Читать книгу Chłopcy z Placu Broni - Ferenc Molnar - Страница 6

III

Оглавление

Nazajutrz późnym popołudniem, po lekcji stenografii, plan wojennych działań był gotowy. Stenografia kończyła się o godzinie piątej, kiedy na ulicy zapalano już lampy. Po wyjściu ze szkoły Boka zebrał chłopców.

– Słuchajcie – powiedział – musimy uprzedzić ich natarcie i udowodnić, że jesteśmy tak samo odważni jak oni. Wezmę ze sobą dwóch najodważniejszych i razem pójdziemy do Ogrodu Botanicznego. Przedostaniemy się na ich wyspę i przybijemy na drzewie tę kartkę.

Wyciągnął z kieszeni kartkę czerwonego papieru, na której drukowanymi literami było wypisane:


TU BYLI CHŁOPCY Z PLACU BRONI


Wszyscy z podziwem spojrzeli na kartkę. Czonakosz, który nie uczył się stenografii i przyszedł pod szkołę li tylko z ciekawości, zaproponował:

– Dobrze byłoby jeszcze dopisać coś obraźliwego.

Boka przecząco potrząsnął głową.

– Nie wolno. W żadnym wypadku nie będziemy postępować tak jak Feri Acz, który zabrał naszą chorągiew. My tylko pokażemy, że się ich nie boimy, że mamy odwagę wkroczyć na ich teren, gdzie przeprowadzają zebrania i gdzie ukrywają swoją broń. Ta czerwona kartka będzie naszą wizytówką, którą im zostawimy dla przestrogi.

Głos zabrał Czele.

– Słyszałem, że oni o tej porze wieczorem są na wyspie i bawią się w policjantów i złodziei.

– Nie szkodzi. Feri Acz też przyszedł do nas o takiej porze, kiedy wiedział, że będziemy na Placu. Kto się boi, ten niech nie idzie ze mną.

Ale nikt się nie bał. Nawet Nemeczek był zdecydowany. Widać było, że chce zasłużyć na przyszły awans. Dumnie wystąpił naprzód.

– Idę z tobą!

Zrobił to zwyczajnie, bo tu, przed szkołą, nie trzeba było stawać na baczność i salutować. Regulamin obowiązywał tylko na Placu. Tu wszyscy byli sobie równi.

Czonakosz również wystąpił.

– Ja też idę!

– Ale przyrzeknij, że nie będziesz gwizdał!

– Przyrzekam. Tylko jeszcze jeden raz… pozwól mi po raz ostatni gwizdnąć!

– No to gwizdnij!

I Czonakosz gwizdnął. Z radości zrobił to tak głośno, że aż ludzie na ulicy poodwracali głowy.

– Ale gwizdnąłem… – powiedział z zadowoleniem. – Na dziś wystarczy.

Boka zwrócił się do Czelego:

– A ty nie idziesz?

– Niestety, nie dam rady – powiedział ze smutkiem Czele. – Nie mogę iść z wami, bo muszę być w domu o pół do szóstej. Matka wie, kiedy kończy się stenografia. Jeśli się spóźnię, to więcej nigdzie mnie nie puści.

Już sama myśl o tym przeraziła go. Skończyłoby się przychodzenie na Plac, porucznikowska ranga, wszystko…

– No to zostań – powiedział Boka. – Wezmę ze sobą Czonakosza i Nemeczka. Jutro rano w szkole dowiecie się o wszystkim.

Podali sobie ręce. Nagle Boce coś się przypomniało.

– Słuchajcie, czy Gereb był dzisiaj na stenografii?

– Nie było go.

– Może jest chory?

– Chyba nie. W południe razem wracaliśmy ze szkoły. Nic mu nie było.

Boce nie podobało się zachowanie Gereba. Było dziwnie podejrzane. Wczoraj tak twardo spojrzał Boce w oczy, kiedy się rozstawali. Chyba zdał sobie sprawę z faktu, że póki będzie Boka, on nie wysunie się na pierwsze miejsce w związku. Gereb zazdrościł Boce. Miał gwałtowne usposobienie, był odważny, a nawet zuchwały, więc rozsądne i spokojne postępowanie Boki nie mogło mu się podobać. Uważał się za lepszego i znacznie bardziej odpowiedniego na wodza.

– Bóg jeden wie, jak jest z tym Gerebem – powiedział do siebie cicho Boka, ruszając w drogę z chłopcami. Czonakosz kroczył obok niego z poważną miną, Nemeczek natomiast tryskał radością, że oto wreszcie może wziąć udział w niezwykłej wyprawie. Był tak wesoły, że Boka musiał mu zwrócić uwagę:

– Nemeczek, nie wariuj! A może ci się wydaje, że idziemy na zabawę, co? Ta wyprawa jest znacznie niebezpieczniejsza, niż myślisz. Przypomnij sobie tylko braci Pastorów!

To poskutkowało. Na myśl o Pastorach Nemeczek natychmiast spoważniał. Feri Acz również cieszył się złą sławą, mówiono nawet, że wyrzucono go ze szkoły realnej, ale silny i szalenie odważny Feri miał w spojrzeniu coś miłego i ujmującego zarazem, czego brakowało Pastorom. Ci dwaj chodzili zawsze ze spuszczonymi głowami, patrzyli ponuro spode łba i nikt nigdy nie widział uśmiechu na ich ogorzałych twarzach. Toteż wszyscy się bali przede wszystkim czarnowłosych Pastorów.

Trójka chłopców szła szybko nieskończenie długą ulicą Üllöi. Było już po zmierzchu, zrobiło się całkiem ciemno. Na ulicy zapaliły się lampy i ta niezwykła pora budziła niepokój w duszach chłopców. Zazwyczaj wychodzili bawić się zaraz po obiedzie. O tej zaś porze ślęczeli nad książkami, a nie spacerowali po ulicy. W milczeniu szli obok siebie i po kwadransie dotarli do Ogrodu Botanicznego. Zza wysokiego, kamiennego muru wychylały się złowieszcze konary wielkich drzew, które dopiero zaczynały się zielenić. Wiatr szumiał wśród gałęzi, było ciemno i gdy wyłonił się przed nimi tajemniczy o tej porze Ogród Botaniczny ze swoją zamkniętą już bramą, serca zabiły im mocniej. Nemeczek chciał nacisnąć dzwonek przy bramie.

– Na miłość boską, nie dzwoń! – odezwał się Boka. – Usłyszą, że ktoś przyszedł! I wtedy spotkamy się z nimi po drodze… a zresztą i tak nikt nie otworzy nam teraz furtki.

– No to jak wejdziemy?

Boka spojrzał na mur.

– Przez mur?

– Jasne.

– Tędy, od ulicy?

– Skądże! Obejdziemy ogród. Od tyłu mur jest znacznie niższy!

Skręcili w ciemną boczną uliczkę, gdzie kończył się kamienny mur. Od tego miejsca ciągnął się drewniany parkan. Szli dalej wzdłuż płotu, szukając najdogodniejszego miejsca do przejścia. Zatrzymali się tam, gdzie nie docierało już światło ulicznej lampy. Po drugiej stronie ogrodzenia, przy samym płocie, stała duża akacja.

– Jeśli tu się wdrapiemy – powiedział Boka – to po tej akacji łatwo będzie nam zejść. A w dodatku już na drzewie sprawdzimy, czy nikogo nie ma w pobliżu.

Obaj chłopcy zgodzili się z planem Boki. Zaraz też przystąpili do działania. Czonakosz przykucnął i oparł się rękoma o parkan. Boka ostrożnie stanął mu na ramionach i zajrzał przez płot do ogrodu. Wszystko to odbyło się w absolutnej ciszy. Kiedy Boka przekonał się, że w pobliżu nie ma nikogo, dał znak ręką. Nemeczek szepnął do Czonakosza:

– Podsadź go!

Czonakosz uniósł się i podsadził przewodniczącego na płot. Boka znalazł się na szczycie spróchniałego płotu, który zaczął niebezpiecznie trzeszczeć.

– Skacz! – szepnął Czonakosz.

Rozległo się jeszcze kilka trzasków i potem głuche pacnięcie. Boka wylądował w samym środku grządki z warzywami. Za nim przez płot przelazł Nemeczek, a na końcu Czonakosz. Wpierw jednak Czonakosz wdrapał się na akację, co mu przyszło z łatwością, gdyż wychował się na wsi. Stojący pod drzewem chłopcy spytali:

– Widzisz coś?

Czonakosz odpowiedział zdławionym głosem:

– Prawie nic, bo strasznie ciemno.

– A widzisz wysepkę?

– Widzę.

– Jest tam ktoś?

Czonakosz ostrożnie wychylał się zza gałęzi na lewo i prawo, patrzył w dal, w kierunku stawu.

– Na wyspie nic nie widać, drzewa i krzaki zasłaniają… ale na moście…

Tu zamilkł. Wspiął się wyżej o jedną gałąź i znowu zameldował:

– Teraz dobrze widzę. Na moście stoją jakieś dwie postacie.

Boka odezwał się cicho:

– Czyli są tam. A na moście stoi warta.

Znów zatrzeszczały gałęzie i Czonakosz zlazł z drzewa. Wszyscy trzej stali chwilę w głębokiej ciszy, zastanawiając się, co dalej czynić. Przykucnęli za jednym z krzaków, tak aby ich nikt nie dostrzegł, i cichutko, szeptem, zaczęli się naradzać.

– Najlepiej będzie – powiedział Boka – jeśli pod osłoną krzaków podejdziemy do ruin zamku. Wiecie, stąd na prawo, na stoku wzgórza.

Obaj chłopcy w milczeniu skinęli głowami: tak, znają to miejsce.

– Możemy ostrożnie podejść do samych ruin, kryjąc się w krzakach. Tam jeden z nas wejdzie na wzgórze, żeby się rozejrzeć wokoło. Jeśli nikogo nie będzie w pobliżu, to zsuniemy się ze wzgórza. Stok schodzi prosto do stawu. Schowamy się w sitowiu i pomyślimy, co dalej.

Czonakosz i Nemeczek z przejęciem patrzyli na Bokę. Każde jego słowo wydawało się święte.

Boka zapytał:

– Zgadzacie się?

– Tak jest! – wyrazili obaj pełną gotowość.

– No to naprzód! Trzymajcie się mnie. Znam tu każdy kąt.

I zaczął się czołgać na czworakach pośród niskich krzaków. Ledwie obaj jego towarzysze przyklękli, żeby za nim ruszyć, rozległ się ostry gwizd.

– Zauważyli nas! – Nemeczek zerwał się na równe nogi.

– Stój! Padnij! – wydał rozkaz Boka i wszyscy trzej padli na trawę. Z zapartym oddechem czekali na to, co teraz nastąpi. Czy rzeczywiście ich zauważono?

Ale nikt się nie zjawiał. Tylko wiatr szumiał wśród drzew. Boka odezwał się szeptem:

– Nikogo nie ma.

W tym momencie ostry gwizd ponownie przeszył powietrze. Znów odczekali chwilę, nadal nikt nie nadchodził. Nemeczek, trzęsąc się skulony pod jednym z krzaków, zaproponował:

– Trzeba by rozejrzeć się z drzewa.

– Słusznie! Czonakosz, wejdź na drzewo!

Czonakosz z kocią zwinnością wdrapał się na akację.

– Co widzisz?

– Na moście poruszają się jakieś postacie… ale teraz jest ich czterech… dwóch wraca na wyspę.

– No, to wszystko w porządku – powiedział uspokojony Boka. – Zejdź szybko. Gwizd oznaczał zmianę warty.

Czonakosz zsunął się w dół, znowu ruszyli razem, na czworakach, w stronę wzgórza. O tej porze w wielkim, tajemniczym Ogrodzie Botanicznym panowała cisza. Na sygnał dawany przed zamknięciem ogrodu spacerowicze opuszczali park. W środku pozostawali tylko włóczędzy, względnie tacy jak nasza skulona i skradająca się od krzaka do krzaka, snująca wojenne plany trójka chłopców. Swoją wyprawę traktowali niezwykle poważnie i zachowywali całkowite milczenie. Szczerze mówiąc, bali się trochę. Trzeba było niezwykłej odwagi, żeby wedrzeć się do samego środka obwarowanego obozu czerwonych, który znajdował się na wyspie położonej na samym środku stawu. Wiodła tam jedna tylko droga, przez drewniany mostek, na którym stała warta.

Może na straży stoją akurat Pastorowie? – przeszło Nemeczkowi przez głowę i zaraz przypomniały mu się gładkie, kolorowe kulki, wśród których było również kilka szklanych. Strasznie go złościło, że słowo einstand padło akurat w tym momencie, kiedy to właśnie on celnie rzucił i wygrał wszystkie kulki.

– Och! – krzyknął nagle Nemeczek. Przerażeni chłopcy zamarli w bezruchu. Nemeczek przyklęknął i wsadził jeden palec do ust.

– Co ci się stało?

– Pokrzywy! Wpakowałem rękę w pokrzywy!

– To ssij, staruszku, ssij! – powiedział Czonakosz, ale jednocześnie przytomnie obwiązał własną rękę chusteczką.

Czołgali się dalej i szybko dotarli do wzgórza. Na jego zboczu, jak już o tym wiemy, znajdowały się sztuczne ruiny zamku, jakie często budowano w wielkich parkach należących do arystokratycznych rodzin. Starannie układa się kamienie, a potem wypełnia szczeliny mchem, tak, aby wyglądało to na prawdziwe ruiny.

– Zbliżamy się! – ostrzegł Boka. – Teraz musimy być bardzo ostrożni, bo czerwoni często robią tu wypady.

– Co to za zamek? – zapytał Czonakosz. – Na historii nie mówiono nam przecież, żeby w Ogrodzie Botanicznym był jakiś zamek.

– To sztuczne ruiny. Zbudowano je już jako ruiny.

Nemeczek roześmiał się.

– Jeśli już budowali, to lepiej było zbudować prawdziwy zamek. A po stu latach i tak zostałyby tylko ruiny.

– Ale masz humorek! – skarcił go Boka. – Czekaj no, jak Pastorowie spojrzą na ciebie, to przejdzie ci ochota do żartów.

Rzeczywiście, Nemeczek zmarkotniał. Miał po prostu takie usposobienie, że szybko zapominał o przykrych sprawach i trzeba mu było nieustannie o nich przypominać.

Po tej krótkiej wymianie słów chłopcy zaczęli się wspinać po zarośniętych dzikim bzem kamieniach ruin na wzgórze. Teraz na czele szedł Czonakosz. Nagle zastygł bez ruchu. Dał znak prawą ręką, odwrócił się i przestraszonym głosem szepnął:

– Tam chyba ktoś jest!

Zapadli w wysoką trawę. Rosnące w niej chwasty całkiem przykryły ich drobne postacie. Tylko im oczy błyskały. Nasłuchiwali.

– Czonakosz, przyłóż ucho do ziemi – szeptem rozkazał Boka. – Indianie tak zawsze robią. Łatwo wtedy usłyszeć, czy ktoś nie nadchodzi.

Czonakosz posłusznie wykonał polecenie. Położył się na ziemi i przyłożył ucho w miejscu, gdzie nie było trawy. Ale natychmiast poderwał głowę.

– Idą! – szepnął z przerażeniem.

Teraz już bez indiańskich sposobów słychać było, że ktoś przedziera się przez krzewy. I że ten tajemniczy ktoś, o którym na razie nie było wiadomo, czy jest człowiekiem, czy też jakimś zwierzęciem, idzie prosto w ich kierunku. Chłopcy byli tak przestraszeni, że przylgnęli płasko do ziemi. Tylko Nemeczek siedział skulony i powtarzał cichym, płaczliwym głosem:

– Ja chcę do domu.

Teraz Czonakosz zaczął dowcipkować.

– Właź do jakiejś nory, staruszku!

Ponieważ jednak Nemeczek w dalszym ciągu nie mógł opanować strachu, rozgniewany Boka wychylił się z trawy i z trudem tłumiąc złość, rozkazał:

– Szeregowy, natychmiast skryć się w trawie! Padnij!

Rozkazowi naturalnie należało się podporządkować i Nemeczek padł plackiem.

Tajemniczy ktoś szeleścił jeszcze w krzakach, ale jakby zmieniał kierunek i nie szedł już prosto w ich stronę. Boka ponownie wychylił głowę z chwastów i rozejrzał się. Dostrzegł schodzącą po zboczu wzgórza postać, która laską odgarniała krzewy.

– Poszedł – powiedział do leżących w trawie chłopców. – To był strażnik.

– Strażnik czerwonych?

– Nie. Stróż Ogrodu Botanicznego.

Odetchnęli z ulgą. Dorosłych nie bali się. Najlepszym przykładem stary żołnierz z brodawkami na nosie, który zupełnie nie mógł sobie poradzić z chłopcami w Ogrodzie Muzealnym. Znowu zaczęli się czołgać. Ale wtedy stróż widocznie coś usłyszał, bo zatrzymał się i zaczął nadsłuchiwać.

– Zauważył nas – wyjąkał Nemeczek.

Teraz obaj spojrzeli na Bokę, oczekując od niego dalszych poleceń.

– Szybko do ruin! – wydał rozkaz Boka.

Wszyscy trzej na łeb na szyję stoczyli się w dół ze wzgórza, na które przed chwilą jeszcze tak ostrożnie się wdrapywali. W ruinach zamkowych znajdowały się małe gotyckie okienka. Z przerażeniem stwierdzili, że pierwsze okno jest zakratowane. Podkradli się do następnego, ale i to było zabezpieczone kratą. Wreszcie w jednym miejscu znaleźli wśród kamieni szczelinę, przez którą mogli wśliznąć się do środka. Schowali się w ciemnej komorze i wstrzymali oddech. Sylwetka stróża przesunęła się przed oknami. Z kryjówki mogli stwierdzić, że stróż oddala się do tej części ogrodu, która położona była przy ulicy Üllöi, tam znajdowała się jego budka.

– Chwała Bogu – odezwał się Czonakosz – już po wszystkim!

Teraz mogli spokojnie rozejrzeć się po kryjówce. Powietrze było tu wilgotne i stęchłe, jakby znajdowali się w prawdziwych zamkowych kazamatach. Nagle Boka potknął się o coś. Schylił się i podniósł z ziemi jakiś przedmiot. Obaj chłopcy doskoczyli do niego i w nikłej poświacie zobaczyli, że to coś było tomahawkiem. Rodzajem toporka, jakim zgodnie z opisami w powieściach o Dzikim Zachodzie zwykli byli wojować Indianie. Tomahawk był wystrugany z drzewa i oklejony srebrnym papierem. Groźnie połyskiwał w ciemnościach.

– To ich broń! – z nabożnym podziwem powiedział Nemeczek.

– Tak jest – zgodził się Boka. – I jeśli znaleźliśmy jeden, to i pozostałe muszą tu być.

Zaczęli szukać i w jednym z zakamarków znaleźli jeszcze siedem tomahawków. Łatwo można więc było ustalić, że czerwonych jest w sumie ośmiu.

Doszli do wniosku, że właśnie tu znajdował się ich tajny arsenał. Czonakosz z miejsca zaproponował, ażeby zabrać te osiem tomahawków jako łup wojenny.

– Nie – sprzeciwił się Boka – nie zrobimy tego. Byłaby to po prostu kradzież.

Czonakosz zawstydził się.

– Coś tak przycichł, staruszku! – odzyskał nagle odwagę Nemeczek, ale Boka dał mu łagodną sójkę w bok, więc zaraz umilkł.

– Nie marnujmy czasu. Wyjdźmy stąd i szybko na wzgórze! Nie chciałbym dotrzeć na wyspę wtedy, kiedy już na niej nikogo nie będzie.

Ta zuchwała myśl pobudziła ich na nowo do czynu. Rozrzucili tomahawki po całej komorze, aby zostawić tu ślad swojej bytności, po czym przecisnęli się przez wyłom i odważnie, szybko wdrapali się na szczyt wzgórza. Stanęli obok siebie i rozejrzeli się, wszystko było widać jak na dłoni. Boka wydobył z kieszeni niewielkie zawiniątko. Odwinął gazetę i wyjął małą lornetkę wykładaną masą perłową.

– To teatralna lornetka siostry Czelego – powiedział i przyłożył lornetkę do oczu. Ale i gołym okiem też było widać wyspę. Wokół lśnił pierścień stawu, w którym hodowano rośliny wodne. Brzegi były zarośnięte szuwarami i trzciną. Wśród rozłożystych drzew i wysokich krzewów świecił na wyspie mały punkcik. Na ten widok wszyscy trzej spoważnieli.

– Są tam – powiedział zdławionym głosem Czonakosz.

– Mają latarnię – zauważył z uznaniem Nemeczek.

Świecący punkt poruszał się to tu, to tam po całej wyspie, znikał za jakimś krzakiem i znów pojawiał się nad brzegiem. Ktoś chodził z latarnią po całej wyspie.

– Zdaje mi się – powiedział Boka, nawet na chwilę nie odrywając lornetki od oczu – zdaje mi się, że szykują się do czegoś. Albo to jakieś nocne ćwiczenia, albo…

Nagle zamilkł.

– No mów… co takiego? – pytali zaniepokojeni chłopcy.

– Święty Boże – powiedział Boka, coraz mocniej przyciskając lornetkę do oczu – ten z latarnią… to… to…

– No? Kto taki?

– Bardzo podobny… nie, to niemożliwe…

Wszedł wyżej, żeby lepiej widzieć, ale światło latarni zniknęło za krzakiem. Boka opuścił lornetkę.

– Zniknął – powiedział cicho.

– Ale kto to był?

– Nie mogę powiedzieć. Nie widziałem go zbyt dobrze, a akurat wtedy, kiedy chciałem mu się dokładnie przyjrzeć, zniknął mi z pola widzenia. Póki się nie upewnię, nie mogę na nikogo rzucać podejrzeń…

– Czy to był ktoś z naszych?

– Tak mi się zdaje – odpowiedział smutno dowódca.

– Ależ to zdrada! – krzyknął Czonakosz, zapominając o tym, że należy zachować ciszę.

– Cicho bądź! Jeśli tam dotrzemy, dowiemy się wszystkiego. Do tego momentu musisz być cierpliwy.

Teraz gnała ich naprzód również ciekawość. Boka nie chciał powiedzieć, kogo przypominała mu postać z latarnią. Próbowali zgadywać, ale przewodniczący uciszył ich i zabronił na kogokolwiek rzucać podejrzenia. Z podnieceniem zbiegli ze wzgórza i na dole znów zaczęli się czołgać w trawie. Byli tak przejęci, że nie zwracali uwagi na kaleczące im ręce kolce, pokrzywy czy ostre kamienie. W całkowitym milczeniu szybko zbliżali się do brzegów tajemniczego stawu.

Wreszcie byli na miejscu. Tu już mogli się wyprostować: sitowie, trzciny i nadbrzeżne krzaki były tak wysokie, że całkiem ich zakrywały. Boka, nie tracąc zimnej krwi, wydawał komendy.

– Gdzieś tu, w pobliżu, powinna znajdować się łódka. Ja z Nemeczkiem pójdę szukać łodzi w prawo, a ty, Czonakosz na lewo. Kto pierwszy znajdzie łódkę, ten niech zaczeka przy niej.

Natychmiast ruszyli na poszukiwanie. Ledwo zrobili kilka kroków, Boka dojrzał łódkę wśród sitowia.

– Zaczekajmy – powiedział.

Czekali, aż Czonakosz okrąży cały staw i nadejdzie z drugiej strony. Usiedli na brzegu i przez chwilę patrzyli na gwiaździste niebo. Potem zaczęli nadstawiać uszu z nadzieją, że usłyszą prowadzone na wyspie rozmowy. Nemeczek chciał się popisać przed Boką.

– Słuchaj – powiedział – przyłożę ucho do ziemi, to może coś usłyszę.

– Daj spokój – odpowiedział Boka. – Nie ma co przykładać ucha do ziemi nad stawem. Ale jeśli nachylimy się nad wodą, to będziemy wszystko słyszeć. Widziałem, jak rybacy na Dunaju w taki sposób porozumiewali się ze sobą z obu brzegów rzeki. Zwłaszcza wieczorem głos doskonale niesie się po wodzie.

Pochylili się nad powierzchnią stawu, ale żadnego słowa nie usłyszeli wyraźnie. Z wyspy dobiegały tylko jakieś ściszone głosy i szmery. Wreszcie nadszedł Czonakosz i zrozpaczony zameldował:

– Nigdzie nie ma tej łodzi.

– Nie martw się, staruszku – pocieszył go Nemeczek – znaleźliśmy ją.

Ruszyli razem w stronę łódki.

– Wsiadamy?

– Nie tutaj – postanowił Boka. – Naprzód musimy przeholować łódź na przeciwległy brzeg, żebyśmy nie znaleźli się w pobliżu tego mostu, jeśli nas zauważą. Musimy przeprawić się na wyspę w miejscu najbardziej odległym od mostu. Wtedy będą musieli nadrobić duży kawałek, żeby nas dogonić.

Ta przezorność spodobała się obu chłopcom. Świadomość, że ich dowódca potrafi tak mądrze wszystko przewidywać, dodała im otuchy. Boka odezwał się:

– Czy ktoś z was ma linkę?

Czonakosz miał. Zresztą w kieszeni Czonakosza było wszystko. Nie ma takiego straganu na świecie, na którym byłoby tyle najrozmaitszych rzeczy, co w kieszeniach Czonakosza. A więc miał on przy sobie scyzoryk, sznurek, kulki, mosiężną klamkę, gwoździe, klucze, szmaty, notes, śrubokręt i Bóg jeden wie, co jeszcze. Czonakosz wydobył linkę, a Boka przywiązał ją do znajdującego się na dziobie łodzi kółka. Po czym ostrożnie i powoli zaczęli ciągnąć łódź wzdłuż brzegu, w kierunku przeciwległej strony wyspy. W czasie holowania cały czas bacznie obserwowali wyspę. Kiedy wreszcie dobrnęli do tego miejsca, z którego chcieli się przeprawić, znów usłyszeli gwizd, taki sam jak poprzednio. Tym razem jednak już się nie przestraszyli. Wiedzieli bowiem, że ten gwizd oznacza zmianę warty. Nie bali się również i z tego względu, że poczuli się nagle w ogniu walki. Tak samo bywa z żołnierzami w czasie prawdziwej wojny. Póki nie zobaczą wroga, boją się byle krzaka. Kiedy jednak pierwsza kula świśnie im koło ucha, nabierają odwagi, ryzyko walki wciąga ich bez reszty i nie myślą o tym, że idą po śmierć.

Chłopcy zaczęli wsiadać do łódki. Pierwszy wskoczył Boka. Za nim Czonakosz. Nemeczek lękliwie dreptał po mulistym brzegu.

– Chodźże, staruszku, chodźże – zachęcał go Czonakosz.

– Idę, staruszku, idę – odpowiedział Nemeczek i w tym momencie pośliznął się, ze strachu chwycił trzcinę i nie pisnąwszy nawet, wpadł do wody. Zanurzył się aż po szyję. Nie krzyknął jednak i natychmiast się podniósł. Było tam płytko. Woda ściekała z niego strugami, w dłoni trzymał wciąż kurczowo cieniutką trzcinę i wyglądał bardzo śmiesznie. Czonakosz nie mógł powstrzymać się od śmiechu.

Chłopcy z Placu Broni

Подняться наверх