Читать книгу Totti. Kapitan. Autobiografia - Francesco Totti - Страница 6
1.
Wybraniec
ОглавлениеMój kuzyn Angelo gestykuluje niecierpliwie. „Idź, idź!” – szepcze, ale jego twarz wygląda, jakby krzyczał. A ja jestem kompletnie sparaliżowany, pokryty gęsią skórką od stóp do głów, chciałbym zapaść się pod ziemię ze wstydu.
Przez głośnik właśnie wywołano moje nazwisko – zostałem królem strzelców turnieju. Jest piękny letni wieczór i wszyscy zgromadzeni na trybunie przy boisku Fortitudo zaczynają klaskać. To jakieś dwa tysiące osób. A ja mam zaledwie sześć lat.
– Totti. Francesco. – Kierownik milknie na chwilę. – Gdzie on się podział? Francesco?
Angelo klaszcze mi tuż przed twarzą, jakby chciał powiedzieć: „Ej, obudź się! Twoja kolej!”. Odpowiadam mu paskudną miną ze zmarszczonym czołem. Dla niego, mojego najlepszego przyjaciela z dzieciństwa, syna brata mojej mamy, to łatwe: zawsze miał niezły tupet, zwłaszcza w relacjach z dorosłymi, i to nie tylko dlatego, że jest o dziesięć miesięcy starszy ode mnie.
– Francesco! – Kierownik w końcu mnie zauważył i teraz woła głośno, przywołując mnie gestem wielkiej dłoni. – Chodź, chodź!
Wszyscy powtarzają słowa po dwa razy, jakbym był opóźniony, a ja tymczasem jestem tylko nieśmiały. Bardzo nieśmiały. Biorę się w garść. Głęboki oddech i wchodzę po schodkach prowadzących na szczyt trybuny, gdzie wręczane są nagrody.
Gram w Fortitudo od około roku. Boisko jest tuż pod domem, w samym sercu dzielnicy. Wszystkie dzieci z Porta Metronia zapisały się do zespołu i co roku w lecie organizowany jest turniej, w którym udział bierze 12 ośmioosobowych drużyn. My nazywamy się Botafogo i wygraliśmy w finale z Flamengo. Naszym kapitanem jest ktoś inny, więc tego wieczoru przyszedłem na turniej spokojny. Przecież to i tak on musiałby odebrać puchar. Nie wiedziałem jednak, że będą też wyróżnienia indywidualne. Kierownik wręcza mi nagrodę. Gdzieś tam są mama i tata, ale ich nie widzę. Tymczasem Angelo, który oczywiście jest ze mną w drużynie, uśmiecha się zadowolony, myśląc, że pokonałem nieśmiałość. Ależ skąd! Chciałbym zapaść się pod ziemię, ale kiedy już skierują się na ciebie oczy dwóch tysięcy osób, nie możesz udawać, że nic się nie stało. Zakłopotany myślę, że grzecznie byłoby podziękować, ale tego, że miałbym coś powiedzieć do mikrofonu, nie biorę nawet pod uwagę. Wbijam wzrok w ziemię i jak tylko czuję, że uścisk ręki kierownika trochę się rozluźnił, wymykam się z nadzieją, że ludzie skupili się już na kolejnym nagrodzonym. Schodzę szybko po schodkach, wracam na boisko i wpadam w opiekuńcze ramiona moich kolegów z drużyny. Pokazuję im nagrodę, kryjąc się dokładnie w środku grupki. Pisk sygnalizuje, że głośnik znów się włączył. Głos kierownika jest monotonny. Nie brzmi, jakby ogłaszał coś nowego. „Najlepszy zawodnik turnieju: Totti Francesco”. O nie!
Nieśmiały? Bez wątpienia. Cichy? Przede wszystkim. Mija sporo czasu, zanim zacznę poprawnie mówić. Prawie pięć lat. Z trudem składam sylaby, dlatego mama regularnie prowadza mnie do logopedy, żeby się dowiedzieć, czy nie mam jakiegoś poważnego problemu z krtanią. „Niech się pani nie martwi – zapewnia ją specjalista po przeprowadzeniu badań. – Francesco musi po prostu »wystartować«. Niech sobie pani wyobrazi samochód na hamulcu ręcznym. Tutaj jest tak samo. On musi go tylko zwolnić”. Ma rację. Jak to się dzieje u wszystkich dzieci, kiedy już zacznę, nie muszę o tym więcej myśleć.
Patrząc z perspektywy czasu, myślę, że ta moja niechęć do odzywania się mogła wynikać także ze smutku związanego z dziadkiem Costante, ojcem mojej mamy, który po amputacji nogi zamieszkał z nami i nie czuł się dobrze. Przez całe życie pracował jako konserwator chłodni i bez wątpienia to właśnie ciągłe przeskoki między zimnem a gorącem wywołały u niego gangrenę. Spaliśmy w tym samym pokoju i co wieczór, udając, że śpię, zafascynowany obserwowałem wysiłki mojej matki, żeby zdjąć mu protezę i odłożyć ją obok kaloryfera. Byłem przekonany, że odrywała mu nogę, i strasznie mnie to przerażało. Pewnej nocy, poczekawszy, aż dziadek zacznie chrapać, wstałem i zakradłem się, żeby dotknąć protezy. Odkryłem, że była z drewna. Biegiem wróciłem do łóżka, ryzykując, że go obudzę, i ukryłem głowę pod poduszką. Później, kiedy już chodziłem do szkoły, jego stan bardzo się pogorszył i mama poprosiła sąsiadkę, panią Schibba, żeby przyjęła mnie na jakiś czas. Tata wziął rozkładany fotel i zaniósł do jej domu. Chodziłem do szkoły z jej córkami, Flavią i Robertą, więc czułem się tam dobrze. Kiedy dziadek Costante zmarł, mama, porządkując jego rzeczy, pokazała mi legitymację dożywotniego członka Romy. Był z niej bardzo dumny.
Często zdarza się, że zostaję sam w domu. A jestem trochę tchórzliwy. O poranku tata wychodzi do banku do pracy, mój brat Riccardo – o sześć lat starszy – jest już w szkole, a mama musi pójść na zakupy. Przypomina mi więc zasady, a potem wychodzi. Leżę w łóżku. Dwie minuty po tym, jak słyszę zamykające się drzwi i jej kroki na schodach, zaczynam się bać. Czuję czyjąś obecność w drugim pokoju, słyszę dziwne hałasy, skrzypienie, szuranie po podłodze, jakiś stłumiony, może metaliczny dźwięk. Chowam się wtedy pod kocem, udając martwego, i myślę, że kiedy złodziej – ponieważ tam na pewno jest jakiś złodziej! – wejdzie sprawdzić pokój, zdziwi się i zasmuci, że leży w nim martwe dziecko. I sobie pójdzie. Taka strategia jest może trochę ponura, ale doskonale się sprawdza, ponieważ nikt nigdy nie wchodzi do pokoju. A przynajmniej nikt nigdy nie unosi koca. Kiedy widzę, że i tym razem udało mi się przetrwać, włączam telewizor – tata zrobił mi świetny prezent, kupił drugi odbiornik, mniejszy od tego z salonu, i postawił go w moim pokoju – szukam ChiPs, mojego ulubionego serialu, i ustawiam głośność na maksimum, żeby nie słyszeć niepokojących hałasów. Po kilku minutach do pokoju wpada zdyszana mama – nawet nie słyszałem, że wróciła – i gwałtownie ścisza. „Oszalałeś? Ogłuchniesz od tego!” Trochę się dąsam, ale tak naprawdę jestem szczęśliwy, że przetrwałem kolejną próbę samotności i przede wszystkim że wróciła. (Między nami mówiąc, ten strach nigdy całkiem nie minął. Nawet dziś, jeśli w nocy włączy się alarm w naszym domu, udaję, że śpię, żeby to Ilary wstała i sprawdziła, co się dzieje…)
Serial CHiPs podobał mi się, bo było w nim wszystko, o czym marzyliśmy w tamtych czasach: dwóch amerykańskich policjantów patrolujących na motocyklach autostrady Kalifornii. Czy można chcieć czegoś więcej niż harleya-davidsona? Po południu leciał z kolei najpierw serial Magnum, a potem – oczywiście – Kapitan Tsubasa. Nie znam ani jednego zawodnika mojego pokolenia, który w dzieciństwie nie pochłaniałby kreskówek o małych japońskich piłkarzach. Ale były to czasy, kiedy ulica naprawdę przyciągała, bo w dzielnicy wszyscy się znali, a mamy pozwalały nam wychodzić bez obaw, bo i tak kontrolowały nas dziesiątki oczu. Ci sklepikarze z via Vetulonia na przykład, którzy, inaczej niż dziś, nie spędzali całego dnia za ladą, ale ustawiali się w drzwiach, albo i na zewnątrz, na chodniku, rozmawiając między sobą, z przechodniami albo nawet z nami, dzieciakami. Wszystkie ich dzieci były moimi przyjaciółmi. Był Antonio, zwany Umarlakiem, bo zawsze był blady, był Dzieciak, było dwóch Giancarlów, Pantano i Ciccacci, oraz Marco i Sonia, których tata pracował w barze. No i oczywiście mój kuzyn Angelo, z którym byliśmy nierozłączni. W sumie niezła banda, ale złożona z samych fajnych dzieciaków. Nigdy nie nabroiliśmy naprawdę poważnie. No, prawie nigdy.
Pewnego razu, miałem może dwanaście lat, Angelo, Dzieciak i ja wyszliśmy na ulicę bez piłki i zobaczyliśmy, że na dziedzińcu szkoły dwóch braci wymienia podania. Nie należeli tak naprawdę do naszej ekipy, ponieważ pokazywali się tylko od czasu do czasu. Musieli mieć rodziców, którym bardzo zależało na nauce. Ale znaliśmy się, więc byliśmy pewni, że możemy do nich dołączyć. Wtedy brakowałoby już tylko jednej osoby, żeby zagrać fajny meczyk trzech na trzech. A tymczasem oni wcale do nas nie podają! Co za goście! Przedrzeźniają nas: „piłka jest nasza, a wy nie gracie, na, na, na, na, na”. Im bardziej my nalegamy, tym bardziej oni się oddalają, pilnując, żeby piłka nie znalazła się w naszym zasięgu. Dzieciak jest z nas najbardziej porywczy i to on w takich sytuacjach przejmuje inicjatywę. Bierze łańcuch, którym zwykle przywiązuje rower do słupka, i zaczyna jeździć nim po bramie do szkoły, co powoduje niepokojący hałas. Ale ci dwaj to prawdziwe uparciuchy. Nie zamierzają ustąpić po dobroci. W końcu zaczynamy się przepychać. Nie mają szans: w tym wieku liczy się to, jaki jesteś duży, ale też ile czasu spędziłeś na ulicy. Bracia uciekają, zostawiając piłkę do naszej dyspozycji. Zaczynamy grać szczęśliwi, że zwyciężyliśmy pojedynek, i szybko zapominamy o sprzeczce. Tylko my. Kiedy po południu wracamy do domu, mamy czekają już na nas przed wejściem. Wściekłe jak nigdy. Właśnie wróciły z komisariatu przy via Cilicia. Krótko mówiąc, rodzice antypatycznych chłopców zgłosili atak i kradzież piłki, a policjanci – którzy nas znają – wezwali nasze mamy, żeby rozwiązać sprawę bez dalszych kroków prawnych. W zamian za to, poza zwrotem kosztu piłki, one obiecały solidnie nas ukarać, więc przed kilka dni musimy zapomnieć o popołudniowym włóczeniu się po dzielnicy. Ale na tym nie koniec. Następnego dnia w szkole czeka nas ciąg dalszy. Jestem w klasie, kiedy słychać pukanie do drzwi. Pani profesor Paracallo – wielkie babsko, które uczy muzyki – wsuwa głowę do środka, przeprasza nauczyciela przy biurku, i zwraca się do mnie podejrzanie słodkim głosem: „Francesco, czy mógłbyś wyjść na chwileczkę?”. Nie mogę odmówić, chociaż czuję, że coś się święci. I mam rację. Jak tylko wychodzę, ta rzuca się na mnie jak błyskawica i łapie mnie za ucho. Drugą ręką w ten sam sposób trzyma Angelo, nie zważając na jego protesty. I tak, prowadząc nas dosłownie za uszy, zabiera nas na przechadzkę po całej szkole, nie opuszczając ani jednego piętra. W międzyczasie odzywa się dzwonek na przerwę i wszyscy uczniowie, którzy wychodzą z klas, widzą nas i się śmieją. Muszą być wśród tego cieszącego się tłumu także i ci dwaj przeklęci bracia. Obciach absolutny i totalny.
Naturalnie to nie przypadek, że najgorsza z moich „przygód” związana była właśnie z piłką. Tata opowiadał mi, że mając ledwo osiem miesięcy, na wakacjach w Porto Santo Stefano robiłem niezły show, popychając nogami po kamienistej plaży pomarańczową piłkę Super Santos, którą wcześniej podarował mi jako pierwszą z długiej serii. Nie chcę się tu popisywać, ale w wieku ośmiu miesięcy dzieci zwykle nawet nie chodzą, ja tymczasem prowadziłem piłkę, i to w dodatku po nierównej powierzchni. Zresztą, podobno nawet z nią spałem. Żadnych zabawek, żadnych modnych wtedy figurek Jeeg Robot, tylko moja piłka Super Santos. Widać, że od początku czułem, jaki wpływ będzie miała na moje życie.
Wychodziłem na ulicę codziennie. Wracałem ze szkoły – czyli przechodziłem przez ulicę, bo szkoła podstawowa im. A. Manzoniego znajdowała się dokładnie naprzeciwko mojego domu – jadłem coś i siadałem na balkonie, żeby się uczyć. Bynajmniej nie po to, żeby korzystać ze świeżego powietrza. Chciałem po prostu jak najszybciej zobaczyć twarz wracającej do domu mamy, żeby wychylić się i krzyknąć, że wszyscy na mnie czekają. „Uczyłeś się?” – to pytanie było wstępem do jej kapitulacji, ponieważ w odpowiedzi krzyczałem tylko „tak” i od razu byłem zbyt daleko, żeby usłyszeć jej ewentualną ripostę.
Nasza paczka składała się z trzydziestki dzieciaków i uważaliśmy, że nasza dzielnica jest najpiękniejsza w Rzymie. Robotnicza, ale nie biedna, pełna podwórek, na których można było grać w piłkę, a przede wszystkim tchnąca życiem, z ludźmi na ulicy o każdej porze dnia i nocy. Moja rodzina była bardzo rozrzucona po mieście. W niedzielę często odwiedzaliśmy krewnych na Zatybrzu albo w dzielnicy Testaccio. To były przyjemne wycieczki, ale ja naprawdę dobrze czułem się tylko w Porta Metronia. Tyle gry w piłkę, tyle wyścigów, tyle niewinnych żartów! Przez jakiś czas modna była zabawa w dzwonienie domofonem, w czasie której należało, zamiast po prostu uciec, przedstawić się jakimś sławnym nazwiskiem. Mnie przypadł w udziale Gerry Scotti*. „Kto tam?”, „Gerry Scotti!”. A potem zwiewałem gdzie pieprz rośnie. W piłkę graliśmy na podwórku, ale także na ulicy, ponieważ sklepy nie były wtedy otwarte przez cały dzień i o drugiej drzwi do nich zamykały się, zmieniając się aż do piątej w najlepsze bramki, o jakich moglibyśmy marzyć. Ludzie nie byli zadowoleni z tego powodu. Każda piłka kopnięta mocno o rolety robiła głośny hałas, po którym słyszeć się dało protestujące głosy, ale nikt z nas się tym nie przejmował. Graliśmy „w stylu niemieckim”, czyli krótkimi podaniami i w powietrzu. To taka typowa chodnikowa zabawa, w której chodzi o to, żeby piłka nie wyleciała na ulicę. W roku scudetto strzeliliśmy w ten sposób gola w Perugii. Wymieniliśmy wiele podań w strefie bramkowej, a piłka ani razu nie dotknęła murawy. Największy problem mieliśmy, kiedy piłka wpadała nam na zamknięty dziedziniec szkoły. Trzeba było zadzwonić domofonem do stróża, który był raczej gburowaty, mając nadzieję, że odbierze jego syn, Gigi, nasz rówieśnik. Był to chłopiec, który prawie nigdy nie wychodził z domu, raczej samotnik, ale dobry i miły w odróżnieniu od dwóch braci od tej afery z zawiadomieniem policji. Pomagał nam w kłopocie i oddawał piłkę raz, dwa, trzy razy w ciągu popołudnia. Bardzo go za to lubiłem.
Niełatwo jest wskazać precyzyjnie jeden moment w dzieciństwie, kiedy zdałem sobie sprawę ze swojego talentu, ponieważ zawsze tak było, już od czasów Porto San Stefano. Chcę po prostu powiedzieć, że to nie jest jakaś supermoc, która spłynęła na mnie zrządzeniem losu, jak to się dzieje w komiksach, ale cecha wrodzona. Może pierwszy przebłysk świadomości pojawił się w czasie gry w kaczuszki. To taka zabawa strzelecka, której uczysz się jako dziecko. Grupka dzieciaków ustawia się w rzędzie na szczycie schodów – my bawiliśmy się w ten sposób przed szkołą – i na hasło „start” porusza się zygzakiem: najpierw w bok, a potem w dół, schodząc stopień za stopniem aż do ich podstawy. W odległości około dziesięciu metrów stoi strzelec, który ma przed sobą kilka piłek. Musi nimi ustrzelić „kaczuszki”, zanim dojdą do końca ścieżki. Zabawa ta jest prosta tylko z pozoru, ponieważ musisz trafić całą serię poruszających się celów, zachowując spokój, w miarę jak zbliżają się one do mety, a czasu zaczyna coraz bardziej brakować. Poza tym piłki, które masz do dyspozycji, różnią się między sobą: jedna jest skórzana i porządnie napompowana, druga sflaczała, kolejna z plastiku, następna do siatkówki… Musisz kopnąć wszystkie z odpowiednią siłą, inną dla niemal każdej z nich. Cóż, gdy zagrałem po raz pierwszy – miałem wtedy jakieś pięć czy sześć lat – ustrzeliłem wszystkie cele.
Kiedy teraz o tym myślę, przypominam sobie wyraz niedowierzania na twarzy Angelo i pozostałych. „Zrób to jeszcze raz” – mówi ktoś, a ja powtarzam ćwiczenie, tym razem psując jeden ze strzałów. Czuję, jak narasta we mnie złość, bo bardzo angażuję się w rywalizację i niezbyt dobrze znoszę porażki. Obawiam się, że ten błąd, jeden na tle tuzina strzałów celnych łącznie w pierwszej i drugiej serii, może w jakiś sposób zepsuć mój występ. Dopiero wyraz twarzy Angelo (jak zawsze) upewnia mnie, że ich zdumienie nie osłabło ani odrobinę. I wtedy czuję coś pomiędzy radością i niedowierzaniem. Wydaje mi się, że to zbyt piękne, żeby było prawdziwe, ale mam wrażenie, że jestem coraz lepszy w tej grze, która każdego dnia bardziej mnie pasjonuje.
W ciągu mojej kariery powtarzano mi wiele razy, że dostałem od losu pocałunek na szczęście. Moja mama, kiedy pozna kogoś bliżej, opowiada jednak o innym pocałunku, i muszę powiedzieć, że nawet mi byłoby trudno w to uwierzyć, gdyby jej słów nie potwierdzała pewna fotografia. Historia sięga czasów mojej pierwszej klasy, kiedy cała szkoła została przyjęta na papieskiej audiencji w Watykanie w słynnej Auli Pawła VI. Przepychając się i torując sobie drogę łokciami, mama zajmuje miejsce przy barierkach, gdzie może być pewna, że znajdzie się o krok od Jana Pawła II. Kiedy papież pojawia się na początku drogi, która doprowadzi go prosto do niej, mama bierze mnie na ręce. Jestem ubrany w dres tak żółty, że wygląda jak koszulka reprezentacji Watykanu, a do tego jestem blondynkiem. Wyglądam jak prawdziwy, mały aniołek. Przechodząc, papież głaszcze dzieci ukryte w ramionach mam i dotyka delikatnie także moich włosów. To dla mnie naprawdę coś! Odchodzi kawałek, a potem niespodziewanie się zatrzymuje. Zamiera także mama, która miała mnie właśnie postawić na ziemię. Jan Paweł II odwraca się, cofa o dwa kroki, pochyla i całuje mnie w czoło. Nie wiem, jak jej się to udaje, ale mama na szczęście nie mdleje z wrażenia, a ja nie ląduję na posadzce. Przyjaciółka, która jej towarzyszy, zaczyna krzyczeć: „Fiorella! Papież wybrał Francesco! Wrócił, żeby go pocałować!”, a gdy wśród mam dzieciaków z mojej klasy wybucha zamieszanie, ktoś zwija jej portfel z torebki. Uwaga wszystkich skupia się natychmiast na kradzieży, która zostaje błyskawicznie odkryta. I bardzo dobrze, ponieważ ten pocałunek w czoło od papieża był dla mamy prawdziwym szokiem. Nawet dziś, kiedy wracamy do tego tematu, ona podtrzymuje tezę, że w tym dniu stałem się w jakiś sposób Wybrańcem, jak w Ameryce mówi się na LeBrona Jamesa. Moja kariera miałaby tego dowodzić. To rzeczywiście sugestywna historia, a potwierdza ją zdjęcie zrobione właśnie w tamtej chwili, ale Pan ma ważniejsze rzeczy do roboty niż rozdzielanie piłkarskiego talentu. Jan Paweł II pocałował mnie w czoło, bo byłem blondynem i miałem piękny, żółty dres. Koniec historii.
W kaczuszki szybko staję się niepokonany. Prawie nigdy nie psuję strzału. Żeby zabawa miała sens, musimy dzielić się na drużyny tak, by w mojej było coraz mniej osób. Żebym musiał nie tylko myśleć o trafianiu w cele, ale też o poprawianiu błędów kolegów. Nadal jednak wygrywam, eliminując moich, zanim dojdą do połowy drogi, a potem zajmując się pozostałymi. Tajemnicą sukcesu są dwa czynniki. Pierwszy to ostry strzał: piłka styka się z podbiciem stopy ledwie przez ułamek sekundy, a potem szybko porusza się po prostym torze. Cel nie ma czasu na unik, choćby nawet bardzo się starał. Strzeliłem taką bramkę Interowi kilka lat temu na San Siro po podaniu Gervinho: szybki, prosty strzał tuż przy słupku z linii pola karnego. Jeden z ostatnich tak pięknych goli i pierwszy w meczu zakończonym wynikiem 3:0. Drugi czynnik to umiejętność opanowania w ułamku sekundy piłek, które trafiają do ciebie od tych, którzy powinni je zbierać, a którzy wybijają je na oślep w strefę strzału. Prawie wszyscy tracą czas, bo muszą gonić piłkę, która odskoczyła po złym przyjęciu. Mnie to się nie zdarza właśnie dzięki świetnej technice, a w czasie rywalizacji drużynowej zyskane w ten sposób sekundy mają decydujące znaczenie.
Wygrywanie jest wspaniałe, ale ja najbardziej lubię poczucie, że koledzy mają do mnie zaufanie i są pewni wyniku, jeśli trafiają do drużyny razem ze mną. Już od czasu kaczuszek odpowiedzialność nigdy nie była dla mnie stresująca, a przy okazji niektórych rzutów karnych w ważnych meczach zdarzało mi się, jeszcze przed strzałem, uciekać myślami do tamtego szkolnego podwórka. Ale o tym opowiem wam później. Mogę tylko przyrzec, że także w czasach via Vetulonia w grę wchodziły prawdziwe emocje. No i perspektywa zarobku: tata codziennie dawał mi tysiąc lirów na przekąskę, a ja odkładałem je, bo i tak zawsze wygrywałem lody. Byłem takim pewniakiem, że kiedy pewnego razu zdarzyło mi się przegrać, wydałem fortunę, bo wszyscy to wykorzystali. Żadne tam drobiażdżki za grosze, ale twistery, śmietanka i czekolada. Smakołyki dla bogaczy. Ale takie okazje nie zdarzały się im zbyt często…
Myślę, że pierwszą osobą, która zdała sobie sprawę z rozmiaru mojego talentu, był mój tata Enzo. To zdrobnienie od Lorenzo, ale najczęściej nazywają go Szeryfem, bo lubi mieć wszystko pod kontrolą i czegokolwiek byś potrzebował, może ci to załatwić w pół godziny. Upierał się, żeby zabierać mnie na targ przy piazza Epiro, gdzie grali w piłkę duzi chłopcy, żebym miał możliwość się sprawdzić. Odprowadzał mnie na plac i wiedząc o mojej nieśmiałości, sam pytał, czy mogę dołączyć do gry. Na początku reagowali z powściągliwością, widzieli, że jestem mały, i bali się, że zrobią mi krzywdę, ale trudno jest odmówić dorosłemu. Dołączałem więc do jednej z drużyn i szybko, pod przebiegłym i zadowolonym spojrzeniem taty, okazywało się, że mecz trzeba przerwać, bo moje wejście zaburzyło równowagę sił. „Podzielmy się na drużyny od nowa” – padało hasło i nieuchronnie jako pierwszy wybierany byłem właśnie ja. A raczej Gnom, bo taka była moja ksywka w tamtych czasach. Jako że o rośnięciu nie chciałem nawet słyszeć, mama, zaprowadziwszy mnie do lekarza i zapytawszy ostro – niemal jakby to była jego wina – dlaczego do diaska jestem ciągle taki malutki, zaczęła mi podawać mleczko pszczele. W tamtych czasach było ono bardzo modne, jak jakiś magiczny napój druida z Asterixa, ale smak miało naprawdę paskudny. Już lepsza była karnityna, kolejny środek wspomagający wzrost, który przynajmniej miał tę zaletę, że smakował jak wiśnie. Kiedy przeczytałem o problemach, jakie miał Messi jako dziecko w Argentynie, poczułem ducha solidarności. Ja „wystartowałem” w wieku dwunastu lat. I Gnom szybko trafił do kufra z zapomnianymi ksywkami.
Kiedy spędzasz tak dużo czasu na ulicy, stajesz się nieuchronnie dzieckiem całej dzielnicy. Wszyscy cię znają, wybaczają ci wygłupy (jak wodne ataki na kierowców, którzy nie mieli klimatyzacji i w lecie jeździli z otwartymi oknami), pilnują, żebyś nie wpakował się w kłopoty, i traktują cię z sympatią. Na przykład tapicer, który miał sklepik obok mojej klatki, pan Corazza, kiedy wszyscy trochę podrośliśmy, zaczął przerywać nam mecze, żeby zaproponować drobne, ale całkiem nieźle płatne prace – pięćset lirów za wniesienie fotela na parter, tysiąc za kanapę na drugie piętro – a robił to tak, żeby wystarczyło dla wszystkich, bo naprawdę je sobie wyrywaliśmy. Posiadanie pieniędzy zaczynało być wygodne. Ja wydawałem je głównie na grę na automatach, a w barze pana Lustri byłem liderem na wszystkich maszynach. Długa seria FRA wypełniała tabelę rekordów i kiedy ktoś odważył się w nią wepchnąć – pamiętam niejakiego PAO często pojawiającego się w klasyfikacji – musiałem go wykasować, choćby kosztem gry do wieczora. Wydawałem w ten sposób moje pierwsze zarobki, podczas gdy inni wychodzili z dziewczętami albo kupowali papierosy. W sumie była to manna z nieba dla nas wszystkich. A ponieważ jako jeden z pierwszych otrzymałem motocykl, często dostawałem grupowe zlecenie, żeby kupić lukrecjowe cukierki na straganie przed kinem Maestoso. Albo żeby pojechać po wodę do źródła Egeria, ponieważ ta z supermarketu smakowała plastikiem.
Dzisiejszym młodym piłkarzom bardzo brakuje ulicy i już to stwierdzenie wystarczy, żeby zrozumieć, dlaczego poprzednie pokolenia obfitowały w talenty, podczas gdy dziś znalezienie jednego wydaje się takie trudne. My spędzaliśmy pięć, a w lecie nawet dziesięć godzin dziennie na podaniach, strzałach lub meczach, co – choć wielu uzna, być może słusznie, że za bardzo generalizuję – jest ciągle najlepszym sposobem, żeby rozwijać technikę, instynkt i boiskową sztukę przetrwania. Dzisiaj gra w piłkę jest zabroniona wszędzie poza ośrodkami sportowymi, gdzie od razu trafiasz do klubu, a zabawa staje się treningiem. Czasem miałbym ochotę powiedzieć do słuchu tym trenerom, którzy zalecają dziecięcym drużynom trening powtórzeniowy, ale rozumiem, że teraz tak to funkcjonuje. Przygotowanie fizyczne jest jednym z głównych celów. Inne podejście byłoby dziwne. Mój syn Cristian jest uprzywilejowany, ponieważ ma boisko piłkarskie w ogrodzie, i kiedy nie musi się uczyć, zachęcam go do zapraszania przyjaciół, żeby robili to, co robiliśmy my: pół godziny podań i strzałów na rozgrzewkę, a potem mecz. To jest właśnie piłka nożna, w której się zakochujesz. Cała reszta to praca niezbędna, kiedy zbliżasz się do wieku ewentualnego zawodowstwa, a nie kiedy masz dziesięć lat. Bo kiedy masz dziesięć lat, musisz kombinować, jak dzięki technice, na przykład dryblingiem, pokonać przeciwnika cięższego i brutalniejszego niż ty. To proste: zawodnicy tacy jak ja, Del Piero, Baggio czy Mancini jako dzieci spędzali godziny na ćwiczeniu się w swobodnej grze w nogę, na obijaniu piłką bram garaży, na zwiewaniu, kiedy przez przypadek rozbiło się okno zakrystii, przed księdzem, który nawet jeśli cię złapał, to i tak nic ci nie zrobił. Via Vetulonia była dla mnie właśnie tym: moim cudownym placem zabaw. Cennym i opiekuńczym. Mieszkaliśmy tam do sezonu poprzedzającego zdobycie scudetto. Skończyłem wtedy 24 lata, a wyjście z domu bez kamuflażu stało się niemożliwe, bo ulice mojej dzielnicy, zwłaszcza po pięknej wygranej, wypełniały się kibicami, którzy chcieli mnie zobaczyć, dotknąć, uściskać. Na początku mojej popularności Porta Metronia zamykała się na cztery spusty, żeby zapewnić mi sekretne ścieżki, którymi mogłem uciec, jeśli pojawiła się taka potrzeba. Byłem już kapitanem Romy, a jednak spędzałem czas wolny w garażu, grając w karty ze starymi kolegami. Kiedy potem musiałem wyjść, a tłumek dziewczyn czekał na mojego mercedesa, blacharz Catalani pożyczał mi jakiś poobijany samochód, żeby nie rzucał się w oczy. I rzeczywiście, żadna nie zaszczyciła nawet jednym spojrzeniem odrapanego cinquecento albo golfa z wgniecionym bokiem, kiedy powoli wjeżdżały po podjeździe do garażu.
Ale cud via Vetulonia tutaj właśnie się kończy. Nie da się wskazać jednego dnia, w którym zdaliśmy sobie sprawę, że czas odejść. A może tak? Pamiętam rozłożone szeroko ręce mojej mamy, jakby chciała powiedzieć: „Co ja mogę zrobić?”, kiedy sąsiadka zauważyła, że trzeci raz w ciągu tygodnia ukradziono wycieraczkę sprzed drzwi wejściowych do budynku. Fetyszyzm kibiców może ich doprowadzić bardzo daleko, ale wtedy tego jeszcze nie wiedziałem. Trzy „wycieraczki Tottiego” w ciągu tygodnia były jak milczący wyrok eksmisji, nawet jeśli była to eksmisja przeprowadzona z ciężkim sercem, bo wszyscy nas kochali. Ale na spotkaniach lokatorskich temat napisów malowanych sprejem na ścianach kamienicy (w większości miłych i wspierających, choć nie brakowało i pierwszych ataków kibiców Lazio) był już stałym punktem programu. Zanim więc dzielnicowe poczucie wspólnoty zdążyło zmienić się we wrogość, zdecydowaliśmy się na przeprowadzkę do spokojnego domu w dzielnicy Casal Palocco, niedaleko Trigorii, przy via del Mare. Choć zrodzona z miłości, presja kibiców stała się nieznośna.