zostawił furtkę otwartą, kiedy kapitan odezwał się:

– Kto wchodził ostatni?

Zapadła cisza. Nikt bowiem nie wszedł ostatni. Jeszcze przez chwilę panowało milczenie. Nagle Nemeczkowi rozjaśniła się twarz i powiedział:

– Melduję posłusznie, to pan kapitan wszedł ostatni.

– Ja? – zdziwił się Boka.

– Tak jest.

Boka zastanawiał się przez chwilę.

– Masz rację – stwierdził z powagą. – Zapomniałem zasunąć zasuwę. Panie poruczniku, proszę wpisać za karę moje nazwisko do czarnej księgi – zwrócił się do Gereba.

Gereb wyjął z kieszeni mały, czarny notes i wielkimi literami wpisał „Janosz Boka”. A obok, żeby było wiadomo, o jakie przewinienie chodzi, dopisał „furtka”.

Taka postawa dowódcy podobała się chłopcom. Boka wymierzał sprawiedliwość nawet samemu sobie. Był to przykład prawdziwego męstwa, o jakim nawet na lekcjach łaciny nie słyszeli, choć przecież wiele im mówiono o dzielnych Rzymianach. Lecz Boka był tylko zwykłym człowiekiem i miał też swoje słabości. Wprawdzie ukarał siebie, ale zaraz zwrócił się do Kolnaya, który zameldował o tym, że furtka nie została zamknięta.

– A ty nie powinieneś tak paplać i skarżyć. Panie poruczniku, proszę wpisać Kolnaya za donosicielstwo.

Pan porucznik sięgnął więc znów po złowieszczy notes i wpisał Kolnaya. Stojący z tyłu Nemeczek z radości, że to nie jego nazwisko wpisują do notesu, zaczął tańczyć czardasza. Trzeba bowiem wiedzieć, że w notesie figurowało wyłącznie nazwisko Nemeczka, bo wszyscy, zawsze i za wszystko, kazali wpisywać Nemeczka. I zbierający się co sobota trybunał osądzał jedynie Nemeczka. Co tu dużo mówić, tak to już było. Bo Nemeczek był jedynym szeregowcem.

Zakończono sprawy porządkowe i rozpoczęła się wielka narada. Po chwili wszyscy znali już sensacyjną wiadomość, że oto wódz czerwonych koszul, Feri Acz, odważył się wtargnąć w samo serce Placu Broni, że wdrapał się na środkową cytadelę i zabrał chorągiew. Oburzenie chłopców nie miało granic. Wszyscy otoczyli Nemeczka, który do swojej relacji dorzucał coraz to nowe szczegóły.

– A czy mówił coś do ciebie?

– No pewnie! – chwalił się Nemeczek.

– Co mówił?

– Krzyknął do mnie.

– Co krzyknął?

– Zawołał: „Nie boisz się, Nemeczku?” – tu jasnowłosy chłopiec przełknął ślinę, bo wiedział przecież, że to nieprawda. Że było całkiem inaczej. Bo z opowiadania wynikało, że Nemeczek jest niesłychanie odważny. Tak odważny, że Feri Acz aż się zdziwił i zapytał go: „Nie boisz się, Nemeczku?”.

– A co tyś mu odpowiedział?

– Nic. Stanąłem pod fortecą. A on zszedł na drugą stronę i zniknął. Uciekł.

– To nieprawda! – krzyknął Gereb. – Feri Acz jeszcze przed nikim nie uciekał!

Boka spojrzał na Gereba.

– Ejże! Co ty go tak bronisz! – powiedział.

– Wcale nie bronię, mówię tylko – powiedział już nieco ciszej Gereb – że jest mało prawdopodobne, żeby Feri Acz przestraszył się Nemeczka.

Wszyscy roześmieli się. Rzeczywiście, to było mało prawdopodobne. Nemeczek, zbity z tropu, stał w środku grupy chłopców i wzruszał ramionami. Po chwili na środek wystąpił Boka.

– Słuchajcie, musimy coś zrobić – powiedział. – Na dziś zresztą wyznaczyliśmy wybory. Wybierzemy przewodniczącego. I to takiego, który będzie miał nieograniczoną władzę i któremu wszyscy bez zastrzeżeń się podporządkują. Możliwe, że z powodu tej sprawy dojdzie do wojny i wtedy będziemy potrzebowali dowódcy, który ustali strategię jak w prawdziwej bitwie. Szeregowy, wystąp! Baczność! Przygotujcie tyle kartek, ilu nas jest. I niech każdy na swojej kartce napisze, kto ma być przewodniczącym. Potem wrzucimy kartki do czapki i kto dostanie najwięcej głosów, ten zostanie przewodniczącym.

– Niech żyje! – krzyknęli wszyscy jednym głosem, a Czonakosz włożył dwa palce do ust i gwizdnął przenikliwie niczym parowóz. Zaczęto wyrywać z notesów kartki, Weiss wyjął swój ołówek. Dwóch chłopców zaczęło się sprzeczać, czyj kapelusz dostąpi zaszczytu urny wyborczej. Kolnay i Barabasz, którzy zawsze mieli do siebie pretensje, omal się o to nie pobili. Kolnay twierdził, że kapelusz Barabasza nie nadaje się do tego celu, bo jest brudny, Kende natomiast uważał, że kapelusz Kolnaya jest jeszcze brudniejszy. Z tego sporu oczywiście natychmiast wyniknęło sprawdzanie stopnia zabrudzenia obu nakryć głowy. Małym scyzorykiem zaczęli zdrapywać brud, aby przekonać się, która warstwa grubsza. No i zagapili się, bo w tym czasie Czele oddal na społeczny cel swój mały czarny kapelusik. W takich sprawach elegant Czele był nie do pokonania.

Nemeczek natomiast, ku zdumieniu wszystkich, zamiast rozdawać kartki, wykorzystał okazję, że przez chwilę skupiła się na nim cała uwaga, i ściskając w zabrudzonej dłoni karteluszki, wystąpił krok naprzód. Stanął na baczność i odezwał się drżącym głosem:

– Melduję, panie kapitanie, że tak dłużej nie może być, żebym tylko ja był tu szeregowcem… Od czasu jak założyliśmy nasz związek, wszyscy już awansowali i są oficerami, a tylko ja jeden ciągle jestem szeregowcem i wszyscy mi rozkazują… i wszystko tylko ja muszę robić… i… i…

Nemeczek tak się wzruszył swoją niedolą, że po twarzy zaczęły mu spływać grube łzy.

– Trzeba go wykluczyć ze związku – chłodno zaproponował Czele.

– Beczy – powiedział ktoś inny.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. To rozżaliło Nemeczka do reszty. Uczuł kłucie w sercu, zaszlochał i głośno łkając, wyjąkał:

– Zobaczcie w… w… czarnej księdze… tam też tylko ja… zawsze tylko ja jestem wpisywany… jak ten pies…

Boka przerwał mu spokojnym głosem:

– Jeśli natychmiast nie przestaniesz płakać, nie będziesz mógł więcej tutaj przychodzić. Nie zadajemy się z beksami.

Słowo „beksa” wywarło wrażenie. Mały, biedny Nemeczek okropnie się przestraszył, powoli opanował szloch. Wtedy kapitan położył mu rękę na ramieniu.

– Jeśli będziesz się dobrze sprawował i odpowiednio zasłużysz, to jeszcze w maju awansujesz na oficera. Na razie jednak pozostaniesz szeregowcem.

Chłopcy zgodzili się z takim postawieniem sprawy, bo gdyby Nemeczek już w dzisiejszym dniu stał się oficerem, to wszystko straciłoby sens. Po prostu nie byłoby komu rozkazywać. Ciszę przerwał ostry głos Gereba:

– Szeregowy, zatemperujcie ołówek!

Szeregowemu wciśnięto w garść ołówek, który ułamał się w kieszeni Weissa, ponieważ nosił on w kieszeni również kulki. Szeregowiec nie protestował więcej i z załzawionymi oczyma, pochlipując jeszcze trochę, jak to po wielkim płaczu bywa, całą przepełniającą serce gorycz skupił na zaostrzeniu ołówka Hardmutha numer dwa.

– Go… gotowe, panie poruczniku! – zameldował.

Oddał zatemperowany ołówek i głęboko westchnął. Zrozumiał, że na razie musi zrezygnować z awansu na oficera.

Rozdano karteczki. Wszyscy rozeszli się i każdy, na osobności, wypełniał kartki, bo była to bardzo ważna sprawa. Potem szeregowy zbierał je i wrzucał do kapelusza Czelego. Kiedy Nemeczek obchodził wszystkich z kapeluszem w ręku, Barabasz trącił w bok Kolnaya.

– Patrz, jego kapelusz też jest brudny!

Kolnay przyjrzał się dobrze kapeluszowi Czelego. I obaj doszli do wniosku, że nie mają się czego wstydzić. Jeżeli bowiem nawet kapelusz Czelego jest brudny, to już niczemu nie należy się dziwić. Boka zaczął odczytywać nazwiska na zebranych kartkach, po czym podawał je stojącemu koło niego Gerebowi. W sumie było czternaście kartek. Czytał je kolejno: Janosz Boka, Janosz Boka, Janosz Boka… Jeden raz pojawiło się inne nazwisko: Deżo Gereb. Chłopcy spojrzeli po sobie. Domyślili się, że była to kartka Boki, który z grzeczności oddał głos na Gereba. Potem znów były kartki z nazwiskiem Boki. I znów głos oddany na Gereba. I na zakończenie jeszcze jedna kartka: Deżo Gereb. Boka dostał w sumie jedenaście głosów, Gereb trzy. Gereb uśmiechał się z zakłopotaniem. Po raz pierwszy zdarzyło się, że otwarcie rywalizował z Boką o przywództwo. Był zadowolony z uzyskanych trzech głosów. Natomiast Boce spośród tych trzech głosów dwa sprawiły przykrość. Zastanawiał się, którzy z chłopców nie na niego głosowali, ale już po chwili pogodził się z tym faktem.

– A więc wybraliście mnie na przewodniczącego.

Chłopcy zaczęli wiwatować, a Czonakosz znów gwizdnął. Nemeczek miał jeszcze łzy w oczach, ale z ogromnym zapałem wołał „Niech żyje!”, bo bardzo lubił Bokę.

Przewodniczący poprosił o spokój.

– Dziękuję wam, koledzy – powiedział – a teraz natychmiast weźmy się do dzieła. Myślę, że wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że czerwone koszule chcą nam odebrać Plac i twierdze. Już wczoraj Pastorowie zabrali naszym kulki, a dziś buszował tu Feri Acz i wziął naszą chorągiew. Prędzej czy później przyjdą tutaj, żeby nas wypędzić. Ale my tego Placu nigdy nie oddamy, obronimy go!

Czonakosz wrzasnął z całej siły:

– Niech żyje Plac!

Rozejrzeli się po dużym Placu i po stojących na nim, oświetlonych wiosennym słońcem, sągach drzewa. Chłopcom błyszczały oczy, widać było, że kochają ten swój kawałeczek ziemi i gotowi są o niego walczyć, gdy przyjdzie ku temu potrzeba. Był to swoisty rodzaj miłości ojczyzny. I kiedy wołali „Niech żyje nasz Plac!”, brzmiało to zupełnie tak, jakby wołali „Niech żyje Ojczyzna!”. Płonęły im oczy, mocno biły serca.

Boka mówił dalej:

– Nie będziemy czekali, aż oni przyjdą do nas, uprzedzimy ich i sami pójdziemy do Ogrodu Botanicznego.

W innej sytuacji chłopcy cofnęliby się przed tak śmiałym planem, ale teraz, rozentuzjazmowani, zgodnie zakrzyknęli:

– Chodźmy!

A ponieważ wszyscy krzyknęli jednocześnie, więc również Nemeczek zawołał „Chodźmy”. Wiedział biedak, że i tak będzie maszerował na samym końcu i że na pewno dadzą mu do niesienia płaszcze panów oficerów. Do rozbrzmiewających na Placu okrzyków dołączył spod jednej z twierdz jakiś ochrypły głos: „Chodźmy!”. Spojrzeli w tamtą stronę. To wołał stary Słowak. Stał z fajką w ustach i uśmiechał się. Obok warował jego pies Hektor. Chłopcy roześmieli się. A Słowak, naśladując ich, podrzucił w górę swój kapelusz i wrzasnął jeszcze raz:

– Chodźmy!

Na tym zakończyła się część oficjalna. Przyszła kolej na grę w palanta. Jeden z chłopców rozkazującym tonem zarządził:

– Szeregowy! Przynieście z magazynu piłkę i bijak!

Nemeczek natychmiast pobiegł do magazynu, który mieścił się pod jednym z sągów. Wczołgał się do środka i wydobył ze schowka piłkę oraz bijak. Koło sągu, obok Słowaka, stali Kende i Kolnay. Kende trzymał w ręku kapelusz Słowaka, a Kolnay badał grubość warstwy brudu. Kapelusz Słowaka był zdecydowanie najbrudniejszym kapeluszem świata.

Boka podszedł do Gereba.

– Dostałeś trzy głosy – powiedział.

– Tak – odparł dumnie Gereb i twardo spojrzał mu w oczy.

1

Czerwono-zielone barwy chłopców z Placu Broni nawiązywały do narodowych, czerwono-biało-zielonych kolorów, jakie przyjęły powstańcze wojska węgierskie Ludwika Kossutha w czasie Wiosny Ludów (1848–1849). Kolory te przetrwały upadek powstania i pozostały na trwałe barwami narodowymi (wszystkie przypisy tłumacza).

2

Giuseppe Garibaldi (1807–1882) – bojownik o wyzwolenie i zjednoczenie Włoch. Generał wojsk powstańczych i partyzantów, którzy wielokrotnie, w tym również w czasie Wiosny Ludów, walczyli z Austriakami i przyczynili się do powstania państwa włoskiego. Żołnierze Garibaldiego nosili rewolucyjne, czerwone koszule.

Chłopcy z Placu Broni

Подняться наверх