Читать книгу Totti. Kapitan. Autobiografia - Francesco Totti - Страница 8
2.
Poza skalą
ОглавлениеJako chłopiec zdobywam lawinę bramek: potrafię umieścić piłkę mniej więcej tam, gdzie chcę, a w dodatku robię to w przebiegły sposób. Bramkarze są niscy, często nawet z wyskoku nie potrafią dosięgnąć poprzeczki, wystarczy wycelować tuż pod nią i sprawa załatwiona. W Fortitudo zostaję przez dwa lata i uczę się podstaw, czy raczej zaczynam szlifować coś, co bez wątpienia mam w środku. Praca ciałem na przykład: w zależności od tego, co robisz z piłką – biegniesz, podajesz, strzelasz – ciało musi jej towarzyszyć, osłaniać ją lub popychać. Wystarczy mi raz udzielona instrukcja, żeby dobrze wykonywać ćwiczenia, a nauczycieli od pierwszego dnia uderza łatwość, z jaką przychodzi mi kontrola nad piłką. Mówią, że gwarantuje mi ona więcej spokoju przy wyborze właściwego rozwiązania. W języku nowoczesnej piłki nazwano by to „zyskiwaniem czasu na boisku”. Mój sekretny sposób jest stary jak świat i nieustannie go wszystkim doradzam, choć obawiam się, że zniknął już z dzisiejszych szkółek piłkarskich: ściana. Ściana to najuczciwsza towarzyszka, jaką możesz znaleźć. Jeśli podajesz jej dobrze, ona dobrze ci oddaje. Ale jeśli podajesz jej źle, ona także oddaje ci źle. Talent i dużo kopania o ścianę – od dziecka, o ścianę szkolnego budynku – najlepiej uczą kontroli. A kontrola to drzwi wejściowe do prawdziwej piłki.
Dyrektor techniczny Fortitudo nazywa się Armando Trillò i pewnego dnia prosi mnie o podpisanie karteczki, która potwierdza moją przynależność do klubu. Kiedy wracam do domu i opowiadam o tym mamie, ona zaczyna się niepokoić. „Co podpisałeś?!? Przecież masz sześć lat!” I drze kartkę na kawałki. W rzeczywistości nie ma się czego obawiać. Z prawnego punktu widzenia mój podpis jest bezwartościowy, to jedynie praktyka, która ma emocjonalnie przywiązać młodych graczy do klubu, w którym dorastają. Ale pan Trillò nie chce mnie zatrzymywać i kiedy moja mama idzie do niego z pretensjami, mówi jej cicho konspiracyjnym tonem: „Pani Totti, pani syn ma coś szczególnego. Kiedy gra w piłkę, nie jest dzieckiem jak inne. I nie chodzi o to, że jest lepszy. To coś zupełnie innego”. Doradza, żeby przenieść mnie do klubu bardziej zorientowanego na współzawodnictwo. Fortitudo działa tylko w obrębie dzielnicy.
Okazja nadarza się, kiedy drużyna Smit (to skrót od Santa Maria In Trastevere) organizuje testy dla chłopców w moim wieku. Jest październik 1985 roku, a ja właśnie skończyłem dziewięć lat i gram na poziomie Esordienti**. Zostaję zaproszony razem z Angelo, który także gra w Fortitudo. W pierwszej połowie siedzimy na ławce rezerwowych, a ja zadaję sobie pytanie, po co przyjechaliśmy. W drugiej połowie wchodzimy i zaczynam popisy ze świadomością, że czas jest ograniczony. Dobrze radzi sobie także Angelo, który gra na środku ataku. Po zakończeniu meczu osoba odpowiedzialna za testy podbiega do nas: „Bierzemy was. Obu”. Jestem w siódmym niebie. Angelo mniej. Idziemy pod prysznic, pokazuję mu, że szafki i wieszaki są metalowe, a nie drewniane jak w Fortitudo. Szukam czegoś, co mogłoby go przekonać do powiedzenia „tak”, ale koniec końców on jednak rezygnuje. Drużyna Smit trenuje na boisku 65 San Tarcisio, pod mostem Marconi. To rzeczywiście daleko od naszego domu, ale mi wystarczył ten jeden testowy mecz, żeby zrozumieć, że czas zrobić krok do przodu. Angelo nie chce się przenieść, więc musimy się rozdzielić. Oczywiście tylko jeśli chodzi o drużynę, bo poza nią będziemy dalej trzymać się razem, ale warto zauważyć, że magia piłki po raz pierwszy sprawia, że pokonuję nieśmiałość. Pewna siebie twarz Angela u mojego boku daje mi poczucie bezpieczeństwa, ale pojawiająca się szansa rozwinięcia mojej pasji jest ważniejsza. W wieku dziewięciu lat jestem nadal dzieckiem, ale po raz pierwszy rozumiem, że marzenie o byciu piłkarzem ma szansę się spełnić. Albo przynajmniej że wiele zależy ode mnie.
Zostaję w Smit niecały rok, ale to cenne doświadczenie, które wprowadza mnie w świat rywalizacji. Pamiętam wszystko. Pierwszy mecz, przeciw zespołowi Spes Omi, wynik 0:0. Pierwsza wygrana, przeciw Tre Fontane. Pierwszy gol, przeciw Ina Casa: ulewny deszcz, strzał Scano, mojego kolegi z drużyny, obroniony przez bramkarza i ja, najszybciej ze wszystkich dochodzący do odbitej piłki. Pierwsze gratulacje przeciwników po golu strzelonym Agip Petroli (trzech ogranych obrońców i bramkarz złapany na wyjściu). Po prostu – rozwijam się szybko i z impetem. A moje nazwisko zaczyna przechodzić z ust do ust.
W tym roku po raz pierwszy trafiam także do Trigorii, a dla małego romanisty wizyta w kwaterze głównej Romy to wielkie przeżycie. Drużyna Smit zostaje zaproszona na dziecięcy turniej Primi Calci, wygrywamy dwa mecze i przegrywamy finał, ale ja korzystam przede wszystkim z okazji, żeby zajrzeć do każdego kąta otwartego dla gości. Warto też wspomnieć o turnieju w Maccarese, ponieważ wygrywamy go, a ja zostaję uznany za najlepszego zawodnika. To mój ostatni sukces w Smit, bo swoje zainteresowanie wyraża już ekipa Lodigiani, ale pamiętam świętowanie z naszym trenerem Carlo Barigellim, który jest przyjacielem taty. To on właśnie zorganizował testy do Smit.
Lodigiani to trzecia, po dwóch wielkich, drużyna Rzymu. Lista piłkarzy, którzy z jej młodzieżówek trafili do Serie A, jest bardzo długa. Wszyscy mówią mi, że to najlepsza droga, żeby się wybić. Na meczu próbnym nie gram nawet minuty. Nie ma potrzeby. Każą mi pożonglować piłką w ramach rozgrzewki, obserwują przez chwilę, a potem zatrzymują: „Bardzo dobrze, Francesco. Jesteś taki, jak nam mówili. Bierzemy cię”.
Głównym kierownikiem jest Rinaldo Sagramola. Jako dorosły spotkam go w roli dyrektora wielu klubów Serie A. Powierza mnie pod opiekę dwóm trenerom. To Emidio Neroni i Fernando Mastropietro. Gram najpierw w drużynie Esordienti, a potem Giovanissimi. W oczekiwaniu na to, aż osiągnę przyzwoity wzrost – nadal jestem Gnomem – Neroni ustawia mnie przed obroną. Reżyseruję grę na środku boiska, czyli w praktyce jestem takim małym Pirlo. Ta pozycja bardzo mi się podoba, potrafię podawać długie, precyzyjne piłki, w każdym meczu stwarzając kolegom dziesięć świetnych okazji do zdobycia bramki. Ale kiedy w końcu zaczynam rosnąć, Mastropietro przesuwa mnie do przodu z miną mówiącą, że czas brać się do roboty. Trafiam na środek ataku. Strzelam czterdzieści bramek w sezonie (a tutaj bramkarze już potrafią dosięgnąć poprzeczki…) i przeczuwam, że również z Lodigiani przyjdzie mi się szybko rozstać. Także tutaj jestem poza skalą. Nieprzypadkowo ani Neroni, ani Mastropietro nie dają mi nigdy koszulki z numerem 10, choć wiedzą, że bardzo bym tego chciał. Zawsze i tylko ósemka. Jak się później okaże, uważają oni, że wywierana na mnie presja rośnie w tak zawrotnym tempie, że istnieje ryzyko, iż woda sodowa uderzy mi do głowy. Numer dziesięć mógłby być kroplą przepełniającą czarę. Ponadto Neroni bardzo nalega na ćwiczenie umiejętności przyjmowania fauli, ponieważ – jego zdaniem – jest mi przeznaczone wiele ich znosić. Nie było chyba nigdy bardziej trafnej przepowiedni. Czasem spieramy się z tego powodu, bo zaczynam padać ofiarą coraz bardziej wyrachowanych ataków, ale to on ma rację: w ten sposób szlifuję swoje boiskowe zachowanie, ćwiczę się w cierpliwości. Mówiąc wprost, uczę się żyć z moim talentem.
W tym wieku presja wynika głównie z oczekiwań otoczenia, ale ja nauczyłem się, jak sobie z nią radzić już w czasach szkolnych turniejów, kiedy motto nauczycieli-selekcjonerów brzmiało „piłka do Tottiego i wszyscy do przodu”. Po kilku meczach zaczynam zauważać zarówno szczególne krycie, jakie rezerwują dla mnie przeciwnicy – zawsze miałem na plecach dwóch rywali, a w tamtych czasach grało się jeszcze z libero gotowym do akcji, w razie gdybym uciekł tamtej dwójce – jak i, przede wszystkim, dziwne spojrzenia ich rodziców: mieszanka satysfakcji wynikającej z oglądania zagrań na wysokim poziomie w meczu własnego dziecka i złości, że te zagrania nie są dziełem jego ani nawet jego kolegów z drużyny, a przeciwnika. No i byli jeszcze nasi rodzice, którzy potrafili narobić hałasu. Nie tyle moi, bo oni byli raczej cisi i wycofani, ile inni. Ojciec Davida Giubilato, kolegi z tamtych czasów, który potem został zawodowcem, naprawdę oszalał na punkcie moich trików. Słychać było tylko jego i to przynosiło prawdziwą radość!
Małe wtrącenie: w styczniu 1988 roku, na boisku Ruggeri należącym do klubu Montesacro, Lodigiani zdobywa puchar Lenzini, pokonując Lazio 2:0. Gram dobrze. Kapitan biancocelestich nazywa się Alessandro Nesta, a jego nazwisko pojawi się jeszcze nie raz w tej opowieści.
W tym okresie zaczynam także chodzić na Stadio Olimpico. Kiedy po raz pierwszy dołączam do grupy krewnych, która zasiada na trybunie Tevere, mam dziewięć lat. Razem z ciotkami, kuzynami i moim ojcem będzie nas może dziesięcioro. Jedziemy dwoma samochodami i chociaż jest ciasno, jestem szczęśliwym dzieckiem. Plecaki można wnosić na stadion bez problemu. I tak o dziesiątej rano, bo trzeba przecież ulokować się wygodnie na trybunie już na trzy godziny przed pierwszym gwizdkiem – choć nigdy nie zrozumiałem dlaczego – mama wypełnia mi go zapasami: kanapka z omletem, coca-cola, która nieuchronnie robi się ciepła, banan, karty do gry w scopa i tressette oraz radyjko do słuchania transmisji z innych meczów. Kiedy piłkarze wychodzą na boisko na rozgrzewkę, jestem w siódmym niebie. A gdy Nela i Conti zaczynają przebieżki pod naszą trybuną, tak blisko, że mógłbym ich niemal dotknąć, czuję się dumny, że jestem właśnie tam, żeby kibicować Romie. Bruno to mistrz świata. Wydaje mi się niewiarygodne, że mogę oglądać z bliska tak ważną osobistość.
Kolejna rzecz, która niesamowicie mi się podoba na stadionie, to kontakt z osobami, których nie znasz, a które siedzą obok ciebie i mówią o drużynie oraz o samym życiu mnóstwo zaskakujących rzeczy. Czasem pytam tatę, co mają na myśli, czasem wcale ich nie słucham, zwłaszcza gdy mówią źle o zawodnikach. Kilka lat później, kiedy legitymacja Lodigiani daje mi darmowy wstęp, idę po raz pierwszy na Curva Sud z moim bratem Riccardo i dwoma kuzynami. To doświadczenie jest zupełnie inne: doping jest bardziej agresywny, nie ma rodzin, a tylko twardzi faceci. Patrzę na ich liderów z mieszaniną podziwu i strachu. Dzisiaj ci ludzie mają już zakazy stadionowe, siedzą w więzieniu albo nawet nie żyją, bo nie mówimy tu o bezproblemowym środowisku. Ale pamiętam jedną rzecz charakterystyczną dla tamtego pokolenia: w odróżnieniu od tego, co można czasem zaobserwować dzisiaj, nie obchodziła ich zupełnie polityka. Oni chodzili na stadion tylko kibicować.
Moja przygoda z Curva Sud kończy się kilka lat później, kiedy gram już dla Romy, w dniu meczu z Napoli. Jadę na Olimpico z Riccardo, obaj mamy motory i parkujemy je tam, gdzie zawsze, w okolicy Curva Nord. Tego dnia dochodzi jednak do starć i po wyjściu ze stadionu trafiamy nagle w sam środek zamieszania, gdzieś pomiędzy ultrasów z Neapolu a oddziały policji. Nie jest dobrze. Koktajle Mołotowa z jednej strony, gaz łzawiący z drugiej. Brak drogi ucieczki. Czuję, że tym razem może być naprawdę źle. Potem partyzantka jakoś się rozpierzcha, ale kiedy docieramy do naszych motorów, okazuje się, że są całkiem zniszczone. Do domu wracamy w ponurych nastrojach z trzygodzinnym opóźnieniem. Błędem okazuje się opowiedzenie rodzicom o jego przyczynach. Od tej pory mam zakaz stadionowy, chyba że zostanę wybrany do ekipy chłopców do podawania piłek.
W czasie mojej kariery były trzy momenty, w których możliwość wyprowadzki z Rzymu była realna. Opowiem wam o nich wszystkich, zaczynając od pierwszego, który następuje pewnego letniego dnia 1988 roku, kiedy Ariedo Braida puka do drzwi przy via Vetulonia.
Wizyta, zapowiedziana telefonicznie ledwie kilka godzin wcześniej, stawia na nogi całą rodzinę. Braida jest dyrektorem generalnym mistrzowskiego Milanu i prawą ręką Gallianiego. To prawdziwy ekspert piłkarski, kierujący genialną machiną organizacyjną zbudowaną dwa lata wcześniej przez Silvio Berlusconiego w celu przywrócenia świetności klubu rossonerich. Sam fakt, że chce się z nami spotkać, świadczy oczywiście o jego zainteresowaniu moją osobą. Zostaje przyjęty w salonie, miejsca naprzeciw niego zajmują mama i tata z Riccardo u boku, ja zaś siedzę w rogu pokoju, jakby cała sprawa mnie nie dotyczyła. I rzeczywiście, szybko orientuję się, że nie mam prawa głosu. W wieku dwunastu lat jest na to zbyt wcześnie.
„Drodzy państwo Totti – tak można by podsumować wypowiedź Braidy, który nie przestaje sobie poprawiać węzła krawata. – Prezes Berlusconi rozpoczął szeroko zakrojone inwestycje, żeby przywrócić Milan do grona najlepszych drużyn na świecie. Przez pierwsze dwa lata zatrudniliśmy wielu piłkarzy klasy mistrzowskiej, zarówno z Włoch, jak i z zagranicy. Ale naszą tradycją jest także troska o własnych wychowanków, gdyż chcemy szkolić u siebie podpory drużyny na przyszłość. Pomyślcie o Paolo Maldinim, symbolu naszej polityki. Milan ma w Rzymie wielu skautów i wszyscy sygnalizują nam wielkie umiejętności waszego syna Francesco. Bylibyśmy szczęśliwi, gdyby dołączył do nas w Mediolanie. Jest bardzo młody, to prawda, ale mogę wam osobiście zagwarantować, że zapewnimy mu najlepsze możliwości rozwoju, zarówno pod względem piłkarskim, jak i pozapiłkarskim, poczynając od osób, które będą się nim opiekować, przez szkoły, które razem wybierzemy, aż po ośrodek treningowy Milanello, który będzie jego nowym domem. Nie pojawiłbym się tutaj z tą propozycją, gdybym miał choć najmniejsze wątpliwości. Francesco ma ogromne możliwości. Żaden klub nie pomoże mu się rozwinąć lepiej niż Milan”.
Kiedy kończy swoją wypowiedź, przychodzi czas, by zagrać na emocjach. Braida wyciąga z teczki czerwono-czarną koszulkę w moim rozmiarze i zachęca mnie do jej przyjęcia. Czekam, aż rodzice dadzą mi znak, że się zgadzają, a potem podnoszę się i przyjmuję ją z jego rąk. Braida daje do zrozumienia także, że nie musiałbym koniecznie przeprowadzać się od razu. Jeśli rodzina uważa, że jestem na razie zbyt mały – a na pewno tak właśnie jest – Milan bez problemu zostawi mnie jeszcze rok czy dwa w Lodigiani. Najważniejsze, żeby podpisać umowę; będzie ona trzymać z daleka inne wielkie kluby, które – to jego słowa – „nieuchronnie zapukają do waszych drzwi. My z Milanu zgłosiliśmy się pierwsi dzięki naszej organizacji, ale jeśli Francesco dalej będzie się tak rozwijał, szybko stanie tutaj długa kolejka”. Braida pokazuje klasę. Nie stara się mnie zdobyć, strasząc, że Milan to moja jedyna szansa. Mówi za to, że to szansa najlepsza. Delikatnie tylko napomyka, że gotowy jest już czek na pokrycie kosztów podróży rodziny, jeśli chciałaby mnie odwiedzić. Kwota robi wrażenie – 150 milionów lirów. A jak się potem dowiedziałem, tyle samo zaoferował za mnie drużynie Lodigiani. Kiedy podaję mu rękę na pożegnanie, każe mi podnieść wzrok, który utkwiłem w podłodze. „Pewnego dnia twoje oczy mogą zdominować San Siro. Podnoś je wysoko, chłopcze”.
Tamten Milan to, poza Romą, jedyna włoska drużyna, do której czułem sentyment. I nie mówię tak dlatego, że ich dyrektor generalny zechciał przyjechać osobiście, żeby ze mną porozmawiać. Wyjaśnię to dokładniej. Kibicuję Romie od pierwszego dnia, który mogę sobie przypomnieć. Nigdy nie było innej opcji, a fakt, że stałem się jej symbolem, to dla mnie największy powód do dumy. To powiedziawszy, chciałbym jednak dodać, że Braida odwiedził nas tuż po tym, jak Sacchi zdobył scudetto, a w tamtych czasach mój piłkarski gust był już wystarczająco wyrobiony, żeby docenić jakość gry. Możecie więc zrozumieć, co mam na myśli, kiedy mówię, że Milan Sacchiego był najbardziej ekscytującą drużyną, jaką widziałem. Jedyną, w której grę sobie wyobrażałem. Mówimy tu, oczywiście, o pociągu natury technicznej, a nie sentymentalnej, jak w przypadku Romy, ale jednak czuję go, a perspektywa pójścia do ich szkółki porusza we mnie jakąś ukrytą strunę. Po wyjściu pana Braidy patrzę na twarze rodziców, żeby sprawdzić, jak przyjęli jego słowa, i sam nie potrafiłbym powiedzieć, co chciałbym naprawdę zobaczyć.
Ich odpowiedź brzmi jednak „nie” i zostaje dostarczona kilka dni później. „Jesteśmy bardzo zżytą rodziną, rozstanie nie mieści się w naszych planach. A przynajmniej nie tak wcześnie”. Jestem zbyt mały i tak samo będzie dwa lata później, a taki jest ostateczny termin, kiedy Milan oczekuje mojej przeprowadzki na północ Włoch. „Zagraj jeszcze jeden sezon w Lodigiani bez podejmowania żadnych zobowiązań, a potem zobaczymy” – mówi tata. Sprawa jest prosta: jeśli Braida ma rację, w ciągu tego roku mogą się pojawić inne oferty, a wśród nich także ta jedna, na którą wszyscy czekamy. Dowiem się o tym dopiero później, ale moi rodzice poprosili wtedy o radę Stefano Cairę, działacza sportowego, który pracuje we Włoskim Związku Piłki Nożnej i jest, co może ważniejsze, synem serdecznej przyjaciółki mamy. Kiedy słyszy, o jakich kwotach mowa – a zrozumiałe jest, że poruszyły one moich rodziców – odpowiada z dużą pewnością siebie: „Enzo, Fiorella… To dużo pieniędzy, ale wierzcie mi, dla Francesco to bardzo szybko będą tylko drobniaki. Nie wysyłajcie go i dajcie mi wypróbować jedną ścieżkę”. Ta ścieżka nazywa się Raffaele Ranucci, wiceprezes Romy i człowiek odpowiedzialny ze cały sektor młodzieżowy giallorossich.
To rok zmian. Skończyłem właśnie szkołę podstawową, a nauka w szkole średniej im. Giovanniego Pascolego zaczyna być coraz bardziej absorbująca. Każdego dnia mama przyjeżdża po mnie naszym fiatem 126, wręcza mi pojemnik z zimnym makaronem, kanapkę z szynką oraz świeży sok, i ruszamy w drogę na boisko Francesca Gianni w San Basilio, gdzie trenuje Lodigiani. O tej porze dnia to 45 minut jazdy samochodem. Przyjeżdżam i wpadam do szatni. Kończę o 17.30. Problem polega na tym, że droga powrotna, z uwagi na godziny szczytu, jest o wiele gorsza. Dwie godziny jazdy, które spędzam, odrabiając zadania i powtarzając materiał z historii i geografii, którego mama nauczyła się, czekając na mnie, i który mi przekazuje, żeby przyśpieszyć moją naukę. Zjadam kolejną kanapkę, nierzadko w połowie drogi zasypiam ze zmęczenia. Wracam do domu wyczerpany i jedyną rozrywką, na jaką sobie pozwalam, jest gierka na automacie w barze, gdzie coraz więcej jest rekordowych wyników niepodpisanych skrótem FRA.
W szkole średniej najłatwiej przychodzi mi nawiązanie kontaktu z nauczycielem wychowania fizycznego. Profesor Scala jest bardzo młody, tuż po studiach. Ma 24 lata i tak naprawdę spotkaliśmy się już wcześniej, ponieważ dba on o przygotowanie motoryczne graczy Romulea, jednego z najważniejszych amatorskich klubów miasta, w którym występuje jeden z moich przyjaciół – Giancarlo Pantano. Pewnego razu idę go odwiedzić i to on przedstawia mi Scalę. Jego nazwisko będzie wracać często w mojej historii. No tak, zapomniałbym. Profesor Scala ma na imię Vito.
Pewnego wiosennego dnia Sagramola wzywa moich rodziców i Riccardo do siedziby klubu. Nadszedł ten moment, ale tym razem nie biorę w nim udziału. Drużyna Lodigiani dostała oferty od Lazio i Romy, a – w razie gdybyśmy zmienili zdanie od ubiegłego lata – zainteresowanie podtrzymuje także Milan. „To wy musicie wybrać” – mówi Sagramola, dając do zrozumienia, że sam klub najchętniej przyjąłby ofertę Lazio. Łatwo zrozumieć dlaczego: to oferta w gotówce, podczas gdy Roma z zasady nie płaci za młodzieżowców, więc Ranucci zaproponował wymianę za kilku chłopców z Primavery, którzy w Lodigiani mogą być bardzo użyteczni.
Powiem wam teraz coś, co nie jest tajemnicą, ale wywołuje śmiech za każdym razem, gdy o tym wspominam. W młodości moja mama była za Lazio. I chociaż jasne jest, że ja wolę Romę – przed spotkaniem w siedzibie klubu rozmawialiśmy na ten temat, choć w sumie nie było potrzeby – Riccardo nagle ogarnia strach, że mama zdecyduje inaczej. Patrząc jej głęboko w oczy, jakby próbował zmusić ją do milczenia, znacząco kopie ją pod stołem. Niezbyt mocno wprawdzie, ale na tyle, żeby został ślad. To musiała być scena jak z dobrej komedii, szkoda, że mnie ominęła. „Panie Sagramola, Francesco chce iść do Romy, a my jesteśmy tutaj, żeby spełnić jego życzenie”. Riccardo słyszy słowa mamy i cofa nogi pod swoje krzesło.
W czerwcu wszystko jest już ustalone: zabieram swoje rzeczy i żegnam kolegów z Lodigiani, ponieważ pod koniec sierpnia, kiedy planowane jest wznowienie treningów, mam się zgłosić na stadion Tre Fontane przy via Cristoforo Colombo, gdzie trenują młodzieżowe drużyny Romy.
Zatrzymajmy się tutaj na chwilę, ponieważ w wieku niemal trzynastu lat, kiedy stoję na decydującym rozdrożu mojego życia, niektóre cechy mojego charakteru zaczynają się już kształtować równocześnie z rozwojem piłkarskim. Co więcej: myślę, że te dwa aspekty łączą się ze sobą. Nie jestem już naiwnym dzieckiem, które marzy o byciu pracownikiem stacji benzynowej, żeby nosić w kieszeniach grube zwitki banknotów i czuć się jak bogacz. Nie, zrozumiałem już nazbyt dobrze, że tutaj rozstrzyga się moja przyszłość na piłkarskich boiskach, a coraz większa pewność własnego talentu dzień po dniu kształtuje mój charakter, dodając do niego kolejne cechy lidera. To proste – koledzy zaczynają patrzeć na mnie pytająco w momentach, kiedy nie wiedzą, co robić, a ja zupełnie naturalnie mówię jednemu, żeby został z tyłu, innemu, żeby grał blisko mnie i wystawiał piłkę, trzeciemu, żeby szybko wystartował do przodu, kiedy pozna po moim ruchu, że będę zagrywał długą piłkę. To są wskazówki, jakich udzielają trenerzy w czasie przygotowania do meczu, jasne, ale na boisku punktem odniesienia staje się najmocniejszy zawodnik. I nigdy nim nie będziesz, jeśli nie weźmiesz na siebie odpowiedzialności, jaka się z tym wiąże.
Moja przemiana, jak mówiłem, dokonuje się na boisku, ale też poza nim. Dalej jestem nieśmiały w kontaktach z dorosłymi, nad tym muszę jeszcze popracować, ale relacje z kolegami ewoluują. Moich słów się słucha, moja osobowość się rozwija. Lato 1989 roku jest szczególne, ponieważ fakt, że podpisałem kontrakt z Romą, dodaje mi pewności siebie. Nie chodzi o zarozumiałość, bo tej nigdy we mnie nie było, ale o pewność własnych możliwości. W ciągu tego lata dochodzi do jeszcze jednego ważnego zdarzenia. Poza tradycyjnymi wakacjami w Torvaianice wyjeżdżamy do Tropei na kemping z grupą krewnych. To piękna i bezpieczna okolica, a nasza paczka kuzynów jest bardzo liczna. Rodzice bez obaw pozwalają nam włóczyć się do późna. W gronie nowo poznanych przyjaciół jest jedna piękna dziewczyna. Nazywa się Giulia i ma szesnaście lat. Ona też jest tam na wakacjach i cieszy się taką samą wolnością. Riccardo i pozostali krążą wokół niej, a ja zerkam tylko ukradkiem, bo jest naprawdę piękna. Szkoda, że jest o trzy lata starsza ode mnie… Pewnego wieczoru przychodzę na plac przed innymi i spotykam ją samą. Uśmiecha się, jakby tylko czekała na taką okazję. „Cześć, Francesco! Przespacerujemy się po plaży?” No pewnie! Bierze mnie za rękę, mijamy pierwsze parasole, te oświetlone reflektorami, i wchodzimy w ciemność. Z okolicy leżaka ustawionego jak parawan dają się słyszeć jęki. Zanim zdążę się zorientować, Giulia mnie całuje. Siadamy i całujemy się dalej. Wyciągamy się na piasku i już się nie powstrzymujemy. Zaskoczenie ustępuje delikatności. Giulia prowadzi moje ręce i pomaga mi poradzić sobie z zakłopotaniem, które przeradza się w pragnienie. Odpowiada na moje ruchy, głaszcze mnie po włosach, kiedy jest już po wszystkim, kiedy pierwszy raz za mną, a burza hormonów cichnie, stając się ponownie zakłopotaniem i zaskoczeniem. Wracamy na plac, trzymając się za ręce, bez słowa, witani najpierw zaciekawionymi, a potem oszołomionymi spojrzeniami pozostałych. Kiedy już w nocy wracamy na kemping, Riccardo mówi za wszystkich: „Przez tydzień w dziesiątkę uganiamy się za nią, a ona wybiera ciebie! Dziecko! Nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać”. Przykro mi. Nie, to nieprawda. Wcale nie jest mi przykro.
Mój pierwszy trener w Romie to Franco Superchi. Jako bramkarz zdobył dwukrotnie mistrzostwo Włoch – w pierwszym składzie Fiorentiny oraz jako rezerwowy w Romie. Ma wielką charyzmę. Jest trenerem Giovanissimi provinciali i ma konkretny pomysł na moją pozycję i numer koszulki. Ustawia mnie jako trequartistę za dwoma wysuniętymi napastnikami i daje koszulkę z numerem 10. Wiem, że w klubie widzieliby mnie raczej w roli klasycznego napastnika, ale Superchi broni swojej intuicji. Według niego nie ma sensu kazać mi czekać, aż piłka trafi do przodu, muszę być zawsze w samym sercu gry. Kierownictwo go słucha i nawet kiedy zmieniam grupę wiekową i gram w Giovanissimi regionali, moja pozycja i numer pozostają takie same. Rozwijam się dalej pod skrzydłami trenera Mario Carnevale i wszystko układa się doskonale, ponieważ czuwa nade mną także Gildo Giannini, tata mojego idola – Giuseppe, odpowiedzialny wraz z Giuseppe Lupim za młodzieżowy sektor Romy. Giannini ma mnie na oku od lat. Jako pierwszy powiedział mu o moich umiejętnościach pan Trillò jeszcze w czasach Fortitudo. „Dopóki piłka nie wpadnie do bramki, nic nie zrobiłeś” – to jego motto, które najlepiej oddaje, jak konkretnym jest człowiekiem. Przepada za mną, ponieważ przypominam mu jego syna Giuseppe. Księcia. Kapitana Romy.
W niedzielę robię za chłopca do podawania piłek w Serie A. Trwa sezon, którego ukoronowaniem będzie mundial. Stadio Olimpico jest zamknięty ze względu na coraz bardziej gorączkowe prace, a Roma mecze u siebie rozgrywa na stadionie Flaminio, gdzie kibice siedzą bardzo blisko boiska, ponieważ nie ma bieżni lekkoatletycznej. To czasy, w których mam wiele powodów do zadowolenia. Włoska liga w tym okresie nie ma sobie równych, a ja zza bocznej linii boiska mam okazję podziwiać wielkich mistrzów i uczyć się od nich. Spośród graczy Romy szaleję na punkcie tego, jak kopie piłkę Häßler: całym podbiciem, zapewniając prostą trajektorię lotu piłki. Ktoś inny zaryłby nogą w ziemię, gdyby spróbował to powtórzyć, ale Thomas uderza idealnie czysto. Wspominałem o wielu powodach do zadowolenia. Jako że drużyna w tym sezonie nie gra jakoś wybitnie, kibice denerwują się i rzucają monetami, które sprytni podawacze piłek szybko zbierają. I pakują do kieszeni. Mecz zakończony kiepskim wynikiem może być warty od dziesięciu do piętnastu tysięcy lirów na głowę. Wszyscy kibicujemy Romie, ale kiedy gra źle i przegrywa, jest to niewielkie (choć wcale nie takie niewielkie) pocieszenie. Doświadczenie w podawaniu piłek otwiera mi także drzwi do mundialu. Wybierają 30 chłopców, 15 z Romy i 15 z Lazio. Przy okazji finału między Niemcami i Argentyną puchar przewożony jest wózkiem golfowym jak jakaś relikwia. Kiedy zatrzymuje się obok mojego stanowiska, nie mogę się oprzeć. Zbieram się na odwagę, wyciągam rękę i dotykam go. Kontakt jest niemal elektryzujący. Jestem rozemocjonowany na samą myśl, że udało mi się go musnąć. A razem ze mną inni chłopcy, wśród który jest także Davide Lippi. Gdybym tylko wiedział, że 16 lat później jego ojciec i ja uniesiemy go razem ku berlińskiemu niebu…
Mama zawozi mnie codziennie do Tre Fontane i trzyma się swojego zwyczaju uczenia się w samochodzie moich lekcji z danego dnia, żeby potem streścić mi je w drodze powrotnej. Jej zaangażowanie jest wzruszające i właśnie dlatego wściekam się, kiedy w trzeciej klasie zostaję absolutnie niesłusznie oblany. A oto cała historia. W maju moja drużyna musi wyjechać na kilka dni na turniej na Sardynię. Problem polega na tym, że nie jestem jedynym piłkarzem w klasie. Jest jeszcze czterech innych, grają dla Romulea, Almas i innych drużyn, a to jest właśnie sezon turniejowy. Z powodu planowanej nieobecności nas pięciu uczniów okazuje się zbyt mało, żeby mogła się odbyć zaplanowana wycieczka szkolna do Neapolu. Wyjazd zostaje więc odwołany i rozpętuje się piekło. Wychowawca wzywa rodziców piłkarzy, żeby powiedzieć im bez ogródek, że szkoła musi być ważniejsza od piłki nożnej. Nauczycielki muzyki, angielskiego i matematyki planują zemstę. Choć ustaliliśmy wcześniej zagadnienia do przygotowania na egzaminy, kiedy przychodzimy na ustny, odkrywamy, że pytania dotyczą czegoś zupełnie innego. Zero. Cisza. Nauczyciele włoskiego i wychowania fizycznego (nie ma już Vito) stają w naszej obronie, ale wynik się nie zmienia. Zostaję oblany za nadmiar piłki.
Prezesem Romy jest senator Dino Viola, człowiek odpowiedzialny za scudetto z 1983 roku, prawdziwa legenda. Kolana trochę mi drżą, kiedy na Boże Narodzenie 1990 roku robi przegląd drużyn i przez cały czas nie spuszcza mnie z oka. Senator to bardzo chudy, schorowany mężczyzna. U jego boku stoją zawsze dwie osoby gotowe go wesprzeć. Ściskając mu dłoń, staram się być bardzo delikatny, żeby nie zrobić mu krzywdy. Mówi do mnie cichym, ale bardzo wyraźnym głosem: „Ty jesteś Francesco. Wszyscy mi o tobie mówią. Brawo, brawo! Ile masz lat, chłopcze?”. „Czternaście, panie prezesie”. „No tak, czternaście. Jeśli będziesz tak trzymał, powiem trenerowi, żeby dał ci zadebiutować w Serie A w wieku szesnastu lat, jak tylko regulamin na to pozwoli”. Chciałbym uwolnić swoją dłoń z jego uścisku, ale on jeszcze mi na to nie pozwala. „Francesco... Totti, prawda? Brawo, brawo. Roma będzie cię potrzebować”.
Puszcza moją dłoń, ale nadal na mnie patrzy. Nawet wtedy, kiedy stoi już przed nim kolejny zawodnik. Jestem pod wielkim wrażeniem, kiedy niecały miesiąc później Gildo Giannini zbiera nas wszystkich, żeby powiedzieć nam o śmierci prezesa Violi. Myślę o jego słowach i o tym, ile wysiłku kosztowało go wypowiedzenie ich wszystkich. Trochę jakby powierzał mi przyszłość Romy. Zgłaszam się na ochotnika do niesienia trumny na pogrzebie. Przynajmniej tyle mogę zrobić.
Przeskakuję z jednej drużyny do drugiej i gram zawsze ze starszymi ode mnie. Vito Scala, który w międzyczasie trafił do Romy i z którym jestem w coraz bardziej zażyłych stosunkach, mówi, że trenerzy przenoszą mnie to tu, to tam, ponieważ wszyscy chcieliby mieć mnie u siebie. Są zakochani w mojej grze z podniesioną głową i uważają mnie za fenomen. Przechodzę praktycznie bezpośrednio z Giovanissimi do Primavery, omijając – poza jednym występem – poziom Allievi. Ten mecz to finał rozgrywek krajowych z Milanem, który wygrywamy 2:0 w Città di Castello. Trenerem jest Ezio Sella. Pierwszą bramkę, po mojej asyście, strzela Daniele Rossi, który naprawdę zasłużył na to, żeby zrobić większą karierę. W jego przypadku wszystko przekreśliła kontuzja kolana.
Marsz przybliżający mnie do pierwszej drużyny postępuje sprawnie także dlatego, że szybko przyswajam sobie pewne obowiązki. Jeśli chcesz zostać zawodowcem, od razu żyjesz jak zawodowiec. Kodeks postępowania wyklucza mnóstwo rzeczy, które chłopcy w moim wieku zaczynają doceniać, od alkoholu po dyskoteki, od papierosów po motory. Ale ja nie odbieram tego wszystkiego jako wyrzeczenia. Zbaczam z drogi tylko jeden raz i warto o tym wspomnieć, bo to pokazuje, jak pogłębiła się moja świadomość w efekcie pewnych doświadczeń. Cóż, wszystko to zaczyna się pewnego pięknego wieczoru w Tropei…
Najpiękniejsza dziewczyna z mojej szkoły średniej nazywa się Sara i chodzi do równoległej klasy trzeciej. Moja koleżanka, pochodząca z Danii Hangie, jest jej najlepszą przyjaciółką. Pewnego wiosennego poranka wszystkie klasy trzecie jadą na wspólną wycieczkę do fabryki Coca-Coli, a ja, korzystając z faktu, że Sara oddzieliła się od swoich kolegów, żeby być z Hangie, wpycham się pomiędzy nie i jakby od niechcenia biorę ją za rękę. Patrzy na mnie zaskoczona, uśmiecham się do niej, a ona nie zabiera ręki. Oglądamy w ten sposób całą taśmę montażową fabryki, mało na siebie patrząc, ale nigdy nie tracąc kontaktu fizycznego. Ponieważ wycieczka ma się skończyć o dwunastej, we dwójkę czy trójkę uzgadniamy z Hangie, która mieszka blisko szkoły, że poczekamy na naszych rodziców u niej w domu. Sara idzie razem ze mną i w okamgnieniu lądujemy w pokoju koleżanki, gdzie zaczynamy się całować, podczas gdy pozostali – jak sobie wyobrażam – czekają w salonie i rumienią się ze wstydu. Mama ma przyjechać o pierwszej, żeby zawieźć mnie na trening, ale atmosfera w pokoju jest tak przyjemna, że zapominam o upływie czasu. Kiedy rzucam okiem na zegarek, jest 14.20. Panikuję. Pod zaskoczonym spojrzeniem Sary („Gdzie idziesz?!?”) błyskawicznie się zbieram, zapewniam ją, że się odezwę, i zbiegam na dół, przeskakując po cztery stopnie naraz. Mama czeka przy samochodzie, mówi, że dzwoniła mnóstwo razy bez żadnej odpowiedzi. Domyślam się, że moi przyjaciele nie wiedzieli, co mają jej powiedzieć. „Przepraszam, przepraszam, przepraszam! Pędźmy teraz!” Mama robi mi wyrzuty, a trener zmywa głowę. Jeśli nie liczyć całowania, bilans tego dnia jest prawdziwą katastrofą. I przyrzekam sam sobie, że od tej pory będę nieskazitelnym profesjonalistą.
Także dlatego, że Sara – choć staram się odnowić z nią kontakty za pośrednictwem Hangie – nie chce słyszeć o mnie ani słowa.