Читать книгу Totti. Kapitan. Autobiografia - Francesco Totti - Страница 4
Wstęp
ОглавлениеChłopak siedzący w drugim rzędzie jest bardzo poruszony. Nie sądzę, żeby usłyszał choć słowo z przemowy dyrektora więzienia ani żeby teraz słuchał mojego. Nie żeby to było coś niezapomnianego, ale jednak trochę się przygotowałem. Tymczasem on podskakuje niecierpliwie na krześle i jest oczywiste, że moment, na który czeka najbardziej, ma dopiero nadejść. Zdjęcie. To pewne. W rogu sali więzienia Rebibbia ustawiono standardowe stanowisko fotograficzne. Jak tylko skończy się wręczanie nagród w turnieju futsalowym, zapozuję tam do zdjęcia z każdym, kto będzie miał na to ochotę. I on czeka właśnie na ten moment.
„Ja jako pierwszy, hę?” – mówi, śmiejąc się z radości i ekscytacji tak przesadzonej, że zaczynam czuć zaciekawienie. Co „ja jako pierwszy”? Kończę swoje wystąpienie i znów patrzę, jak podskakuje nerwowo na swoim miejscu. Ma może 20, najwyżej 22 lata i ubrany jest nieco lepiej od pozostałych skazańców.
„Ja robię fotkę jako pierwszy” – powtarza i tym razem zwraca się do mnie, pokazując uniesione kciuki, jakby oznajmiał mi jakąś kwestię organizacyjną, o której powinienem wiedzieć.
Wręczenie nagród, uściski dłoni, typowe, chociaż trochę bardziej intensywne spojrzenia kibiców. Nie pierwszy raz przyjechałem do więzienia w Rebibbii, odwiedziłem także Regina Coeli. To poruszające doświadczenie. Będąc na zewnątrz, nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, co naprawdę znaczy więzienie.
„Jestem, jestem. Ja pierwszy”.
Wszyscy przemieszczają się w stronę stanowiska fotograficznego. Strażnicy spokojnie, ale stanowczo kierują ruchem w moją stronę. Wszystkich wyprzedza o krok mój „przyjaciel”. Teraz jestem już naprawdę ciekawy. Jaką sprawi mu różnicę, czy zrobi sobie zdjęcie jako pierwszy, dziesiąty albo setny? Zostanę tu aż do ostatniego chętnego, już im to przecież powiedziałem. Chłopak jednak idzie szybciej od innych, omija kolejkę, prześlizgując się to tu, to tam, bez agresji, ale z determinacją. Piękne jest to, że mu na to pozwalają. Nie ma wyglądu, który by onieśmielał, jest bardzo chudy i drobny, a jednak traktują go z jakąś mieszaniną szacunku i rozbawienia. Podskakuje znowu, jak bokser, który chce wybadać rywala.
„Już jestem, moja kolej” – mówi, kiedy dzielą nas trzy metry, ale pomiędzy nami stoją jeszcze dwaj inni więźniowie. Patrzy na nich z nieco szczerbatym uśmiechem, a oni przesuwają się i dają mu przejść. Kim on jest? Czy to jakiś boss? Taki młody?
Pozornie szorstkim tonem zapraszam go, by stanął przy mnie: „No dawaj! Chodź tutaj! Tylko się uspokój!”. Wślizguje się tuż obok, obejmuje mnie w pasie, podczas gdy ja kładę mu rękę na ramieniu. Jeden, dwa, trzy, klik! Dumnie pozuje z uniesionym kciukiem. Ma rozgorączkowane spojrzenie tych kibiców, którzy kochają mnie z całego serca, a jego radość okazuje się zaraźliwa. Wystarczy rzut oka w jego kierunku i wszyscy zaczynają się śmiać. Zamierza właśnie odejść, ale przytrzymuję go za ramię. Jestem zbyt ciekawy, muszę wiedzieć. Dlaczego koniecznie jako pierwszy?
„Kapitanie, miałem stąd wyjść tydzień temu. Odsiedziałem swoje. Ale kiedy dowiedziałem się, że przyjedziesz, powiedziałem sobie: »Kiedy znowu będę miał okazję strzelić sobie fotkę z kapitanem? Nigdy, choćbym żył i sto lat…«. Poprosiłem więc o rozmowę z dyrektorem i błagałem go, żebym mógł zostać do dzisiaj. A ponieważ regulamin nie przewiduje czegoś takiego, wyciągnąłem asa z rękawa. »Pan posłucha. Jeśli każe mi Pan wyjść, zrobię coś głupiego, żeby tylko szybko tu wrócić. Chyba żadnemu z nas to się nie opłaca« – powiedziałem, a on zrozumiał. Ale teraz chcę się stąd zwijać. Moja panienka czeka na mnie już trzy lata...”.
Mam nadzieję, że dziewczynie wystarczyło cierpliwości jeszcze na dodatkowy tydzień, zwłaszcza jeśli ten gość opowiedział jej o swoim wyczynie. Siedem dni w więzieniu gratis tylko po to, żeby zrobić sobie ze mną zdjęcie…
Ta historyjka brzmi śmiesznie, wiem o tym. Kiedy pojawia się przy kolacji, przyjaciele najpierw szeroko otwierają oczy ze zdziwienia, potem uznają, że ją sobie wymyśliłem, a na koniec zaśmiewają się do łez. Ale kiedy już się pożegnamy i zamknę za nimi drzwi, to zanim pójdę spać, czasem wracam do niej myślami. Co muszę zrobić, żeby być godnym tak szalonej, tak absolutnej, tak obsesyjnej miłości? Nigdy o nią nie prosiłem i mówię wam to nie dlatego, że chcę się uchylić od odpowiedzialności, jaką ona ze sobą niesie, a od której nigdy nie uciekałem. Nie, nigdy o nią nie prosiłem, ponieważ jestem nieśmiały.
No dobra, powiedziałem to. Wiem, że na boisku tego nie widać, ale nie możecie opierać się tylko na tym. Boisko to dżungla – jeśli szybko nie urosną ci ostre zęby, nie masz szans. Na boisku liczy się przede wszystkim przetrwanie. Ja mówię o Francesco w życiu prywatnym, o dziecku, które kiedy mama wychodziła na zakupy, zostawiając je samo na pół godziny, chowało się pod kocem ze strachu i żeby nie słyszeć dziwnych hałasów, które w jego wyobraźni dochodziły z innych pokojów, nastawiało głośniej serial CHiPs o dwóch policjantach na motorach przemierzających ulice Kalifornii. To byli moi najlepsi przyjaciele z dzieciństwa. Byłem nieśmiały wtedy i nadal taki jestem. Zakłopotany wobec manifestacji uczuć, które pochlebiają mi ponad wszelką miarę, ale które także sporo mnie kosztują. To się dzieje nawet dziś: wchodzę razem z drużyną na stadion, na lotnisko, do hotelu i wszyscy biegną w moją stronę. W takich chwilach chciałbym schować się do mysiej nory. Ja już nie gram, teraz bohaterami są inni, idźcie do nich, otoczcie ich miłością, jak to robiliście ze mną przez 25 lat. Idźcie do Daniele, teraz to on jest naszym kapitanem. Ale nie… Staram się pocieszyć myślą, że w ten sposób zdejmuję presję z graczy, pozwalam im funkcjonować w spokoju i zachować siły psychiczne na mecz. Ale nie lubię tego, bardzo nie lubię.
Tak było zawsze, praktycznie od pierwszego dnia. Jako rzymianin i romanista jestem traktowany jak członek rodziny. Wszyscy kibice chcieliby mnie zaprosić na komunię swoich dzieci. To chyba różni mnie od innych. Mocny piłkarz, najlepszy w drużynie, jest zwykle idolem, wzorem, plakatem na ścianie pokoju. To urocze, ale jednak różni się od bycia członkiem rodziny. Ja jestem kimś więcej. Jestem synem i bratem. Wspaniałe, ale jednocześnie stresujące. Idole odchodzą, plakaty zdziera się ze ścian. Ale synowie i bracia nigdy nie zdradzają, albo przynajmniej nikt nie myśli, że coś takiego może się zdarzyć. To niezwykłe i powszechne uczucie sprawiło, że stałem się dla wielu symbolem rzymskości. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – to wielki zaszczyt. Ale o to też nigdy nie prosiłem.
Pewnego razu postanowiłem obejrzeć nagrodzony Oscarem film Wielkie piękno. Wiedziałem, że jest dość wymagający. Minęło ledwie 60 sekund, może mniej, a ja już w nim byłem. Nie żartuję. Nikt się nie zorientował, a przynajmniej nikt mi o tym nie powiedział, ale ja zauważyłem to od razu. Pierwsza scena kręcona jest na rzymskim wzgórzu Janikulum obok pomnika Garibaldiego. Pierwszy napis, który można przeczytać w filmie, brzmi „Rzym albo śmierć”. Potem kamera przesuwa się do ogrodów, ukazuje kilka dziwnych twarzy pomiędzy popiersiami patriotów i zatrzymuje się na jakiejś kobiecie, niemłodej już, mocno umalowanej, z papierosem w ustach. Trzyma gazetę, czyta ją. To „La Gazzetta dello Sport”. Na otwartej stronie można odczytać tytuł, który jest drugim napisem pojawiającym się w filmie. Alarm dla Tottiego. To jak cios w brzuch. Pod tytułem widać zdjęcie, na którym leżę na ziemi i zwijam się z bólu. Domyślam się, że artykuł mówił o jakimś moim urazie, a alarm miał dotyczyć obecności na boisku w następnym meczu. To taka drobnostka, ale film, który cały świat obejrzał z miłości do tego miasta, zaczyna się właśnie od mojego nazwiska.
Rzym jest jak mama, wszyscy to wiemy. Bycie jej ukochanym synem to coś pięknego, ale czasem może przerażać. I właśnie wtedy wraca to pytanie: co muszę zrobić, żeby być godnym tak szalonej, tak absolutnej, tak obsesyjnej miłości?