Читать книгу Dziewica Orleańska – tragedia romantyczna - Friedrich Schiller - Страница 10

SCENA III.

Оглавление

CIŻ I BERTRAND.

(wchodzi, trzymając hełm w ręku)

Rajmund.

Patrz! Bertrand wraca! — Cóż to? z hełmem w dłoni?

Bertrand.

Dziwno wam, widzę, że wracam tak zbrojny.

Teobald.

Zkąd masz ten szyszak? — W spokojnéj ustroni,

Znakiem złéj wróżby zda się godło wojny.

(Joanna, która dotąd milcząc z obojętnością stała na stronie,

zbliża się nagle i słucha z uwagą).

Bertrand.

Słuchajcie! jest w tém jakby trochę cudu.

Byłem w Vaucouleurs. — W mieście, na ulicy,

Na rynku, wszędzie tłum i ciżba ludu: —

Orleans bowiem napadli Anglicy,

I kto mógł ztamtąd ucieka w te strony.

Patrząc więc na nich, idę zamyślony;

Aż na zakręcie, zjawia się przede mną

Jakaś cyganka: urody z olbrzyma,

Czarna, okryta jakąś płachtą ciemną,

Idzie wprost do ranie, a hełm w ręku trzyma,

I wzrok swój we mnie wlepiwszy, powiada:

„Wiém, szukasz hełmu; — masz! za tanio przedam.“ —

— „A mnież to na co? — rzekłem — co mi nada?

„Jam, Bogu dzięki, nie żołnierz; — nic nie dam.“ —

A ona znowu: „Bracie! czas wojenny;

„Hełm dziś pewniejszą ochroną dla głowy,

„Niż dach miedziany, albo mur kamienny!“ —

I krok w krok za mną, z podobnemi słowy,

Idzie przez miasto, i hełm swój podaje

Zniecierpliwiła mię w końcu: — więc staję,

Biorę go w ręce: myśląc, że jak zganię,

Da mi już pokój; — lecz patrzę, robota

Cudna, i kruszec, i droga pozłota —

Rycerz go mógłby użyć za ubranie.

Gdy go więc ważę i próbuję dźwięku,

Coś mi się nagle migło przed oczyma —

Spójrzę — cyganki przede mną już nié ma;

Szukam — napróżno! — hełm został w mych ręku.

Joanna (przystępując szybko).

Daj mi go!

Bertrand.

Na co? — Blask wojennéj stali

Dziko odbija na dziewiczém czole.

Joanna (wyrywając hełm).

Daj mi go! mówię. — dla mnie go przysłali!

Teobald.

Co téj dziewczynie?

Rajmund.

Zostaw jéj swą wolę!

Strój ten rycerski przystoi dziewicy,

W któréj też piersiach tchnie serce rycerza. —

Któż nie pamięta w naszéj okolicy,

Jak dzieckiem prawie pokonała zwierza,

Wilka-hyenę, który tak bezkarnie

Pustoszył nasze trzody i owczarnie?

Z rąk młodzi naszéj wypadała dzida

Na widok jego; pierzchali — a ona,

Jakby w nią z góry wstąpił duch Dawida

Dziewica, sama, lecz nieustraszona,

Z pasterską tylko laską w słabéj ręce,

Puszcza się w pogoń za mordercą trzody,

I młode jagnię, co już niósł w paszczęce,

Beczącéj matce powraca bez szkody! —

O! czyjekolwiek hełm ten zdobił skronie,

Godniejszych nie mógł!

Teobald (do Bertranda).

Cóż opowiadali

Ci z Orleanu? Gdzie król? w jakiéj stronie

Jest wojsko nasze?

Bertrand.

Bóg się niech użali

Ziemi francuzkiéj! bo dłoń Jego kary

Cięży nad nami. — Znowuśmy przegrali

Dwie krwawe bitwy. — Anglik wzdłuż Loary

Stanął obozem — rabuje i pali,

I obiegł zewsząd mury Orleanu.

Teobald.

Boże! strzeż króla!

Bertrand.

Mówią, co widzieli,

Ze jak szarańcza, gdy padnie śród łanu,

Jak pszczoły w ulu — rój nieprzyjacieli,

Nieprzeliczony — jak oko zasięga,

Zaczernił wkoło równiny i wzgórza.

Cała Burgunda zebrana potęga,

Od gór Szwajcarskich do zimnego morza;

Ludzie różnego narodu i stanu,

Różnych języków, zgromadzeni razem,

Przysięgli, mówią, zgubę Orleanu,

I chcą go zniszczyć ogniem i żelazem.

Teobald.

O! straszne czasy! gdy się brat krew brata,

Ziomek krew ziomka przelewać ośmiela! —

Mściwy Burgundzie!

Bertrand.

Gorszy wzór dla świata!

Matka królewska, dumna Izabella,

Jest téż z Filipem. — Konno, w pełnéj zbroi,

Przejeżdża szyki; błaga i zaklina

Wszystkich o pomstę — niby krzywdy swojéj —

Matka! o pomstę przeciw swego syna!…

Teobald.

Oby skończyła jak owa, do któréj

Tak jest podobna z pychy i imienia!

Sprośna Jezabel!

Bertrand.

Straszny Salisbury

Stoi na czele wojsk i oblężenia.

Przy nim Lionel, i tygrys niesyty

Krwi naszéj — Talbot. Trzy wysokie wieże

Wznieśli przed miastem: — na jednéj rozbity

Namiot ich wodza, z którego on strzeże

Poruszeń miasta: z dwóch drugich, dzień cały

Ogniste kule miota nakształt gromów.

Połowę miasta gruzy zasypały,

Mieszkańcy giną pod zwaliskiem domów.

Sam katedralny ów kościół wspaniały

Najświętszéj Panny, od gęstych wyłomów

Grozi upadkiem: — a prochowe miny,

Ten wymysł piekieł — podkopane wszędzie.

I nikt tam nie wié dnia ani godziny,

Gdy na sąd straszny powołany będzie.

(Joanna słucha z natężoną uwagą i zwolna wkłada hełm na głowę).

Teobald.

Lecz gdzież są nasi waleczni obrońcy,

La Hire i Santrailles, i niezwyciężony

Dunois? — Gdzie są? że tryumfujący

Wróg tak się wdziera w nasz kraj opuszczony?

Gdzie król? — Czyż zawsze jako zimny świadek,

Patrzy na państwa, na miast swych upadek?

Bertrand.

Król z dworem bawi w Chinon; — lecz snać nié ma

Dość wojska z sobą, by wyjść przeciw wroga.

Lecz choćby wyszedł — czyż garstka dotrzyma

Pola tysiącom: gdy strach, jak od Boga,

Jako zaraza powiał w serca ludzi,

I w najmężniejszych krew i zapał mrozi? —

Próżno głos wodzów nadzieję w nich budzi,

Ojczyzna błaga, i monarcha grozi.

Jak trzoda owiec, gdy ją zwierz napadnie,

Francuz niepomny swéj sławy od wieka,

Kupi się tylko i pierzcha bezładnie,

Lub zgiąwszy szyję, na miecz wroga czeka! —

Jeden się tylko znalazł, jak słyszałem,

Co zebrał kilka chorągwi konnicy,

I w pomoc króla, z tym małym oddziałem

Ciągnąc, po naszéj błądzi okolicy.

Joanna (prędko).

Jak imię jego?

Bertrand.

Baudricourt. — Lecz czyli

Zdoła się przerznąć, i pogoń omyli?…

Wątpię — bo zewsząd ściskają go wrogi.

Joanna.

Wiész, gdzie on teraz?

Bertrand.

O dzień ledwo drogi

Od Vaucouleur’u.

Teobald (do Joanny).

Zkąd ci to pytanie,

W rzeczach, co wcale nie tyczą się ciebie?

Bertrand.

Że wróg tak mocny, a król nasz nie w stanie

Dać nam odsieczy, ni wsparcia w potrzebie:

W Vaucouleurs przeto dziś mają uchwalić,

Że Burgundowi poddać się należy.

Bo tak i miasto może się ocalić

Od angielskiego jarzma i łupieży,

I nam, z pod władzy pokrewnego księcia,

Łatwiéj powrócić do prawego pana,

Gdy sytych wreście wspólnego zawzięcia,

Złączy znów kiedyś zgoda pożądana.

Joanna (występując z zapałem).

Żadnych układów! żadnego przymierza!

Bo przyszła chwila, że wstanie obrońca.

Pod Orleanem wróg kresu domierza,

Dzień chwały jego chyli się do końca!

Dojrzał na zgubę, jako plenna niwa,

I już żniwiarka, z krwawym sierpem w ręce,

Zbliża się — przyjdzie — i z wzgarda pozrywa

Z gwiazd, dumy jego rozwieszone wieńce! —

Nabierzcież serca, ludzie małéj wiary!

Bo nim ten księżyc dojdzie pełni swojéj,

Żaden angielski koń z nurtów Loary,

Żaden krwią naszą wróg się nie napoi! —

Bertrand.

Minął czas cudów!

Joanna.

Nie! — przyszedł czas cudu!

Biała gołąbka wzleci orla lotem,

Spadnie na sępów, chciwych krwi jéj ludu,

Skruszy Burgunda zdrajcę — i z Talbotem,

Bluźniercą Nieba — i z owym ponurym

Łupieżcą świątyń, dzikim Salisburym —

I z tym Fastolfem — i z temi wszystkiemi

Najezdnikami naszéj pięknéj ziemi,

Łamać się będzie — i wszystkich wyżenie,

Jako lew trzody, lub tygrys jelenie.

Bo Pan z nią będzie: — bo jak wiatr palący,

Duch Jego przed nią: — bo On jéj prawicy

Da siłę śmierci — i w słabéj dziewicy,

Okaże światu, że On wszechmogący!

Teobald.

Co za duch, przebóg! opętał dziewicę?

Rajmund.

Hełm to w niéj budzi ten zapał wojenny. —

Ale patrz, ojcze! patrz na jéj źrenice,

Co w nich za jasność! co za blask promienny!

Joanna

(z wzrastającym zapałem).

Krajby nasz upadł? — kraj zwycięztw i chwały,

Raj krajów świata, wybrany od Boga?

Dzieciby jego wiecznie dźwigać miały

Hańbiące więzy zamorskiego wroga? —

Nie! — tu runęła moc poganów dzika,

Krew męczenników oblała tę ziemię;

Tu leżą prochy Świętego Ludwika,

Ztad odzyskano grób w Jeruzalemie!…

Bertrand (z podziwieniem).

Któżby nie wierzył, że mówi natchniona? —

Bóg ci, sąsiedzie! dał cudowne dziecię.

Joanna.

Naszych-że królów odwieczna korona

Pójdzie w pogardę, lub zniknie na świecie? —

Gdzież są królowie, by jéj byli godni,

Prócz królów naszych? — Rolnika obrońcy,

Opiekunowie wszystkiego — prócz zbrodni;

Dawce i stróże swobód; — panujący

Z Bogiem po ludzku; — sędziowie łagodni,

Straszni rycerze — lecz nie nastający

Na właść sąsiada, ni ludu szczęśliwość! —

W cieniu ich tronu, trzy lilije białe

Rozkwitły: Wiara, Miłość, Sprawiedliwość,

A woń ich święta tchnie na państwo całe!… —

Czyliż król, obcéj wychowaniec ziemi,

Którego przodków nie tu prochy leżą,

Co dzieckiem z dziećmi nie igrał naszemi,

Młodzieńcem z naszą nie kochał młodzieżą;

Któremu słowa naszéj pięknéj mowy

Czczym tylko dźwiękiem; pamięć wielkich czynów

Przeszłości naszéj, chwały narodowéj,

Nie zabrzmi w duszy jak pieśń cherubinów: —

Będzież on ojcem swéj ojczyźnie nowéj?

Lub czyż w niéj dla się znajdzie miłość synów? —

Teobald.

Boże! zachowaj Francyą i króla!

Lecz nie nam dumać o losach mocarzy! —

Wieśniak pilnuje swéj chaty i pola,

I czeka, komu Bóg zwycięztwo zdarzy.

Bo losem bitew Boska rządzi wola,

Bo los narodów Bóg w swéj ręce waży.

Dla nas ten będzie pomazaniec Boży,

Kto w Reims koronę królów naszych włoży. —

Lecz czas do pracy! — W naszym nizkim stanie,

Dość myśleć tylko o jutrze. — Królowie,

I radzcy królów, niech myślą o zmianie

Przyszłości świata; — bo na ich to głowie

Leży świat cały. — Mniejsza nasza troska.

Co bądź się dzieje, my możem spokojnie

Patrzeć na przyszłość. — Bo ta ziemia Boska,

Co nam uprawiać kazał: — choć ją zbrojnie

Najdzie i zdepce wróg; choć dom i wioska

Ulecą z dymem: — ona znów nam hojnie

Nagrodzi stratę; — bo gdzie szczera praca,

Gdzie ufność w Bogu — szczęście prędko wraca.

(Odchodzą wszyscy, prócz Joanny)

Dziewica Orleańska – tragedia romantyczna

Подняться наверх